“PRZYPADEK

CHARLESA

DEXTERA WARDA”

 

 

ROZDZIAŁ TRZECI

 

Poszukiwania i wywołanie

 

-1-

 

Jak już wiemy, Charles Ward na ślad swego przodka Josepha Curwena trafił w roku 1918. I nic w tym dziwnego, że natychmiast też głęboko zainteresował się wszystkim, co dotyczyło tej minionej tajemnicy; każda bowiem, najbardziej mglista i niepewna wzmianka o Curwenie, dla kogoś w czyich żyłach płynęła jego krew, musiała być rzeczą nader istotną. Żaden zresztą, obdarzony nerwem i wyobraźnią genealog nie postąpiłby inaczej i rozpocząłby niezwłocznie chciwą, systematyczną pogoń za wszelkimi informacjami na ten temat.

Charles Ward początkowo nie czynił tajemnicy ze swych poszukiwań; i nawet doktor Lyman przyznaje, że przed rokiem 1919 pacjent był całkowicie normalny. Młodzieniec szczerze rozmawiał, czy to z rodzicami — jakkolwiek matka nie była szczególnie zachwycona przodkiem takim jak Curwen — czy to z pracownikami muzeów i bibliotek, które odwiedzał. Nie krył też przedmiotu swych zainteresowań, gdy zwracał się do prywatnych osób z prośbą o udostępnienie mu rodzinnych archiwów. Dzielił przy tym powszechny, sceptyczny stosunek do wszelkich rewelacji objawianych przez dawnych pamiętnikarzy i autorów listów. Niezmiernie go interesowało, co rzeczywiście wydarzyło się na farmie w Pawtuxet przed stu pięćdziesięciu laty i kim naprawdę był Joseph Curwen.

Kiedy przebrnął już przez pamiętnik Smitha, przekopał archiwa oraz dotarł do listu Jedediaha Orne'a, postanowił osobiście odwiedzić Salem i na miejscu zbadać wczesną działalność i wszelkie powiązania Curwena. Uczynił to podczas przerwy wielkanocnej w 1919 roku. W Instytucie Essex, który znał dobrze z wcześniejszych pobytów w tym czarującym, starodawnym mieście o rozpadających się wieżyczkach i domach z dwuspadowymi dachami z czasów purytańskich, był mile widzianym gościem i szybko zebrał pokaźną ilość danych dotyczących Curwena. Dowiedział się z nich, że jego przodek urodził się w Salem—Yillage — dzisiejsze Danvers, siedem mil od miasta — osiemnastego lutego (według Starego Stylu) w 1662-3 roku i w wieku lat piętnastu wyruszył w morze. Nie było go dziewięć lat, a kiedy wrócił, mówił, ubierał się i zachowywał jak rodowity Anglik. Zamieszkał w samym Salem. W tym czasie z rodziną nie utrzymywał już zbyt ścisłych kontaktów, spędzając większość czasu nad osobliwymi książkami, które przywiózł był z Europy, lub też bawił się dziwnymi substancjami chemicznymi, jakie nadchodziły doń okrętami z Anglii, Francji i Holandii Pewne jego wyprawy na prowincję stały się przedmiotem natrętnej ciekawości miejscowych i szeptaniny, wiążącej je z palonymi nocą na wzgórzach ogniami.

 

 

Jedynymi bliskimi przyjaciółmi Curwena byli: pewien Edward Hutchinson z Salem—Yillage oraz niejaki Simon Orne z Salem. Często widywano tę trójkę, jak radziła ze sobą na Błoniach; z pewnością : musieli odwiedzać się w domach. Hutchinson mieszkał w odlegle położonym w pobliżu lasów domu, który z powodu dochodząch z niego nocami dźwięków, nie cieszył się wśród co wrażliwszych ludzi najlepszą sławą. Mówiono, że gospodarz przyjmuje dziwnych gości, a w oknach jego domostwa widywano różnokolorowe światła. Zadziwiał niezdrową wiedzą o dawno zmarłych osobach i dawno minionych zdarzeniach. Kiedy w Salem wybuchła panika i nastały procesy czaro nic, zniknął — i nigdy już o nim nie słyszano. Wtedy też opuścił Sali Joseph Curwen, i niebawem nadeszła wieść, że osiedlił się w Providence. Simon Orne pozostał natomiast aż do 1720 roku, kiedy to zaczął zwracać powszechną uwagę tym, że się nie starzeje. Wtedy zniknął i on, lecz w trzydzieści lat później zgłosił się z roszczeniami majątkowymi, niesamowicie podobny do ojca, syn — Jedediah Orne. Żądania swoje poparł dokumentami pisanymi niewątpliwie ręką Simona Orne'a. Mieszkał w Salem aż do 1771 roku, kiedy to pewne listy od obywateli Providence do Wielebnego Thomasa Barnarda i innych mieszkańców miasta sprawiły, iż został po cichu i w zagadkowy sposób usunięty.

W Instytucie Essex, w Sądzie i w Rejestrze Dokumentów dostępne były pewne materiały dotyczące wszystkich tych dziwnych spraw; zarówno zwykłe i zupełnie nieszkodliwe dokumenty, jak prawa własności czy jakieś faktury handlowe, ale także tajne, o bardziej prowokującej treści. Dotarł również do czterech czy pięciu protokółów z procesów o czary. I tak niejaki Hepzibah Lawson na Rozprawie Oyera i Terminena, której przewodniczył Sędzia Hathorne w dniu dziesiątego lipca 1692 roku, przysiągł, że: “czterdziestek Wiedźm i Czarzycieli spotkało się w Lesie za domem p. Hutchinsona", a pewien Amity How oświadczył na sesji z ósmego sierpnia, przed Sędzią Gedbeyem, że: “p. G.B (George Burroughs) Nocy tej złożył Znak Diabelski na Bridgeta S., Jonathana A., Simona O., Deliverence'a W., Josepha C., Susan P., Mehitable C. i Deborah B." Pośród dokumentów znajdował się też katalog niesamowitej biblioteki Hutchinsona, którą znaleziono po jego zniknięciu, oraz niedokończony, zaszyfrowany, pisany jego ręką dokument, którego nikt nie potrafił odczytać. Ward polecił zrobić fotostatyczną kopię tego manuskryptu i kiedy tylko mu ją dostarczono, przystąpił do odszyfrowania jej. Cały sierpień pracował gorączkowo i z jego rozmów i zachowania można wnosić, że w październiku lub listopadzie trafił wreszcie na klucz. Nigdy jednak oficjalnie tego nie potwierdził.

Ale najwięcej uwagi Ward poświęcił materiałom dotyczącym Orne'a. Na podstawie charakteru pisma szybko ustalił — co zresztą już wcześniej wywnioskował z listu do Curwena, że Simon Orne i jego domniemany syn byli w rzeczywistości jedną i tą samą osobą. Jak pisał Orne do swego korespondenta, w Salem nie było bezpiecznie żyć zbyt długo, skutkiem czego udał się na trzydziestoletnią banicję, a po swoje dobra wrócił już jako własny potomek. Najwyraźniej Orne był zapobiegliwy i zniszczył większość swej korespondencji, ale obywatele, którzy w roku 1771 podjęli akcję, odnaleźli i zabezpieczyli nieco listów i papierów, które rozpaliły ich ciekawość. Były w nich tajemnicze formy i diagramy pisane zarówno ręką Orne'a, jak i innych osób; dokumenty te Ward również sfotografował lub dokładnie skopiował; w tym jeden wyjątkowo tajemniczy list, pisany charakterem, na jaki natknął się już był w papierach w Rejestrze Dokumentów i który należał niewątpliwie do Josepha Curwena. Ów list, choć pozbawiony daty rocznej, wyraźnie nie był tym listem, na który odpisał Orne i który został skonfiskowany; Ward jednak był najgłębiej przekonany, że pochodził on najpóźniej z 1750 roku. Warto przytoczyć tekst w całości, jako próbę stylu człowieka, którego dzieje były tak mroczne i przerażające. Imię adresata brzmiało: “Simon", ale gruba krecha (Ward nie zdołał ustalić czy zrobił ją Curwen czy Orne) zamazywała w nagłówku imię.

   

   Providence, 1 maja.

Bracie: _____

Szanowny, Stary przyjacielu, należne Uszanowania i szczere życzenia w imieniu Tego, któremu służymy dla swej wiekuistej Potęgi. Doszedłem właśnie do tego, coś znać powinien, a co dotyczy Celu Ostatecznego, i tego co zeń wynika. Nie mam ochoty twoim iść śladem i Uciekać, gdyż Providence nie jest tak Ostre w tropieniu Rzeczy niezwykłych i ustanawianiu Trybunałów. Ręce mi wiążą Statki i Dobra; nie uczynię więc tego, coś ty uczynił. Poza tym pod farmą w Patuxet znajduje się To, o czym wiesz, że nie może czekać na mój Powrót jak Cokolwiek Innego.

Niemniej gotowem na ciężkie terminy, jak ci mówiłem, i długo pracowałem nad sposobem Powrotu po Zagładzie. Zeszłej Nocy wypowiedziałem Słowa, które sprowadziły YOGGE — SOTHOTHE i pierwszy Raz ujrzałem oblicze, o którym mówił Ibn Schacabac w _____ . Rzekło To, że Kluczem jest III Psalm w Liber—Damnatus. Kiedy Słońce w V Domu a Saturn w Potrójnym, narysuj Pentagram Ognia i wymów dziewiąty Wers trzykrotnie. Wers powtarza każdy Krzyżownik lub Wtajemniczony, a Rzecz płodzona jest w Sferach Zewnętrznych:

A z Nasienia Starego, Noity zrodzony postanie, który Wstecz spojrzy nie wiedząc czego szuka.

Darmo czekać jeśli nie ma Następcy, i jeśli Prochy, lub sposób tych Prochów osiągnięcia, nie będzie dla Niego gotów. Ale moje to będą, i dlatego nie muszę poczyniać żadnych Kroków ani zbyt Wiele szukać. Niebawem Proces trudnym się stanie i wymagać takiego Zapasu Okazów będzie, że z trudem przychodzi mi przygotowanie Dostatecznej ich ilości; jednakowoż niebawem będę miał żeglarzy z Indii. Ludzie wokoło dziwować się poczynają, ale trzymam ich z daleka. Szlachta jest gorsza niż Gmin, bo bardziej Drobiazgowa w swych Rachubach i łatwiej zdobywa posłuch i wiarę. Ten Parson i p. Merritt rozgadają coś, obawiam się, ale nie są to aż tak Niebezpieczne Rzeczy. Substancje Chemiczne łatwo tu dostać, bo jest w Mieście dwóch dobrych Chemików, dr Bowen i Sam Carew. Poszedłem za tym, co powiedział Borellus, a pomocą służyła mi VII Xięga Abdula Al—Hazreda. Cokolwiek osiągnę, będziesz i ty to miał. A na razie nie zwlekaj i użyj Słów, co ci je podałem. Są Prawidłowe, lecz jeśli Pragniesz ujrzeć Jego, zastosuj Napis na Egzemplarzu _____, który ci niniejszym przesyłam. Wymawiaj Wersy jak każdy Krzyżownik i Wtajemniczony; a jeśli twa Linia nie wygaśnie, przyjdzie w nadchodzących leciach ktoś, kto spojrzy wstecz i użyje Prochów lub Materyałów na Prochy które mu pozostawisz. Job. XIV, XIV.

Kontent jestem, żeś znów w Salem i mam nadzieję niezadługo cię ujrzeć. Mam wyśmienitego Ogiera i myślę o wynajęciu Powozu. Jest jeden w Providence (p. Merritta) jakkolwiek Drogi są fatalne. Jeśli ty zdecydujesz się na podróż, nie zapomnij o mnie. Z Bostonu wyruszysz Poste Rd. przez Dedham, Wrentham i Attleborough; we wszystkich tych Miastach wyśmienite Gospody. Zatrzymaj się w Gospodzie p. Balcoma Wrentham, gdzie łóżka dużo lepsze niż u p. Hatcha, ale stołuj się u tego Drugiego, gdzie lepsze jedzenie. Do Providence skręć przy wodospadach Patucket i dalej drogą obok Gospody p. Saylesa. Mój dom stoi naprzeciwko Gospody p. Epenetusa Olneya obok Town Street, pierwszej na płn. od Olney's Court. Odległość od Boston Storę XLIV mil.

Panie, jestem twym starym, oddanym przyjacielem i Sługą w Almosin — Metraton.

Josephus C.

Dla p. Simona Orne

William's — Lane, w Salem.

 

List ten, ciekawa rzecz, dał Wardowi pierwszą wskazówkę, gdzie dokładnie stał w Providence dom Curwena; w żadnym bowiem z napotkanych dotąd dokumentów, nie było o tym mowy. Odkrycie poruszyło go w dwójnasób, gdyż okazało się, że nowszy dom Curwena, wybudowany w 1761 roku na miejscu starego, zniszczonego budynku, ciągle jeszcze istnieje w Olney Court i jest doskonale Wardowi znany z czasów jego włóczęg po Stampers Hill, kiedy to poszukiwał reliktów przeszłości. Dom ten, oddalony zaledwie kilka przecznic od rezydencji Wardów, stał na rozległym szczycie wysokiego wzgórza. Zamieszkiwała go murzyńska rodzina, zatrudniana przez państwa Wardów przy wszelkiego rodzaju praniach, sprzątaniach domu czy rozpalaniu w piecach. Nieoczekiwane odkrycie w odległym Salem dokumentu lokalizującego tak dokładnie gniazdo rodzinne Warda, niezwykle go poruszyło i młodzieniec postanowił natychmiast po powrocie do domu zbadać to miejsce dokładniej. Bardziej natomiast zmieszały go mistyczne fragmenty listu, które skłonny był traktować, jako rodzaj ekstrawaganckiego symbolizmu; niemniej z dreszczem emocji rozpoznał w wersecie biblijnym z odsyłaczem do Job XIV, XIV, znany sobie ustęp: “Gdy człowiek umiera, czy znowu ożyje? Przez wszystkie dni mojej służby będę oczekiwał aż nadejdzie zmiana."

 

-2-

 

Młody Ward wrócił do Providence w stanic przyjemnego podniecenia, i w najbliższą sobotę w całości spędził na długich i wyczerpujących oględzinach domu w Olney Court. Budynek, obecnie nadgryziony mocno zębem Czasu, nigdy nie był w pełnym słowa znaczeniu rezydencją; Był to skromny, dwu i pół piętrowy dom w charakterystycznym dla Providence stylu kolonialnym, ze zwykłym szpiczastym dachem, wielkim centralnym kominem i rzeźbionym artystycznie wejściem, z promienistymi półkolistymi oknami i trójkątnym frontem nad drzwiami oraz schludnymi, doryckimi pilastrami. Choć zniszczony, zachował swój pradawny klimat i Ward czuł, że spogląda na coś, co ma ścisły związek z groźnymi tajemnicami, które właśnie usiłował zgłębić. Murzyni, aktualni mieszkańcy domu, dobrze znali Warda i stary Asa wraz ze swą tęgą żoną Hannah, bardzo chętnie pokazali wnętrze domu. Było znacznie bardziej zdewastowane niż przypuszczał oglądając dom z zewnątrz; ze smutkiem stwierdził, że przepiękne woluty nad gzymsami kominków oraz rzeźbione w kształt muszli ornamenty zniknęły, lecz śliczne boazerie i ścienne występy — pokiereszowane i obtłuczone — Biblia, to jest pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Warszawa, 1975, Brytyjskie i Zagraniczne Tow. Biblijne.

wciąż jeszcze odznaczały się pod pokrywającą je, tanią tapetą. Generalnie poszukiwania rozczarowały Warda; ale ostatecznie było niesłychanie ekscytującą rzeczą przebywać w murach rodowego gniazda, które zamieszkiwał tak przerażający człowiek, jak Joseph Curwen. Z dreszczem emocji młodzieniec dostrzegł staroświecką, mosiężną kołatkę, z której dokładnie usunięto monogram.

Kiedy rozpoczęły się wakacje i szkoła została zamknięta Ward poświęcał cały swój czas na przemian to fotostatycznej kopii szyfru Hutchinsona, to znów zbieraniu lokalnych informacji o Curwenie. Wciąż brakowało mu danych z wcześniejszego okresu. O późniejszym zebrał już w bród i trafił na tak wiele tropów prowadzących do innych miejsc, że dojrzał mu w głowie plan wyprawy do Nowego Londynu i Nowego Yorku, by tam, na miejscu przejrzeć interesujące go stare listy. Była to podróż bardzo owocna, przyniosła listy Fennera zawierające straszny opis najazdu na farmę Pawtuxet oraz listy Nigtingale — Talbota, z których dowiedział się o portrecie namalowanym na ściennej płaszczyźnie dekoracyjnej nad ozdobnym gzymsem kominka w bibliotece Curwena. Szczególnie zainteresowała go sprawa portretu, gdyż był niezmiernie ciekaw wyglądu Josepha Curwena; i zdecydował się ponownie odwiedzić dom w Olney Court, by dokładniej poszukać pod warstwami łuszczącej się, późniejszej farby i grubymi pokładami wybrzuszonych tapet.

Poszukiwania podjął na początku sierpnia, badając szczegółowo ściany w pokojach na tyle dużych, by mogły być biblioteką straszliwego mieszkańca domu. Szczególną uwagę zwracał na płaskie miejsca nad gzymsami kominków, które przetrwały. Po godzinie przeszył go dreszcz podniecenia; na .rozległej powierzchni ściany nad kominkiem w ogromnym pokoju na parterze, zauważył wyłaniającą się spod kilku warstw łuszczącej się farby, powierzchnię ciemniejszą niż bywa zazwyczaj goły mur czy drewno. Kilka kolejnych pociągnięć cienkim nożem i nieoczekiwanie pojawił się fragment olejnego, wielkich rozmiarów portretu. Z powściągliwością prawdziwego naukowca, młodzieniec pohamował swą niecierpliwość i nie ryzykował uszkodzenia malowidła przez samodzielne zdrapywanie wierzchniej farby nożem. Potrzebował fachowej pomocy. Po trzech dniach wrócił z panem Walterem Dwightem, którego pracownia znajdowała się u podnóża College Hill; ten znakomity konserwator malarstwa przystąpił do pracy właściwymi metodami i przy użyciu właściwych środków chemicznych. Stary Asa i jego żona byli niezwykle przejęci dziwnymi gośćmi, zwłaszcza że sowicie im wynagrodzono najście na domowe ognisko.

W miarę jak dzień za dniem postępowała praca nad renowacją obrazu, Charles Ward ze wzrastającym zainteresowaniem obserwował wyłaniające się z długotrwałego zapomnienia linie i cienie. Dwight rozpoczął od dołu, dlatego też, mimo że obraz odsłonięty już był w trzech czwartych, jeszcze jakiś czas nie można było rozpoznać twarzy. Widoczne było tylko, że to szczupły, dobrze zbudowany mężczyzna, siedzący j na rzeźbionym krześle na tle okna z widokiem na nadbrzeże i statki, j ubrany w czarno—błękitny surdut, wyszywaną kamizelkę, krótkie spodnie z czarnej satyny i białe, jedwabne pończochy. Wraz z głową pojawiła się schludna peruka z Albemarle, a poniżej szczupła, spokojna, zamknięta twarz, która zarówno Wardowi jak i malarzowi wydawała się znajoma. I dopiero na samym końcu, restaurator dzieła i jego klient ze zdumieniem i odczuciem lęku dostrzegli w tym chudym,, bladym obliczu coś, co wyglądało na dramatyczny figiel spłatany przez dziedziczność. Po ostatnim przemyciu portretu oliwą i przeciągnięciu jeszcze raz delikatną skrobaczką, ukryte przez blisko dwa stulecia oblicze, ukazało się w całej krasie; i oszołomiony Charles Dexter Ward — człowiek żyjący myślami w przeszłości — ujrzał w obliczu swego przerażającego prapradziadka lustrzane odbicie własnej twarzy.

Sprowadził rodziców, by pokazać im cudo, które odkrył, i ojciec natychmiast postanowił zakupić malowidło, mimo że wykonane było na nieruchomym panneau. Podobieństwo do chłopca było zdumiewające; poprzez jakąś atawistyczną sztuczkę, rysy Josepha Curwena — aczkolwiek nieco starsze — znalazły po półtora stulecia swe wierne odbicie. Jakkolwiek sama pani Ward nie przypominała w ogóle swego przodka, to pamiętała krewnych, którzy z rysów twarzy faktycznie podobni byli do jej syna i do Curwena. Odkrycie obrazu wcale nie sprawiło jej przyjemności i radziła mężowi, by raczej obraz spalił, niż brał go do domu. Jest w nim, twierdziła, coś niedobrego; nie tyle w samym portrecie, co w niesłychanym podobieństwie do Charlesa. Pan Ward jednak był praktycznym człowiekiem interesu — producentem bawełny, właścicielem dużych zakładów przemysłowych w Riverpoint w Dolinie Pawtuxet — i nie miał zwyczaju kierować się kobiecymi kaprysami. Portret, przez podobieństwo do jego syna wywarł na nim potężne wrażenie i uważał, że chłopiec zasłużył sobie na taki prezent. Charles — o tym nie trzeba nawet wspominać — z entuzjazmem odniósł się do pomysłu ojca. Po kilku dniach pan Ward odnalazł właściciela domu — drobnego osobnika o gardłowym akcencie i twarzy gryzonia — i po krótkich targach o cenę, zakończonych potokiem ordynarnych przekleństw, dostał całe obramowanie kominka wraz z zawierającą malowidło górą.

Teraz pozostało tylko zdjąć panneau i przenieść je do domu Wardów, gdzie w mieszczącej się na trzecim piętrze bibliotece Charlesa, wybudowano specjalnie kominek z imitującym ogień elektrycznym urządzeniem. Charles miał dopilnować przenosin, toteż dwudziestego ósmego sierpnia, w towarzystwie dwóch doświadczonych robotników z firmy dekoracyjnej Crookera, udał się do domu w Olney Court, gdzie z wielką ostrożnością i precyzją oderwano obramowanie kominka wraz z zawierającą portret płaszczyzną i przygotowano do transportu ciężarówką firmy. W ścianie z gołej cegły, jaka została po tej operacji, młody Ward dostrzegł kwadratowe wgłębienie, wielkości jednej stopy kwadratowej, które musiało znajdować się dokładnie na wysokości głowy na portrecie. Zaintrygowany młodzieniec zajrzał do środka; pod grubą warstwą kurzu i sadzy dostrzegł plik pożółkłych papierów, gruby notatnik i jakieś strzępy przegniłej materii, zapewne wstęgi, która kiedyś trzymała to wszystko razem. Zdmuchnąwszy kurz i popiół, wyciągnął książkę i zerknął na wyraźny tytuł na okładce. Ten charakter pisma nauczył się rozpoznawać natychmiast jeszcze w Instytucie Essex; napis na woluminie głosił: Dziennik i Notatki Jos. Curwena, Ob. Kolonii Providence, Poprzednio z Salem.

Przejęty bez miary swym odkryciem Ward, pokazał księgę zdumionym robotnikom, którzy stali obok. Ich świadectwo, jeśli idzie o charakter i autentyczność znaleziska, jest absolutnie wiarygodne i na nim doktor Willett oparł swą teorię, że młodzieniec, kiedy zaczynał dziwaczeć, był jeszcze zupełnie normalny. Wszystkie pozostałe dokumenty pisane były również ręką Curwena, a jeden z nich nosił wyjątkowo złowieszczy tytuł: Do Tego Który Przyjdzie Później, I w Jaki Sposób Można Dostać Się Poza Czas I Sfery. Kolejny pisany był szyfrem; Wardowi wydawało się, że tym samym, którym pisał Hutchinson. Trzeci dokument — tu poszukiwacz niezmiernie się uradował — wyglądał na klucz do tego szyfru; czwarty i piąty, adresowane były kolejno do: “Edw. Hutchinson, Szlachcic" i “Jedediah Orne, Esq", “lub Ich Potomek lub Potomkowie albo Ich Reprezentanci". na szóstym i ostatnim było na pisane: Joseph Curwen, Jego Życie i Podróże, w Które Udał się w latach 1685 i 1687: Czyli Gdzie Podróżował, Gdzie Się Zatrzymywał, Kogo Widniał i Czegosię nauczył.

 

-3-

 

Dotarliśmy do punktu, w którym większość psychiatrów upatruje początek szaleństwa Charlesa Warda. Natychmiast po dokonaniu odkrycia, młodzieniec zerknął do wnętrza książki oraz przejrzał pobieżnie kilka kartek rękopisów; najwyraźniej ujrzał coś, co wywarło na nim piorunujące wrażenie. Faktycznie, pokazując robotnikom tytuły, zdawał się przykładać wielką wagę do tego, by nie zobaczyli samego tekstu i wykazywał przy tym takie wzburzenie, że trudno było je przypisać samemu tylko znaczeniu historycznemu i genealogicznemu znalezisk: Po powrocie do domu zakomunikował o odkryciu w taki sposób, jakby chciał dać wyobrażenie o niesłychanej wadze odkrycia, nie podając przy tym żadnych szczegółów. Nie pokazał nawet tytułów, stwierdzając tylko, że znalazł pewne dokumenty pisane “głównie szyfrem" ręką Josepha Curwena, które — by poznać ich rzeczywisty sens musi najpierw dokładnie przestudiować. Nie pokazałby ich też i robotnikom, gdyby ci nie przejawiali tak wielkiej ciekawości; lecz bez wątpienia jedynym jego pragnieniem było uniknąć niezdrowego zainteresowania i komentarzy, jakie taka tajemniczość z pewnością by wzbudziła.

Noc Charles Ward spędził w swym pokoju na lekturze nowoznalezionej książki i papierów; pracy nie przerwał mu nawet świt. Zaniepokojonej matce polecił przysłać do swego pokoju śniadanie. Tego dnia pokazał się tylko raz, i to na krótko — po południu — kiedy robotnicy przyszli instalować w jego pracowni kominek i portret Curwena. W nocy, zmagał się gorączkowo z zaszyfrowanym rękopisem, ucinając od czasu do czasu, w ubraniu krótkie drzemki. Rano matka spostrzegła, że pracował nad fotostatyczną kopią szyfru Hutchinsona, którą wcześniej już wielokrotnie widziała, na jej pytania młodzieniec odparł krótko, że klucz Curwena nie ma tu prawdopodobnie nic do rzeczy. Po południu Charles przerwał pracę i jak urzeczony obserwował robotników, którzy zakończyli właśnie instalowanie kominka, — zupełnie jakby naprawdę istniały tam przewody kominowe — nieco z boku północnej ściany pokoju, i wykładali obecnie jego boki harmonizującą ze ścianami boazerią. Na końcu przystąpili do mocowania samego portretu nad zwodniczo prawdziwym, elektrycznym paleniskiem. Frontowe panneau z malowidłem przycięto i zamontowano w ten sposób, by pozostała za nim wolna przestrzeń na szafę. Po odejściu robotników, Charles natychmiast przeniósł się do pracowni, ale nie oddawał się już pracy bez reszty. Długie chwile poświęcał kontemplacji portretu, który oddawał mu spojrzenia, niczym sumujące i odbijające w sobie lata i stulecia zwierciadło. Później, kiedy rodzice przypominać sobie zaczęli zachowanie się syna w tym okresie, dodawali wiele interesujących szczegółów o tej nagłej jego skrytości i tajemniczości, jaką otoczył siebie i swoje zajęcia. W obecności służby nigdy nie krył dokumentów, które właśnie studiował, wychodząc ze słusznego założenia, że zawiłe i archaicznie manuskrypty Curwena są i tak dla niej za trudne. Co innego rodzice; jeśli badany akurat rękopis nie był pisany szyfrem albo nie zawierał całej masy tajemniczych symboli i niezrozumiałych ideogramów (jak ten, zatytułowany: Do Tego, Który Przyjdzie Później...), przykrywał go po prostu papierem, który zawsze miał pod ręką i czekał, aż gość opuści pokój. Kiedy sam wychodził z pokoju lub udawał się na spoczynek, papiery zamykał na klucz w antycznej komodzie. Wkrótce nabrał szczególnych nawyków, przestrzegając ściśle godzin przeznaczonych na pracę, długie spacery czy inne sprawy wymagające wyjścia z domu. Nauka w otwartej właśnie po wakacjach szkole, gdzie rozpoczął ostatni rok, niezmiernie go nudziła i postanowił zrezygnować z przyszłych studiów na wyższej uczelni. Twierdził, że czekają go szczególnie doniosłe badania, które i tak otworzą przed nim takie horyzonty humanistyki i całej ogólnej wiedzy, o jakich nie śniło się żadnemu uniwersytetowi na świecie.

Oczywiście, tylko ktoś, kto w mniejszym lub większym stopniu był ekscentrycznym, rozmiłowanym w nauce samotnikiem, mógł przez dłuższy czas znieść taki tryb życia. A Ward był właśnie takim urodzonym naukowcem i odludkiem; dlatego też rodzice raczej nad nim ubolewali, niż byli zaskoczeni jego nieoczekiwanym zamknięciem się w sobie i skrytością. Niemniej, matce i ojcu jednocześnie przyszło do głowy, że' to jednak dziwne, iż tak otwarty dotąd młodzieniec nie pokazał im przecież nawet jednej kartki ze znalezionego skarbu, ani nie informował ich na bieżąco — w miarę jak rozszyfrowywał tajemnicze papiery — o postępach pracy. Powściągliwość swoją Charles tłumaczył tym, że chce zaczekać do chwili, gdy będzie już w stanie ujawnić całość odkrycia; w miarę upływu tygodni jednak, młodzieniec uporczywie milczał i między nim a rodziną wyrastać zaczął mur, powiększany jeszcze przez niechęć matki, manifestującej swe niezadowolenie z jego studiów nad osobą Curwena.

W październiku Ward znów zaczął odwiedzać biblioteki; nie szukał jednak już, jak miało to miejsce poprzednio, materiałów dotyczących spraw dawnych. Czary i magia, okultyzm i demonologia — to teraz zgłębiał; a kiedy źródła dostępne" w Providence okazywały się niewystarczające, jechał pociągiem do Bostonu, gdzie korzystał z bogactwa wielkiej biblioteki na Copley Square, Biblioteki Widenera w Harvardzie czy brooklińskiej Biblioteki Studiów Ziona, gdzie były pewne unikalne prace z zakresu biblistyki. Bez przerwy kupował nowe książki i by pomieścić ten nowy księgozbiór, składający się z najnowszych prac na niesamowite tematy — musiał zainstalować w swej pracowni dodatkowe regały. Podczas Świąt Bożego Narodzenia wybrał się w podróż do kilku miejscowości — również do Salem, gdzie w Instytucie Essex pragnął przejrzeć pewne dokumenty.

Gdzieś w połowie stycznia 1920 roku, Ward zaczął przejawiać wyraźne oznaki triumfu; jego przyczyny jednak nigdy nie wyjawił, jakkolwiek od tej pory przestał ślęczeć nad szyfrem Hutchinsona. Przystąpił z kolei do intensywnych studiów chemicznych i penetracji archiwów. W domu, na nie używanym poddaszu urządził sobie laboratorium, j w bibliotekach natomiast myszkował w poszukiwaniu wszelkiego rodzaju źródeł dotyczących statystyki demograficznej. Wypytywani później miejscowi kupcy, trudniący się handlem chemikaliami i artykułami do badań naukowych, demonstrowali dziwaczne i pozbawione sensu! wykazy substancji i instrumentów nabywanych przez Warda. Urzędnicy z Budynku Stanowego, Ratusza i różnorodnych bibliotek byli natomiast zgodni co do obiektu jego poszukiwań; uporczywie i gorączkowo szukał grobu Josepha Curwena, z którego płyty grobowej, współczesna mu generacja tak dokładnie usunęła nazwisko.

Stopniowo zaczęło narastać przekonanie, że w rodzinie Wardów dzieje się coś niedobrego. Charles już wcześniej wprawdzie miał swoje dziwactwa i często zmieniał zainteresowania, ale taka skrytość i osobliwe poszukiwania, nawet jak na niego, były czymś niecodziennym. Do szkoły uczęszczał dla świętego spokoju, i chociaż nie oblał żadnego egzaminu, najwyraźniej stracił całe swe dotychczasowe zainteresowanie i pilność. Zajmowały go inne sprawy; i jeśli tylko nie było go w nowym laboratorium wypełnionym stosami przestarzałych, alchemicznych ksiąg, to z pewnością ślęczał gdzieś w mieście nad dawnymi wykazami pogrzebów, lub też sklejał swe okultystyczne woluminy w pracowni, gdzie znad ozdobnego kominka na północnej ścianie pokoju spoglądały nań dobrotliwe oczy tak zaskakująco podobnego do Charlesa, Josepha Curwena.

Pod koniec marca Ward do swych poszukiwań archiwalnych dodał upiorną serię włóczęg po starych cmentarzach miasta. Sprawa wyszła na jaw później, kiedy od urzędników w Ratuszu dowiedziano się, iż natrafił zapewne na jakiś istotny ślad. Jego poszukiwania bowiem przeniosły się nieoczekiwanie z grobu Josepha Curwena na mogiłę niejakiej Naphthali Field. Przyczyna tej zmiany wyjaśniła się, gdy prowadzący śledztwo, przeglądając te same kartoteki co uprzednio Ward, natrafili na fragmentaryczny dokument dotyczący pochówku Curwena, który uniknął losu innych, podobnych dokumentów odnoszących się do tego człowieka. Była w nim mowa o zdumiewającej, ołowianej trumnie, która złożona została ,,10 stóp pd. i 5 stóp z. od grobu Naphthali Field na c_____ ". Brak planów terenów cmentarnych w ogromnym stopniu skomplikował poszukiwania i mogiła Naphthali Field wydawała się być równie trudna do zlokalizowania, jak grób samego Curwena; skoro jednak wymazaniu uległ jedynie napis na jego kamieniu, z dużym prawdopodobieństwem można było założyć, że odnalezienie jej mogiły jest wyłącznie kwestią czasu i przypadku; jeśli nawet zaginęła dokumentacja. Pozostały zatem wędrówki — a ponieważ skądinąd wiadome było, że jedyna istniejąca Naphthali Field (obiit 1729), o której grób mogło tu chodzić, była baptystką, z poszukiwań należało wyłączyć cmentarz św. Jana (dawniej Królewski) oraz tereny grzebalne Kongregacjonistów, w środku Cmentarza Swan Point.

 

-4-

 

Gdzieś w maju, doktor Willett, na życzenie Warda seniora, zaznajomiony ze wszystkimi faktami dotyczącymi Curwena, które rodzina zdołała wyciągnąć od Charlesa w dniach kiedy ten jeszcze nie otoczył się tajemnicą, odbył z młodym człowiekiem rozmowę. Rozmowa jednak nic nowego nie wniosła ani niczego nie rozstrzygnęła, a Willett przez cały czas jej trwania miał świadomość, że Charles całkowicie panuje nad sytuacją, zachowując czujność ilekroć dotykano spraw istotnych. Jedyną korzyścią jaka wynikła ze spotkania było to, że tajemnicza młodzieniec musiał podać jakieś racjonalne powody swego zachowania. Na bladej, beznamiętnej twarzy nie odbił się nawet ślad zakłopotania, kiedy Ward zgadzał się pomówić o swych poszukiwaniach, zastrzegając jednocześnie, że nie ujawni samej ich istoty. Oświadczył, że papiery przodka — w większości zaszyfrowane — zawierają pewne nadzwyczajne sekrety dawnej wiedzy naukowej, porównywalnej tylko z odkryciami zakonnika Bacona, a zapewne je przewyższają. Niemniej, bez korelacji z całym zestawem wiedzy, całkowicie obecnie zarzuconej, jest on praktycznie bez sensu, toteż prezentacja jej światu w stanie obecnym i w zestawieniu wyłącznie ze współczesną nauką mija się z celem, odbierając jednocześnie całą jej siłę wyrazu i dramaturgię. By wyznaczyć tej wiedzy właściwe miejsce w historii myśli ludzkiej, konieczna jest właśnie taka korelacja, dokonana przez kogoś, kto zna podłoże kulturowe czasów, w których się wyewoluowała. Do tego zadania Ward znaczył właśnie siebie. Przyswajał sobie, najszybciej jak potrafił zapomniane sztuki z minionych czasów, które rzetelny interpretator danych Curwena musiał posiąść; żywiąc przy tym błogą nadzieję, w stosownym czasie zaprezentuje i rozgłosi coś, co wzbudzi najwyżsi zdumienie ludzkości i świata myśli ludzkiej. Nawet Einstein oświadczył  — nie mógłby bardziej zrewolucjonizować powszechnego poję rzeczy.

O swych poszukiwaniach cmentarnych — do których się bez wahania przyznał nic podając żadnych konkretów, stwierdził, iż ma powody sądzić, że na okaleczonym nagrobku Josepha Curwena umieszczone są pewne mistyczne symbole; wyryte zgodnie z wolą zmarłego i pominięte przez ignorancję tych, którzy usunęli jego imię z kamienia. Symbole te są konieczne dla ostatecznego rozwiązania owego tajemniczego systemu. Sądzi, że Curwen pragnął dobrze zabezpieczyć swój sekret i dlatego wszelkie dane porozrzucał w tak osobliwy sposób. Kiedy doktor Willett prosił o pokazanie tych mistycznych dokumentów, Ward uczynił to bardzo niechętnie. Początkowo próbował doktora zbyć fotostatyczną kopią szyfru Hutchinsona oraz formułami i diagramami Orne'a. Ostatecznie jednak pokazał oryginalne znaleziska należące ongiś do Curwena: Dziennik i Notatki, szyfr (tytuł też był zaszyfrowany) oraz wypełnione formułami Do Tego, Który Przyjdzie Później — i pozwolił zajrzeć do środka, na niewyraźne litery.

Otworzył też pamiętnik na wybranej specjalnie, zapewne ze względu na banalność tekstu, stronie. Willett zobaczył zwięzłe pismo kreślone po angielsku ręką Curwena. Dokładnie przyjrzał się niewyraźnym i zawiłym literom: ogólnie charakter pisma jak i styl były niewątpliwie siedemnastowieczne, jakkolwiek autor pisał to w wieku osiemnastym. Willett szybko nabrał pewności, że dokument jest autentyczny. Sam tekst faktycznie był raczej banalny i Willett zapamiętał z niego tylko fragment:

,,Sr. 16 paźdź. 1754.

Statek mój “Wahefal" wypłynął dziś z Londynu z XX nowymi ludźmi zabranymi z Indii, Hiszpanami z Martineco i Holendrami z Surinamu. Holendrzy odejść pragną słysząc Złe rzeczy o tych Transakcjach, ale widzę już, że skłonni są do Pozostania. Dla p. Knighta Dextera spod Wawrzynu i Xięgi 120 bel Płótna Lnianego, 100 bel Posortowanego Batystu, 20 sztuk Wełnianej Bai, 50 sztuk Lśniącej Tkaniny Jedwabnej, po 300 sztuk Shendsoy i Humhum. Dla p. Greena spod Słonia 50 galonowych Pojemników na Mleko, 50 Szkandeli, 15 Wielkich Bań na Mleko, 10 p. Szczypiec. Dla p. Perrigo i Zestaw Szydeł. Dla p. Nightingałe 50 Ryz pierwszorzędnego Papieru Kancelaryjnego. Wymówiłem zeszłej nocy po trzykroć SABAOTH, ale nikt nie przybył. Muszę więcej wydobyć od p. H. W Transylwanii, jakkolwiek Ciężko niezmiernie tam dotrzeć, jako też niezwykłym jest fakt, że nie może dać mi tego, co dobrze używał przez lat sto. Simon nie pisał przez tych V. Tygodni, ale tuszę otrzymać niebawem od niego wieść."

Kiedy doktor Willett doszedł do tego miejsca i przewrócił kartkę, Ward gwałtownie chwycił książkę, nieomal wyrywając mu ją z rąk.

Wszystko, co doktor zdążył dostrzec na nowo otwartej stronicy, to dwa krótkie zdania, które jednak — ciekawa rzecz — utkwiły mu wiernie w pamięci. Było tam napisane: “Tuszę, że Wers z Liber—Damnatus wypowiedziany przez V Krzyżowników i IV Wtajemniczonych rodzi Rzecz poza Sferami. Skieruje ona uwagę Tego Który Ma nadejść — jeśli go sobie zapewnię — a on zwróci się do rzeczy Minionych i spojrzy wstecz poprzez te wszystkie lata, przeciw którym muszę posiąść Prochy lub To, z czego je otrzymać". 

Więcej Willett nie zdołał zobaczyć, ale i to przelotne spojrzenie wystarczyło, by ogarnął go jakiś nowy, nieokreślony lęk przed twarzą Josepha Curwena, która spoglądała nań dobrotliwie znad kominka Potem zawsze już doznawał dziwacznego wrażenia — praktyka medyczna mówiła mu, że to tylko wrażenie — iż oczy z portretu pragną wodzić — czy tylko pragną? — za młodym Charlesem Wardem, gdy ten poruszał się po pokoju. Przed wyjściem zatrzymał się na chwile i z uwagą przyjrzał się obrazowi; zdumiony niesłychanym podobieństwem człowieka z portretu do Charlesa, utrwalił sobie w pamięci najdrobniejszy szczegół tajemniczej, pozbawionej kolorów twarzy, a zwłaszcza lekką skazę, czy też bliznę, na gładkim czole, tuż nad prawym okiem. Musiał przyznać, że Cosmo Alexander był malarzem godnym Szkocji, która wydała przecież Reaburna — oraz nauczycielem zasługującym na tak sławnego ucznia jak Gilbert Stuart.

Wardowie, zapewnieni przez doktora, że zdrowiu psychicznemu Charlesa nic nie zagraża, i że podjął on tylko badania olbrzymiej przypuszczalnie wagi, stali się bardziej ugodowi i wyrozumiali, kiedy w czerwcu młodzieniec oświadczył, że definitywnie rezygnuje z nauki na wyższej uczelni. Dodał, że czekają go badania o wiele większym znaczeniu i wyraził też chęć udania się w następnym roku za granicę, gdzie znaleźć może pewne źródła, niedostępne w Ameryce. Stary Ward zdecydowanie się temu sprzeciwił twierdząc, że to absurd puszczać w taką podróż osiemnastoletniego zaledwie młodzieńca; odnośnie uniwersytetu natomiast wyraził zgodę. Tak więc, po niezbyt chwalebnym ukończeniu Szkoły Mosesa Browna, nastąpił dla Charlesa trzyletni okres intensywnych studiów okultystycznych i poszukiwań cmentarnych. Uznany został za dziwaka, i jeszcze bardziej niż dawniej wypadł z układów towarzyskich rodziny; zajmował się wyłącznie swoją pracą i sporadycznie tylko wyjeżdżał na krótko do różnych miast w pogoni za jakimiś dokumentami. Pewnego razu wybrał się na południe, by zobaczyć się z dziwnym, starym Mulatem mieszkającym na moczarach, o którym wydrukowano w gazecie niezwykły artykuł. Poza tym odszukał niewielką wioskę Adirondacks, skąd nadeszło doniesienie o pewnych osobliwych praktykach i ceremoniach. Ale wyprawy do Starego Świata, o której tak marzył, rodzice wciąż mu zabraniali.

Kiedy w kwietniu 1923 roku osiągnął pełnoletność — i dysponując niewielkim spadkiem, jaki otrzymał po dziadku ze strony matki — Ward postanowił wreszcie zrealizować swe marzenia i wyruszyć do Europy. O itinerarium podróży powiedział tyle tylko, że wymogi studiów zawiodą go z pewnością do wielu miejsc, lecz o wszystkim będzie uczciwie donosił rodzicom w listach. Kiedy starzy Wardowie zrozumieli, iż decyzja ta jest nieodwołalna, pogodzili się z losem i starali okazać najdalej idącą pomoc w przygotowaniach. Ostatecznie w czerwcu, młody człowiek, opatrzony błogosławieństwem rodziców, którzy towarzyszyli mu aż do Bostonu, i do ostatniej chwili machali z przystani White Star w Charlestown odpłynął do Liverpoolu. Niebawem zaczęły nadchodzić listy mówiące o pomyślnym zakończeniu podróży, o wynajęciu — jak było mówione — przyzwoitego mieszkania na Great Russell Street w Londynie, o tym, że jak ognia unika wszelkich znajomych i przyjaciół. W Londynie miał pozostać tak długo, aż nie wyczerpie pewnych źródeł jakie znalazł w British Museum. O swym codziennym życiu pisał mało, bo i niewiele miał do pisania. Czas bez reszty pochłaniały mu studia i eksperymenty naukowe dokonywane w laboratorium, które urządził sobie w jednym z pokoi. Nic też nie pisał o włóczęgach po tym historycznym, wspaniałym, starym mieście, z jego uroczymi, majaczącymi na tle nieba starodawnymi kopułami i wieżami, z plątaniną uliczek i zaułków, których mistyczne sploty i nieoczekiwane widoki zaskakiwały swą zmiennością. Była to dla rodziców wspaniała wskazówka jak bardzo te nowe studia pochłonęły umysł młodzieńca.

W czerwcu 1924 roku krótki list powiedział o przenosinach do Paryża — dokąd już uprzednio odbył jedną czy dwie podróże lotnicze po materiały z Bibliothetjue Nationale. Przez następne trzy miesiące przysłał tylko jedną pocztówkę, podając w niej adres na Rue St. Jacques i informując, że rozpoczął specjalne poszukiwania w bibliotece rzadkich rękopisów, należącej do prywatnego kolekcjonera, którego nazwiska nie wymienił. Unikał kontaktów z ludźmi, więc żaden z powracających z Europy turystów nie spotkał studiującego tam młodzieńca. Po tej kartce nastąpiła przerwa i dopiero w październiku nadeszła do Wardów barwna widokówka z Pragi; wyczytali w niej, że Charles trafił do tęgi starodawnego miasta, by pokonferować z pewnym niewiarygodnie leciwym człowiekiem, który był zapewne ostatnim żyjącym posiadaczem niezwykle osobliwych, średniowiecznych informacji. Podał, że mieszka na Neustadt i zapewniał, że nie ruszy się stamtąd aż do stycznia; wtedy to przysłał kilka widokówek z Wiednia, w których donosił o wędrówkach po tym mieście. Był w nim tylko przejazdem; wybierał się bowiem jeszcze dalej na wschód, do jednego ze swych korespondentów, również studiującego okultyzm.

Następna kartka przyszła z Klausenburgu w Transylwanii. Charles zawiadomił, że zbliża się już do celu. Zamierzał jeszcze odwiedzić Barona Ferenczy, którego dobra leżą w górach na wschód od Rakus. Kartka z samego Rakus nadeszła w tydzień później; Charles pisał, że czeka już tam nań pojazd gospodarza i za chwilę opuszcza wioskę by udać się w góry. Była to ostatnia pocztówka — po niej nastąpiła bardzo długa przerwa. Dopiero w maju odezwał się ponownie, mimo iż rodzice cały czas dosłownie zasypywali go listami. W piśmie tym, Charles odwodził matkę od pomysłu spotkania się z nim w Londynie, Paryżu lub w Rzymie, dokąd to Wardowie zamierzali się udać podczas planowanej po droży do Europy. Studia, twierdził, nie pozwalają mu opuścić obecnego miejsca pobytu, a położenie zamku Barona Ferenczy z kolei nit sprzyja wizytom. Pałac stoi na odludziu, na stromej skale w porośniętych lasami górach, a sama okolica jest przez miejscowych unikana i normalni ludzie czują się tam bardzo źle. Ponadto poprawnemu, konserwatywnemu szlachcicowi z Nowej Anglii nie przypadłby do gustu sam baron. Był bowiem aż niepokojąco stary i miał swoje nawyki. Lepiej, twierdził Charles, jeśli rodzice zaczekają aż wróci do Providence, co powinno już niebawem nastąpić.

Powrót jednak nastąpił dopiero w maju 1925 roku, kiedy to — po kilku zwiastujących kartkach pocztowych — młody podróżnik, bez rozgłosu, wpłynął do Nowego Yorku na statku “Homeric", a następnie ruszył autobusem w długą drogę do Providence. Spijał wzrokiem zielone, ciągnące się wzgórza, wonne sady, pełne kwitnących owocowych drzew, białe od strzelistych wież miasteczka wiosennego Connecticut; pierwsze po blisko dwóch latach spotkanie ze swojską Nową Anglią. Kiedy pojazd przeciąwszy Pawcatuck, dotarł do Rhode Island skąpanej w czarodziejskim złocie późnego, wiosennego popołudnia, zabiło mu mocniej serce; wjazd do samego Providence ulicami Reseryoir i Elmwood — mimo otchłannej, zakazanej wiedzy jaką zdobył, był czymś cudownym i zapierającym w piersiach dech. Ze skweru usytuowanego na szczycie wyniosłego wzgórza — gdzie łączą się ulice Broad, Weybosset i Empire — ujrzał wokół siebie, i w dole, stojące w ogniu zachodzącego słońca, dobrze znane, schludne domy, kopuły i wieże starego miasta; a już zawrotu głowy dostał kiedy pojazd toczył się w dół do swej końcowej stacji za Biltmore, przed oczyma Warda rysował się olbrzymi garb starego wzgórza za rzeką, spowity miękką, pokłutą dachami zielenią oraz wysmukła, kolonialna iglica Pierwszego Kościoła Babtystów, która w magicznym, wieczornym blasku majaczyła różowo na tle świeżej wiosennej zieleni urwiska.

Stare Providence! Miejsce, gdzie tajemnicze siły drugiej i ciągłej historii powoływały go do życia, cofając jednocześnie ku cudom i sekretom, których krańca nie był w stanie wyznaczyć żaden prorok. Tu tkwiły korzenie — cudowne lub przerażające — całej sprawy, do której przygotowały Charlesa te wszystkie lata jego podróży i mozolnych studiów. Taksówka przemknęła przez Post Office Square — skąd widać było rzekę — a potem obok starego Domu Handlowego na brzeg zatoki i ostro w górę przez Waterman Street na Prospect, gdzie olbrzymia, lśniąca kopuła i zalane światłem zachodzącego słońca jońskie kolumny Kościoła Nauki Chrystusowej wskazywały północny kierunek. Następnie minął osiem kwadratowych, przepięknych, starych rezydencji które oglądał jeszcze oczyma dziecka — z ciągnącymi się po obu stronach ulicy orginalnymi, ceglanymi chodnikami, po których tak często kroczyły jego młodzieńcze stopy, i na końcu, po prawej Stronie pojawiła się mała, biała farma, po lewej zaś klasyczny portyk Adama i majestatyczna, pełna wykuszy fasada wielkiego, ceglanego domu, w którym się urodził. Zapadł już zmrok, kiedy Charles Dexter Ward powrócił do domu.

 

-5-

 

Psychiatrzy, nastawieni nie tak akademicko jak doktor Lyman, początek prawdziwego szaleństwa Warda wiążą z jego europejską podróżą. Przyznają, że kiedy wyruszał, był całkiem zdrów, lecz po powrocie jego zachowanie dobitnie świadczyło o zgubnych zmianach, jakie w nim zaszły. Doktor Willett jednak jest odmiennego zdania; upiera się, że wydarzyło się to później; a dziwactwa młodzieńca w tym okresie przypisuje praktykowaniu rytuałów, które poznał był za granicą — zapewne niezwykle osobliwych, ale nie pociągających jeszcze za sobą aberracji umysłowej. Sam Ward, poza tym, że wyraźnie zmężniał i podrósł, w swych reakcjach generalnie pozostał normalny i w kilku przeprowadzonych z Willettem rozmowach wykazał taką równowagę psychiczną, jakiej żaden szaleniec — nawet w początkowym stadium choroby — nie potrafiłby symulować przez dłuższy czas. Jedyną w tym czasie rzeczą, sugerującą ewentualnie szaleństwo były dźwięki jakie dobiegały o różnych porach z laboratorium na poddaszu, gdzie młodzieniec spędzał prawie cały czas. Słychać było dochodzące stamtąd śpiewy, recytacje i rodzaj jakichś grzmiących deklamacji w niesamowitym rytmie; i jakkolwiek dźwięki te wydawane były głosem Warda, to charakter jego głosu i akcent wymawianych formuł mroził krew w żyłach słuchaczy. Nig, ukochany, sędziwy kot domowników, za każdym razem, kiedy słychać było stamtąd pewne tony, wyraźnie ożywił się i prężył grzbiet.

Od czasu do czasu dolatywały też z laboratorium zapachy w najwyższym stopniu intrygujące. Niektóre z nich były przykre, przeważały jednak nieokreślone choć natrętne aromaty sprowadzające najfantastyczniejsze halucynacje. Każdy, kto wciągnął w płuca ów przenikający powietrze zapach, doznawał chwilowych wizji rozległych horyzontów z dziwnymi wzgórzami, czy też niekończących się alei sfinksów i gryfów o końskim ciele, ciągnących się w niezmierzone dale. Charles Ward poniechał już swych dawnych włóczęg; czas spędzał albo nad dziwnymi książkami, których nawiózł do domu całą masę, albo też poświęcał się równie dziwacznym badaniom. Tłumaczył to tym, że europejskie źródła roztoczyły przed nim nowe perspektywy i otworzyły możliwości, dzięki którym w najbliższych latach dokona rzeczy rewolucyjnych. Jeszcze bardziej upodobnił się do Curwena z portretu w bibliotece, przed którym doktor Willett, zawsze ilekroć składał Charlesowi wizytę, przystawał zdumiony. Tak naprawdę, to już tylko niewielka plamka nad prawym okiem mężczyzny na portrecie odróżniała dawno zmarłego czarnoksiężnika od żyjącego młodzieńca. Wizyty te, które Willett składał Charlesowi na wyraźne życzenie pana Warda, były również sprawą zadziwiającą. Młody człowiek wprawdzie nigdy nie dał doktorowi wyraźnej odprawy, ale też i nigdy nie pozwolił mu dotrzeć do głębszych warstw swej psychiki. Willett często zastawał w pracowni różne osobliwe rzeczy; a to ustawione na półkach lub stole niewielkie, wykonane z wosku wyobrażenia o groteskowych kształtach, to znów wpół zatarte pozostałości kół, trójkątów i pentagramów wykonanych kredą albo węglem na uprzątniętej podłodze na środku wielkiego pokoju. A nocami grzmiały owe rytmy i inkantacje; doszło w końcu do tego, że służba zaczęła potajemnie rozsiewać pogłoski, że Charles oszalał.

W styczniu 1927 roku zaszedł osobliwy wypadek. Pewnej nocy, około północy, kiedy Charles monotonnym głosem ciągnął rytuał, którego niesamowite kadencje budziły w całym domu upiorne echa, od zatoki przyszedł nagły poryw przenikliwego wiatru, po czym nastąpiło trudne do wytłumaczenia drżenie ziemi, które odczuli wszyscy mieszkający w sąsiedztwie ludzie. Jednocześnie kot zaczął wykazywać niebywałe przerażenie, a w promieniu mili rozszczekały się wszystkie psy. Było to preludium do gwałtownej burzy z piorunami — fenomen o tej porze roku — których trzask był tak donośny, że państwo Wardowie pomyśleli w pierwszej chwili, że piorun trafił w dom. Ruszyli spiesznie na górę, by obejrzeć wyrządzone szkody, ale w prowadzących na poddasze drzwiach przywitał ich Charles. W jego bladej, złowieszczej twarzy o stanowczym wyrazie malowała się przyprawiająca o trwogę mieszanina powagi i triumfu. Zapewnił rodziców, że w dom nie trafiło, a burza wkrótce minie. Wyjrzawszy przez okno, przekonali się, że ma rację; błyskawice oddalały się, korony drzew, targane dziwnym, lodowatym podmuchem ciągnącym znad wody nieruchomiały, a grzmoty przekształciły się najpierw w odległy, stłumiony chichot, poczym ucichły całkowicie. Pojawiły się gwiazdy, a malujący się na twarzy Charlesa triumf skrystalizował się, przybierając niezwykle osobliwy wyraz.

Po tym zdarzeniu, mniej więcej przez dwa miesiące, Ward dużo mniej czasu niż zazwyczaj spędzał w laboratorium. Wykazywać też zaczął dziwne zainteresowanie pogodą, pytając bez przerwy, kiedy nadejdzie wiosna i puszczą skuwające ziemię okowy lodu. Pewnej nocy, pod koniec marca, dobrze już po północy opuścił dom i wrócił dopiero nad ranem. Jego matka — która właśnie się obudziła — posłyszała dochodzący od bramy wjazdowej dźwięk silnika. Potem dobiegły ją stłumione przekleństwa i kiedy zaintrygowana podeszła do okna, ujrzała iż cztery ciemne postacie wyciągają z ciężarówki, pod dyktando Charlesa, długą, ciężką skrzynię i wnoszą ją przez boczne drzwi do domu. Potem dobiegł ją zdyszany oddech i ciężki chód po schodach, a na koniec głuche tąpnięcie na strychu. Parę chwil później rozległ się dźwięk schodzących po schodach kroków i czwórka mężczyzn znów pokazała się na polu przy ciężarówce, którą zaraz odjechali.

Tego dnia Charles zaciągnął okiennice w swym zaciszu na poddaszu, zamknął się tam na głucho i przystąpił do pracy z jakimś metalowym przedmiotem. Nikogo nic wpuszczał i uporczywie odmawiał proponowanych posiłków. Około południa rozległ się jakiś donośny łomot, a po nim straszny krzyk i odgłos upadku. Kiedy zaniepokojona i pani Ward zastukała do drzwi, po dłuższym milczeniu syn odpowiedział cicho, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Ale obrzydliwy, nie do opisania smród, który buchał zza drzwi, różnił się całkowicie od poprzednich zapachów. Późnym popołudniem, kiedy ucichły dobiegające zza zamkniętych na głucho drzwi dziwne, syczące dźwięki, młodzieniec pojawił się osobiście; wystraszony i dziwnie wymizerowany. Zabronił komukolwiek i pod jakimkolwiek pozorem przekroczyć progu laboratorium. Tak właśnie rozpoczął się kolejny etap jego sekretnych zajęć! Nigdy już później nic wolno było nikomu wchodzić! ani do tajemniczej pracowni w mansardzie, ani do przylegającego dój niej magazynku, który Charles sam wysprzątał i umeblował z grubsza, dołączając do swego nietykalnego, prywatnego królestwa, i traktując go jako sypialnię. Tam też, zamknięty z książkami przyniesionymi z biblioteki na dole, żył aż do czasu, kiedy zakupił bungalow w Pawtuxet, dokąd przeniósł cały swój naukowy dobytek.

Wieczorem tego dnia, Charles ukrył przed domownikami gazetę i pozorując jakiś wypadek, zniszczył pewne jej strony. Doktor Willett na podstawie zeznań domowników ustalił później datę tego wydarzenia, wydobył z redakcji “Journalla" nie zniszczony egzemplarz i sprawdził treść zniszczonego przez Warda fragmentu. Był to niewielki artykuł:

 

Nocni kopacze na Cmentarzu Północnym

Robert Hart, nocny stróż na Cmentarzu Północnym zaskoczył dziś nad ranem, w najstarszej części cmentarza kilku mężczyzn, którzy przybyli tam ciężarówką. Z pozostawionych śladów wynika, iż natknął się na nich, nim ci zdążyli dokonać tego, co zamierzali — bez względu, co to miało być.

Zaskoczył ich około czwartej nad ranem; uwagę jego zwrócił bowiem dochodzący spoza budki, w której przebywał, dźwięk motoru. Kiedy zaintrygowany wyszedł na zewnątrz, ujrzał w niewielkiej odległości na drodze ciężarówkę: niestety szelest stóp na żwirze zdradził jego obecność. Mężczyźni spiesznie umieścili na ciężarówce wielką skrzynię, i, nim zdołał ich pochwycić, odjechali w stronę ulicy. Żaden z okolicznych grobów nic został uszkodzony i Hart sądzi, że chcieli tę skrzynię zakopać w ziemi.

Kopacze musieli pracować już dłuższy czas, bowiem Hart natknął się na olbrzymi, świeży wykop, w znacznej odległości od szosy w kwaterze Amosa Fielda, gdzie pozostało już niewiele kamiennych nagrobków. Dziura wielkości grobu była pusta, a zgodnie z planem cmentarza w miejscu tym nigdy nie było żadnego grobu.

Sierżant Riley z Drugiego Posterunku obejrzawszy miejsce przestępstwa wyraził opinię, że dół wykopany został prawdopodobnie przez bootleggerów, którzy w ren straszny i pomysłowy zarazem sposób, chcieli ukryć w bezpiecznym miejscu swój towar. Przesłuchiwany Hart zeznał, iż ciężarówka skierowała się prawdopodobnie w stronę Rochambeau Avenue, ale pewności nie ma.

 

Przez kilka kolejnych dni, Charles Ward z rzadka tylko pokazywał się rodzinie. Powiększając swe królestwo na poddaszu o sypialnię, spędzał tam dosłownie każdą chwilę, a posiłki, dostarczane mu pod drzwi odbierał dopiero wtedy, gdy służący się już oddalił. Ponownie wróciły monotonne formuły i śpiewy w dziwacznych rytmach; niekiedy przypadkowi słuchacze słyszeć mogli brzękliwy dźwięk szkła, syczenia jakichś chemikalii, szum płynącej wody oraz warkot gazowych płomieni w palniku. W okolicy zamkniętych drzwi laboratorium w powietrzu wisiał odór, jakiego nigdy tam wcześniej nie było. W twarzy młodego samotnika, ilekroć wychodził ze swego ukrycia, malował się wyraz najgłębszego zamyślenia. Raz osobiście się udał do Atheneum po książkę, której widocznie potrzebował, innym razem wynajął gońca, który przywiózł mu z Bostonu jakąś inną, tajemniczą księgę. Ogólnie sytuacja stawała się coraz bardziej nieznośna i rodzina, wraz z doktorem Willettem na dobrą sprawę nie wiedziała co z tym wszystkim zrobić i co o tym sądzić.

 

-6-

 

Piętnastego kwietnia nastąpiło kolejne, dziwne wydarzenie, do którego doktor Willett przywiązuje dużą wagę. Stało się to w Wielki Piątek — co zwłaszcza na służbie wywarło wielkie wrażenie — ale pozostali domownicy potraktowali to jako czysty zbieg okoliczności. Późnym popołudniem młody Ward zaczął wyjątkowo donośnym głosem powtarzać pewną formułę i palić przy tym jakieś substancje, których ostra woń rozniosła się po całym domu. Formułę tę słychać było w całym hallu tak wyraźnie, że nadsłuchująca niespokojnie pod zamkniętymi drzwiami pani Ward zdołała zapamiętać poszczególne jej słowa i potem, na prośbę doktora Willetta zapisać ją. Formuła brzmiała jak poniżej, a eksperci poinformowali doktora, iż bliską jej analogię znaleźć można w mistycznym dziele “Eliphas Levi" o tajemniczej postaci, która przekradła się przez uchylone, zakazane drzwi i ujrzała przerażające otchłanie znajdującej się za nimi próżni:

 

 

 

 

Per Adonai Eyoim, Adonai Jahova, Adonai Sabaoth, Metraton Ou Agla Methon, verbum pythonicum, mysterium salamandrae, cenventus sylvorum, antra gnomorum, daemonia Coeli God, Almonsin, Gibor, Jehosua, Evam, Zariathnatmik, Veni, veni, veni.

 

Trwało tak bez przerwy i na okrągło bite dwie godziny; potem w sąsiedztwie rozległo się piekielne wycie psów. Jak przeraźliwe było to wycie, świadczyć mogła następnego dnia ilość szpalt w gazecie poświęconych temu wydarzeniu. Mieszkańcy domu jednak nie zwrócili na to uwagi. Problem wycia bowiem skutecznie przysłaniał im napływający nieustannie zza zamkniętych drzwi laboratorium odór. Odrażający, wszechprzenikający smród, jakiego nikt nie czuł dotąd i nigdy już nie poczuje w przyszłości. Wtedy też nastąpił straszliwy błysk, który — gdyby nie światło dnia — z pewnością oślepiłby domowników. Wraz z błyskiem spłynął głos, jakiego żaden ze słuchaczy nie zdołał już zapomnieć. Pochodził z jakiejś niesłychanej, ogłuszającej dali i głębi; i nie był to głos Charlesa Warda. Wstrząsnął on domem w posadach i poprzez zgiełk czyniony przez psy słyszało go co najmniej dwóch sąsiadów. Wstrząśniętej, podsłuchującej pod drzwiami laboratorium syna pani Ward, przeszły po plecach lodowate ciarki, kiedy pojęła, piekielne znaczenie tego głosu. Charles bowiem opowiedział jej kiedyś, jak straszną sławą się ów głos cieszy w mrocznych księgach, i o tym jak grzmiał — według listów Fennera — nad skazaną na zagładę farmą Pawtuxet owej straszliwej nocy, kiedy umierał Joseph Curwen. Nie było najmniejszych wątpliwości co do tożsamości tej koszmarnej frazy, którą Charles, jeszcze w czasach, kiedy szczerze o wszystkim rozmawiał z rodzicami, tak żywo opisywał. Był to tylko fragment, w archaicznym i zapomnianym języku:

 

“DIES MIES JESCHET BOENE DOESEF DOUYEMA EINTEMAUS."

 

Zaraz po grzmiącym głosie, nadciągnął, mimo, iż był to środek dnia jakby mrok, a za nim fala smrodu, odmiennego wprawdzie od dotychczasowych, lecz równie obcego i trudnego do zniesienia. Charles znów podjął śpiew i matka zapamiętała poszczególne sylaby, które brzmiały jak: “Yi — nash — Yog — Sothoth — he — Iglb — fi — throdag" kończąc się słowem: “Yah!", wydanym głosem o maniakalnej sile wspinającym się aż po rozdzierające uszy crescendo. Sekundę później powietrze wypełnił zawodzący skowyt, który wybuchł z szaleńczą siłą i stopniowo zmieniając formę i tonację, przeszedł do paroksyzmu diabolicznego, histerycznego śmiechu. Kobieta zamarła na chwilę, lecz nad trwogą jednak wzięła górę ślepa odwaga matki; pani Ward postąpiła do przodu i zapukała do drzwi; odpowiedziała jej głucha cisza. Zastukała ponownie, i wtedy sparaliżował ją straszliwy skrzek, tym razem niewątpliwie wydany znanym jej tak dobrze głosem syna, ale współbrzmiący jednocześnie z tym innym, wciąż Jeszcze wibrującym w powietrzu głosem. Zemdlała, jakkolwiek nie jest w stanie przypomnieć sobie dokładnej i bezpośredniej przyczyny tego zasłabnięcia. Pamięć płata czasem miłosierne figle.

Pan Ward wrócił z firmy dokładnie kwadrans po szóstej i nie zastawszy żony na parterze, dowiedział się od przerażonej służby, że zapewne pilnuje drzwi Charlesa, zza których dobiegały jeszcze dziwniejsze odgłosy. Natychmiast podążył na piętro, gdzie na korytarzu pod drzwiami laboratorium natknął się na rozciągniętą na podłodze żonę. Przyniósł więc spiesznie z toalety w pobliskiej alkowie szklankę wody i chlapiąc zimnym płynem na twarz nieprzytomnej, obserwował z ulgą jak stopniowo dochodzi do siebie i otwiera oszołomione oczy. Wtedy, nieoczekiwanie, jego z kolei przeszył lodowaty dreszcz i niewiele brakowało, by pan Ward wpadł w taki sam stan, z jakiego wyszła właśniejego żona. Pogrążone bowiem dotąd w ciszy laboratorium, nie było już wcale ciche; dobiegać zaczęły stamtąd dźwięki napiętej, stłumionej rozmowy prowadzonej wprawdzie głosem zbyt cichym, by dało się rozróżnić poszczególne słowa, ale w jakiś sposób przejmującej do szpiku kości.

To, że Charles mamrocze jakieś formuły, nie było niczym nowym; tylko że tym razem był to wyraźny dialog — czy też jego imitacja — w którym z łatwością rozróżnić było można pytania i odpowiedzi, oświadczenia i odzewy. Jeden z głosów należał z całą pewnością do Charlesa, ten drugi jednak posiadał głębię i tubalność, jakich młodzieniec przy najlepszych nawet chęciach nie byłby w stanie wydobyć ze swego gardła. Było w nim coś tak obrzydliwego, bluźnierczego i anormalnego, iż wyłącznie straszny krzyk, jaki wydała w tej chwili żona pana Warda sprawił, że nie zemdlał. Przeciwnie, odezwały się w nim takie instynkty opiekuńcze, jakich Theodore Howland Ward w dotychczasowym swym życiu jeszcze nie doświadczył. Wziął żonę na ręce i, nim w pełni dotarły do jej świadomości głosy, które nim tak straszliwie wstrząsnęły, szybko zniósł ją na parter. Umykając na dół, posłyszał jednak coś co sprawiło, że zachwiał się pod niesionym ciężarem. Krzyk pani Ward bowiem musieli usłyszeć ci inni, i w odpowiedzi, zza zamkniętych drzwi dobiegły pierwsze artykułowane, wyraźne słowa. Była to tylko uwaga, którą podniecony Charles zwrócił komuś, lecz w jakiś mglisty sposób niosła ona ojcu nieznaną groźbę:

- Sza… pisz!

Po obiedzie Wardowie odbyli dłuższą naradę i ojciec postanowił jeszcze tego wieczoru rozmówić się ostatecznie z synem. Nieistotne, jak ważne były zajęcia Charlesa, takie zachowanie się było niedopuszczalne. Ostatnie wybryki przekraczały już granice zdrowego rozsądku, zagrażając ładowi w domu i nerwom pozostałych domowników. Młodzieniec musiał chyba stracić rozum, gdyż tylko zwykłe szaleństwo tłumaczyć mogło tak dzikie wrzaski i wyimaginowane rozmowy prowadzone różnymi głosami. Jeśli nie położy temu kresu, pani Ward ciężko rozchoruje się na nerwy, a służba porzuci pracę.

Kiedy sprzątnięto ze stołu, pan Ward wstał i ruszył na górę do laboratorium Charlesa. na trzecim piętrze zaintrygowały go dźwięki dochodzące z nie używanej ostatnio biblioteki syna. Ktoś najwyraźniej przerzucał tam książki i papiery. Kiedy zdesperowany ojciec przekroczył próg pokoju, ujrzał młodzieńca, dźwigającego całe naręcze książek.

Twarz Charlesa była wychudła i zmizerowana, a na dźwięk głosu ojca, upuścił raptownie na podłogę dźwigany ciężar. Na rozkaz zrezygnowany usiadł posłusznie i musiał wysłuchać tego, co pan Ward miał mu do powiedzenia. Obyło się bez scen. Młodzieniec zgodził się z ojcem, że wszystkie te głosy, mamroty, magiczne zaklęcia i smród chemikaliów są rzeczą niedopuszczalną i obiecał poprawę, jakkolwiek zastrzegł, że chciałby w dalszym ciągu utrzymywać wszystko w tajemnicy.

Obecnie jego praca polegać będzie zasadniczo na lekturze; niemniej jednak musi znaleźć sobie jakieś pomieszczenie, gdzie w razie potrzeby będzie mógł swobodnie kontynuować swe wokalne rytuały. Wyraził skruchę z powodu matki, wyjaśniając przy tym, iż owa późna konwersacja stanowiła część starannie i drobiazgowo opracowanego systemu symbolicznego, którego celem było wytworzenie pewnej atmosfery umysłowej. Pana Warda najbardziej zadziwiła w tej rozmowie znajomość trudnych i zawiłych terminów chemicznych, jaką przejawiał jego syn; ogólne wrażenie jednak było pozytywne i mężczyzna nabrał przekonania, że Charles, mimo swych dziwactw, tajemniczego napięcia malującego się w twarzy oraz śmiertelnej powagi, jest bez wątpienia normalny i zrównoważony. Rozmowa w sumie niczego nie rozstrzygnęła i kiedy Charles podniósł rozsypane na ziemi książki i opuścił pokój, pan Ward na dobrą sprawę nie wiedział, co z tym wszystkim zrobić. Pozostawała jeszcze tajemnicza śmierć biednego Niga, którego godzinę wcześniej znaleziono martwego w piwnicy; miał wytrzeszczone ślepia i wykrzywiony przerażeniem pysk.

Oszołomiony rodzic, kierowany jakimś niejasnym detektywistycznym instynktem, odruchowo rozglądał się po pustych półkach, sprawdzając, co zabrał ze sobą na strych jego syn. Biblioteka młodzieńca była dokładnie posegregowana i pan Ward bez trudu zorientował się, czego brakuje. Skonstatował ze zdumieniem, że tym razem Charles nie tknął żadnej z książek traktujących o historii czy okultyźmie. Zabrał wyłącznie rzeczy współczesne — traktaty naukowe, podręczniki literatury, prace filozoficzne oraz pewne roczniki gazet i czasopism. Biorąc pod uwagę dotychczasowe zainteresowania Charlesa Warda było to zdumiewające. Ponadto pan Ward czuł, że jest tu coś jeszcze; odnosił pogłębiające się cały czas wrażenie dziwaczności.

Odczucie było tak silne, że pan Ward zamarł i wszelkimi siłami próbował ogarnąć myślą i sprecyzować dokładnie, co jest tutaj nie w porządku. Bo niewątpliwie coś było nie tak; czuł to zarówno duchem jak i ciałem. Zresztą od pierwszej chwili, kiedy trafił do tego pokoju, wyczuwał to intuicyjnie. I nagle przyszło olśnienie.

Farba z przeniesionego tu z domu w Olney Court portretu Curwena nad ozdobnym gzymsem kominka na północnej części ściany pokoju, była kompletnie złuszczona. Czas, przez jaki pokój stał pusty — a więc i nieogrzewany — zrobił swoje. Farba łuszczyła się i łuszczyła zwijając się warstwa po warstwie, aż kruche płatki odpadały, odsłaniając same drewniane podłoże obrazu; i oczy Josepha Curwena przestały już śledzić każdy krok tak podobnego do niego młodzieńca. Obraz rozpadł się i jedynie na podłodze pozostała warstwa delikatnego, błękitnawo—szarego kurzu.

 

 

 

Następny Rozdziałà

ßPowrót