“PRZYPADEK
CHARLESA
DEXTERA
WARDA”
ROZDZIAŁ
PIĄTY
Koszmar
i kataklizm
-1-
Teraz
już odrażające wypadki potoczyły się wartko. Pozostawiły one w duszy Marinusa
Bicknella Willetta trwały ślad, postarzając jednocześnie mężczyznę — który i
tak młodość miał już dawno za sobą — o dobrych dziesięć lat. Podczas jednej z
narad uzgodnił z panem Wardem kilka kwestii, które — jak to obaj czuli —
psychiatrzy by wykpili. Uznali, że na ziemi wciąż istnieje potworny ruch,
sięgający korzeniami w nekromancję starszą niż czary w Salem. Mimo, iż godzi to
w znane prawa natury, żyją dwaj co najmniej mężczyźni — o trzecim nie śmieli
nawet myśleć — którzy przejęci zostali bez reszty przez umysł i osobowość
ludzi, żyjących jeszcze przed rokiem 1690. Ze wszystkich listów i dokumentów,
starych i współczesnych, mających jakiś związek ze sprawą, wynikało niezbicie,
że owe przerażające kreatury — a wśród nich i Charles Ward — rabowały groby pochodzące
z różnych epok, a należące przeważnie do najmądrzejszych i najwybitniejszych
ludzi świata, ożywiali i przywracali prochom jakiś szczątek świadomości i w ten
sposób wydobywali ze wskrzeszonych ich wiedzę. Koszmarne upiory ciągnęły na
chłodno odrażający proceder, wymieniając między sobą sławne kości z
obojętnością j zimną kalkulacją uczniów zamieniających się książkami. Potęga i
wiedza wydarte tym wiekowym prochom przewyższała wszystko, co znał kosmos i co
mogło być udziałem jednego człowieka czy grupy ludzi. Odkryli piekielne sposoby
utrzymywania swych mózgów przy życiu — czy to we własnych czy w obcych ciałach
— oraz zgłębili naturalnie sekret wszczepiania świadomości umarłym, których
potem trzymali razem. Wydaje się, że stary, groteskowy Borellus miał rację
pisząc o sporządzaniu z najstarszych nawet szczątków — tak ludzkich jak
zwierzęcych — pewnych “Podstawowych Prochów" z których można wskrzesić
cień dawno zmarłego stworzenia. Istniała specjalna formuła na wywołanie takiego
cienia i inna — na poskromienie go; a obecnie wiedza ta została jeszcze
pogłębiona, i można ją było w miarę łatwo przyswoić. Należało jednak przy takim
wywoływaniu zachować daleko idącą ostrożność, ponieważ markierzy grobów nie
zawsze byli dokładni.
W
miarę jak Willett i pan Ward przechodzili od konkluzji do konkluzji, po plecach
biegły im coraz zimniejsze ciarki. Z jakichś nieznanych miejsc i grobów można
również ściągać stwory — je same lub pewne ich głosy; z tym również należy
uważać. Joseph Curwen takich zakazanych stworów wywołał wiele, a co do
Charlesa... Właśnie, co można powiedzieć o nim? Jakie moce “spoza Sfer"
dotarły doń z czasów Josepha Curwena i skierowały jego myśli na rzeczy
zapomniane? Doprowadziły go do odkrycia i zastosowania na nowo pewnych recept.
Rozmawiał z budzącym trwogę mieszkańcem Pragi, a potem długo przebywał w
towarzystwie owej kreatury z gór Transylwanii. No i ostatecznie musiał odnaleźć
grób Josepha Curwena. Nie wolno też pominąć artykułu w gazecie i tego, co
słyszała nocą matka młodego Warda. Potem młodzieniec wezwał coś; i to coś
przybyło na wezwanie Ów potężny głos w powietrzu w Wielki Piątek i te inne
dźwięki w zamkniętym laboratorium na poddaszu. Ich głębia i moc — co
przypominały? Czyż nie była to straszliwa zapowiedź wzbudzającego powszechny lęk
dziwnego przybysza, doktora Allena i jego upiornego basu? Tak, to właśnie czuł
przejęty nieokreśloną grozą pan Ward, kiedy jedyny raz rozmawiał z tym
człowiekiem przez telefon; jeśli był to w ogóle człowiek.
Czyja
piekielna świadomość i głos, czyj okropny cień przybył, w odpowiedzi na
tajemnicze rytuały Charlesa Warda, do laboratorium za zamkniętymi drzwiami? Te
spierające się głosy... “przez trzy miesiące muszę mieć to czerwone"...
Wielki Boże! Czyż zaraz potem nie pojawił się wampir? Ograbienie starego grobu
Ezry Weedena i późniejsze wrzaski w Pawtuxet — w czyjej głowie wylągł się
pomysł zemsty, i kto na nowo odkrył owo przeklęte siedlisko wcześniejszych
bluźnierstw? Potem bungalow i brodaty przybysz, plotki i strach. Ani ojciec,
ani doktor nie próbowali nawet wyjaśnić istoty szaleństwa Warda — byli jednak
przekonani, że na ziemię powrócił umysł Josepha Curwena, by raz jeszcze
wyzwolić pradawną makabrę. Czy takie przejęcie przez demona jest w ogóle
możliwe? Macza w tym palce Allen, to pewne, i detektywi muszą wydobyć na
światło dzienne więcej szczegółów o kimś, kto stanowi zagrożenie dla życia
młodego człowieka. A tymczasem, ponieważ nie ulega już kwestii, że" pod
bungalowem rozciągają się jakieś otchłanne krypty, należy uczynić wszystko, by
je odnaleźć. Willett i pan Ward, pomni ostatniego konsylium i sceptycyzmu
psychiatrów postanowili osobiście podjąć szczegółowe poszukiwania. Uzgodnili,
że następnego dnia wyruszą do Pawtuxet z plecakami i wszelkim sprzętem,
niezbędnym do poszukiwań i eksploracji podziemnej.
Szóstego
kwietnia dzień wstał piękny, i dwaj badacze około dziesiątej byli już w
bungalowie. Po wejściu do środka pobieżnie rozejrzeli się po całym domu.
Wnioskując po bałaganie jaki panował w pokoju doktora Allena, byli tam już
wcześniej detektywi i obaj poszukiwacze żywili cichą nadzieję, że udało się im
wytropić jakieś ciekawe rzeczy. Ich głównym zadaniem natomiast było
przeszukanie piwnicy. Zeszli więc do niej i zaczęli dokładnie badać podłogę i
ściany, czego nie mogli uczynić poprzednim razem, w obecności młodego,
szalonego właściciela. Sprawa przedstawiała się nie najlepiej; przejrzane przez
nich cal po calu gliniana podłoga i kamienne ściany sprawiały wrażenie litych i
z całą pewnością nie było w nich najmniejszego otworu czy szczeliny. Willettowi
zaświtała w głowie myśl, że skoro piwnica bungalowu wykopana została przez
poprzedniego właściciela, a ten nic nie wiedział o istnieniu starszych, i
jeszcze głębszych katakumb, to początek pasażu winien nosić świeże ślady
kopania, pozostawione tam przez młodego Warda i jego kompanów, kiedy
poszukiwali starodawnych krypt, o których wiedzę czerpali z paskudnych źródeł.
Doktor
próbował spojrzeć na sprawę oczyma Charlesa; bez skutku. Zatem ponownie żmudną
metodą eliminacji, cal po calu obejrzał pionowe i poziome powierzchnie
podziemia. Wkrótce pozostał mu tylko niewielki, oglądany już raz podest przed
baliami. Teraz więc majstrując na różne sposoby, wytężając swe całe siły,
próbował go pchnąć. Udało się; góra podestu drgnęła i obróciła się przesuwając
poziomo na metalowym trzpieniu. Pod spodem znajdowała się gładka betonowa
powierzchnia z żelazną klapą zamykającą właz. Podniecony ojciec podskoczył do
niej natychmiast z zapałem; pokrywa nie była ciężka i mężczyzna podniósł ją bez
kłopotu. Obserwujący to z pewnej odległości doktor Willett spostrzegł naraz, że
twarz pana Warda przybiera dziwny wyraz, że mężczyzna chwieje się na nogach a
następnie osuwa na ziemię. W chwilę potem z czarnej dziury buchnęła fala
straszliwego smrodu.
Przez
dłuższą chwilę towarzysz doktora Willetta leżał nieprzytomny na ziemi, a ten
cucił go zimną wodą. Pan Ward z trudem jednak dochodził do siebie i widać było,
że smrodliwy wyziew z krypty zawierać musiał jakieś szkodliwe składniki. Nie
chcąc ryzykować, Willett pośpieszył na Broad Street po taksówkę i wkrótce, mimo
składanych słabym głosem przez chorego protestów, odwiózł go do domu. Sam z
kolei wrócił do bungalowu, wyjął elektryczną latarkę i zakrywszy nos sterylną
gazą ponownie zszedł do piwnicy, zdecydowany zbadać tą nowo odkrytą otchłań.
Zepsute powietrze ulatniało się powoli i w końcu Willett mógł posłać pierwszy
snop światła w czarną niczym Styks dziurę. Ujrzał zwykły, cylindryczny szyb
głębokości około dziesięciu stóp, o betonowych ścianach do którego wiodła
żelazna drabina. Dalej zaczynała się kondygnacja starych, kamiennych schodów,
które niegdyś dochodzić musiały aż do powierzchni ziemi, nieco na południe od
obecnego budynku.
Willett
bez wstydu przyznaje, że wspomnienie legend o Curwenie skutecznie ostudziło w
nim zapał do samotnego zejścia w cuchnącą otchłań. Cały czas miał w pamięci
list Luke'a Fennera, opowiadający dzieje tej ostatniej, potwornej nocy. W końcu
jednak obowiązek wziął górę nad lękiem i doktor zrzucił w otwór wielki plecak,
w który zamierzał zapakować wszelkie znalezione na dole papiery i dokumenty. Po
drabinie, z racji swego wieku, zszedł powoli i zatrzymał się dopiero u szczytu
śliskich stopni. W świetle latarki dostrzegł, iż budowla musi być bardzo stara,
a oślizłe, ociekające wilgocią ściany porasta paskudny, gromadzący się od
stuleci mech. Schody zbiegały i zbiegały; nie spiralnie, lecz w trzech
raptownych skrętach; i były tak wąskie, że z najwyższą trudnością mogło się na
nich minąć dwoje ludzi. Doliczył się prawie trzydziestu stopni, kiedy z dołu
dobiegł go nikły dźwięk; taki, że odeszła mu ochota do dalszego liczenia.
Był
to bezbożny dźwięk, jeden z tych w niskiej tonacji, podstępnych i urągających
naturze, dźwięk jaki nie powinien w ogóle istnieć. Głuchy lament, potępieńczy
skowyt, bezwstydne wycie, ryk chóru udręczonych i żałosnych, pozbawionych
umysłu stworów — wszystko to, i dużo więcej, niósł ów cichy przecież, ale
zawierający w sobie, przyprawiającą o mdłości kwintesencję ohydy, dźwięk. Czy
jego właśnie nasłuchiwał Ward, kiedy go stąd zabierano? Była to najokropniejsza
rzecz jaką Willett w życiu słyszał. Hałas dobiegał z nieokreślonego punktu i
doktor, który zszedł już był na sam dół schodów, zatoczył latarką krąg,
wyłuskując z ciemności wysokie ściany korytarza, podziurawione czarnymi,
łukowymi otworami przejść i zwieńczone cyklopim sklepieniem. Hali, w który
trafił, miał jakieś czternaście stóp wysokości do środka sufitu i
dziesięć-dwanaście stóp szerokości. Podłoga wyłożona była połupanymi płytami, a
ściany i powała pokryte zaprawą murarską. Korytarz uciekał w nieskończoność,
ginął w mroku i Willett nie próbował nawet zgadywać jego długości. Niektóre z
łukowych przejść posiadały drzwi w Starym, kolonialnym stylu o sześciu
ozdobnych płaszczyznach z każdej strony; inne ziały pustka.
Przezwyciężając
spowodowany odległym wyciem i panującym smrodem strach, Willett przystąpił do
oględzin — jedno za drugim — tych łukowych przejść. Za każdym z nich znajdował
się średnich rozmiarów pokój o żebrowanym suficie, przeznaczony do jakichś
szczególnych celów; większość pokoi posiadała paleniska, których przewody
kominowe stanowiły niezwykle oryginalne rozwiązanie inżynieryjne. W zalegającym
od półtora stulecia kurzu i pajęczynie majaczyły porozstawiane tu i ówdzie
instrumenty, czy coś co wyglądało na nie; większość z nich potrzaskana przez
dawnych najeźdźców. Wiele sal sprawiało wrażenie nie tkniętych ludzką stopą od
stuleci, i musiały z pewnością pamiętać jeszcze pierwsze eksperymenty Josepha
Curwena. W końcu natrafił jednak na zamieszkany pokój lub też do niedawna
zajmowany. Znajdowały się w nim bańki z naftą, regały i stoły, krzesła i szafki
oraz biurko zawalone stosem papierów — zarówno starych, jak i pochodzących z
czasów najnowszych. Po kątach porozstawiane były lichtarze i lampy naftowe;
znalazłszy więc pudełko zapałek, Willett pozapalał napełnione już i gotowe do
użytku lampy.
W
pełniejszym świetle zobaczył, że trafił do pracowni, czy też biblioteki,
Charlesa Warda. Wiele ze zgromadzonych tu książek doktor znał z widzenia, a
ogromna część mebli pochodziła naturalnie z posiadłości na Prospect Street. Tu
i tam dostrzegł inne, znajome przedmioty i nieoczekiwanie poczuł się tak
swojsko, że zapomniał prawie zarówno o smrodzie jak i zawodzeniu, dobiegającym
tu z dużo większą siłą niż na schodach. Jak to sobie wcześniej umyślił,
najpierw przystąpił do przejrzenia papierów; szczególnie chodziło o złowieszcze
dokumenty znalezione tak już dawno temu przez Charlesa za portretem w Olney
Court. Dopiero w trakcie poszukiwań dotarło doń, jak gigantycznego się podjął
zadania. Złożone bowiem w tym miejscu — stos za stosem, kartoteka za kartoteką
— papiery, zapisane dziwnymi, obcymi literami i jeszcze dziwniejszymi wzorami,
wymagać będą miesięcy, nawet lat, by wszystkie posegregować, odszyfrować i
zredagować. Gdy trafił na potężny pakiet listów ze stemplami z Pragi i Rakus,
natychmiast odgadł z charakteru pisma, że pochodzą one od Orne'a i Hutchinsona;
wszystkie je zabrał i dołączył do pakunku, który zamierzał zabrać w plecaku na
górę.
I
wreszcie w zamkniętej, mahoniowej szafie, zdobiącej niegdyś dom Wardów, Willett
odnalazł plik papierów Curwena. Rozpoznał je dzięki temu, że Charles, tak wiele
przecież lat temu — i bardzo niechętnie — pozwolił mu rzucić na nie okiem.
Młodzieniec najwyraźniej trzymał je cały czas razem, gdyż znajdowały się tutaj
wszystkie tytuły, które zapamiętali robotnicy. Brakowało jedynie papierów
adresowanych do Orne^ i Hutchinsona oraz samego szyfru z kluczem. Willett
wsadził to wszystko do plecaka i kontynuował przeglądanie kartotek. Ponieważ
nadrzędną sprawą było zdrowie młodego Warda, doktor zawęził swe poszukiwania
głównie do rzeczy pochodzących z ostatniego okresu. I oto, pośród znacznej
ilości rękopisów współczesnych, trafił na jeden, wyjątkowo osobliwy. Osobliwość
polegała na tym, że zawierał kilka tyko stronic zapisanych normalnym pismem
Charlesa; a i to w dodatku pochodzących sprzed co najmniej dwóch miesięcy.
Reszta
rękopisu, zawierająca niekończące się szeregi symboli i formuł, notek
historycznych i filozoficznych uwag, pisana była ręką Josepha Curwena; staroświeckie,
niewyraźne pismo, ale bez wątpienia pochodzące z ostatniego okresu.
Najwidoczniej Charles musiał poświęcić wiek czasu i wysiłku na naukę pisania
charakterem dawnego czarnoksiężnika, ale za to sztukę tę opanował do perfekcji.
Nie trafił natomiast na żaden ślad trzeciego charakteru pisma — doktora Allena.
Skoro jednak był on tu rzeczywistym szefem, to naturalnie zmuszał młodego Warda
do sekretarzowania i młodzieniec pisał pod dyktando.
W
tym nowym materiale niezwykle często występowała pewna formuła — a właściwie
formuł para — i zanim Willett zakończył inspekcję papierów, znał ją na pamięć.
Składała się ona z dwóch równoległych kolumn; ta po lewej stronie wieńczona
była archaicznym symbolem zwanym “Głową Smoka", przedstawianym graficznie
jako wznoszący się węzeł; po prawej stronie korespondujący z nią znak “Ogona
Smoka", czyli węzeł opadający. Wyglądało to mniej więcej tak, i doktor
prawie podświadomie pojął, że ta druga formuła nie była niczym innym jak
pierwszą, tyle, że napisaną zgłoskowo odwrotnie,
za
wyjątkiem końcowej monosylaby oraz osobliwej nazwy Yog — Sothoth, którą to
poznał już był w różnych pisowniach w innych dokumentach, jakie w związku z tą
okropną sprawą przeglądał. Tak właśnie brzmiały formuły — dosłownie tak, gdyż
Willett napotkał tam taką ich ilość, że świetnie obie zapamiętał — a pierwsza z
nich, w dziwny, choć bardzo nieprzyjemny sposób, poruszyła jego wspomnienia; i
dopiero później skojarzył ją z wydarzeniami Wielkiego Piątku sprzed roku.
Formuły te miały w sobie coś tak natrętnego i tak często występowały w
dokumentach, że doktor, nim zdał sobie z tego sprawę, nieświadomie mruczał je
sobie pod nosem. Kiedy przejrzał i zebrał wszystkie interesujące go aktualne
materiały, zaniechał dalszego szperania. Obiecał sobie, że kiedy już przekona
tak sceptycznie nastawionych psychiatrów, wrócą tu wspólnie en masse celem
bardziej systematycznych poszukiwań. Obecnie chciał jeszcze znaleźć ukryte
laboratorium. Zostawił więc plecak w oświetlonej pracowni i ponownie wniknął w
ciemny, odrażający korytarz, którego sklepione wnętrze wciąż odbijało
nieustannym echem głuchy, obrzydliwy skowyt.
Kolejne
pokoje do których wchodził, aczkolwiek były puste lub wypełniały je tylko
rozpadające się skrzynie i złowieszczo wyglądające, ołowiane trumny, wywarły na
nim piorunujące wrażenie; świadczyły bowiem dobitnie o ogromie i rozmachu
oryginalnych prac prowadzonych przez Josepha Curwena. Pomyślał o żeglarzach i
niewolnikach, którzy znikali w niewiadomy sposób, myślał o zbeszczeszczonych
grobach we wszystkich częściach świata i o tym wreszcie, co musiała tu ujrzeć
grupa najeżdżających farmę zdesperowanych ludzi. Doszedł do wniosku, że lepiej
już więcej nie myśleć. Nieoczekiwanie po prawej stronie wyłoniły się rozległe,
kamienne schody i doktor domyślił się, że prowadzić musiały do jednej z
zewnętrznych budowli Curwena — zapewne sławetnej kamiennej dobudówki z
wysokimi, wąskimi oknami — skoro te, którymi zszedł tutaj wiodły niegdyś do
farmy o stromym dachu. Ściany korytarza rozeszły się nieoczekiwanie, a smród i
skowyt spotężniały. Willett pojął, że trafił do jakiejś przestronnej, otwartej
sali — tak wielkiej, że światło latarki nie sięgało jej krańca. Kiedy ponownie
ruszył do przodu, natknął się zaraz na potężne, rozstawione w sporych odstępach
filary podpierające łuki stropu.
Po
jakimś czasie dotarł do miejsca, gdzie filary tworzyły krąg, niczym monolity
Stonehenge; w środku kręgu, na podwyższeniu znajdował się ogromny, rzeźbiony
ołtarz do którego prowadziły trzy stopnie. Doktora zaintrygowały niezwykłe
rzeźby na tym ołtarzu; podszedł więc bliżej i skierował tam snop elektrycznego
światła; gdy ujrzał jednak co one przedstawiają, odskoczył przejęty
niewysłowioną grozą i nie próbował już więcej zgłębiać mrocznych rytów
zbroczonych zakrzepłą, spływającą strugami aż do ziemi krwią. Ruszył przed
siebie i dostrzegł w pewnej chwili rozciągającą się gigantycznym łukiem ścianę
podziurawioną miejscami czarnymi otworami przejść wiodących do płytkich cel z
żelaznymi kratami i przytwierdzonymi do ściany łańcuchami, z których każdy zakończony
był okowami na kostki i nadgarstki. Cele były puste, lecz wszystko przenikał
bezustanny, odrażający smród, a posępne jęki trwały; jeszcze bardziej uporczywe
niż dotąd i urozmaicane czasami niepokojącym dźwiękiem mlaszczących uderzeń.
-2-
Od
tak straszliwego odoru i niesamowitego hałasu nic już nie mogło odwrócić uwagi
Willetta. Mimo, iż w ogromnym hallu z filarami były one dużo donośniejsze i
szczególnie odrażające, doktor odniósł wrażenie, że dobiegają z jeszcze
dalszych głębin mrocznego, dolnego świata podziemnych sekretów. Zanim
mężczyzna, poszukując jakichś prowadzących w dalsze głębiny schodów odważył się
przekroczyć któreś z czarnych, łukowych przejść, omiótł strumieniem światła
kamienną posadzkę. Była z rzadka, i w nieregularnych odstępach wyłożona
kamiennymi płytami, popstrzonymi w zadziwiający sposób niewielkimi otworkami,
które tworzyły niejasne, jakby nie dokończone desenie. Obok dostrzegł bardzo
długą, niedbale ciśniętą na podłogę drabinę. Spoglądając na nią Willett miał
irracjonalne odczucie, iż do drabiny tej, w jakiś osobliwy sposób, przylgnął
szczególnie mocno, okrutny, przenikający tu wszystko smród. Kiedy ostrożnie ją
mijał, uświadomił sobie nieoczekiwanie, że zarówno hałas jak i fetor potęgują
się w bezpośredniej bliskości owych dziwnie podziurkowanych płyt; zupełnie
jakby stanowiły rodzaj prymitywnych, zapadowych drzwi wiodących w jeszcze
głębsze regiony grozy. Przyklęknąwszy więc przy jednej z nich, usiłował płytę
poruszyć rękoma; natężył całe siły i płyta drgnęła. Kiedy tylko jej tknął, z
głębin dobiegł niebywale donośny jęk i Willett musiał przemóc się, by odsunąć w
bok ciężki kamień. Kiedy leżąc na brzuchu na osuniętej płycie skierował latarkę
w rozwierającą się plamę ciemności o powierzchni yarda kwadratowego, z dołu
buchnął taki fetor — nie było dlań dosłownie określenia — że doktor doznał
zawrotu głowy.
Jeśli
spodziewał się jakichś kolejnych schodów wiodących w budzącą najwyższą otchłań,
srodze się zawiódł. Pośród smrodu i chrapliwego skowytu dostrzegł tylko górną
partię ceglanej, cylindrycznej studni o średnicy około półtora yarda,
pozbawionej drabiny czy jakichś innych akcesoriów umożliwiających zejście do
środka. Kiedy światło padło w dół, skowyt przemienił się raptownie w serię
okropnych skamleń, którym towarzyszyły odgłosy ślepej, zajadłej i bezsilnej
furii, oraz dźwięk mlaszczących uderzeń. Poszukiwacz zadrżał na myśl, jak
odrażający stwór mógł czaić się w otchłani. Zaraz jednak nabrał odwagi; leżąc
plackiem na ziemi i trzymając latarkę na długość wyciągniętej ręki, wychylił
się za z grubsza tylko ociosaną krawędź. Początkowo nie potrafił niczego
rozróżnić za wyjątkiem oślizłych, porosłych mchem cegieł ściany, wsiąkającej
bezkreśnie w ten dotykalny niemal wyziew mrocznego, obrzydliwego i pełnego bólu
szaleństwa; i naraz ujrzał jak na dnie wąskiego szybu głębokości
dwudziestu-dwudziestu pięciu stóp, podskakuje niezdarnie jakiś ciemny kształt.
Latarka zadrżała mu w dłoni, ale tłumiąc ogarniający go strach ponownie zajrzał
do środka, by przekonać się jakie to żywe stworzenie zamknięto w mroku tej
nienaturalnej studni, skazując na powolną głodową śmierć. Nie był to jedyny tu
więzień. Podobną mękę przechodziły przez ten długi miesiąc — od kiedy lekarze
zabrali Warda — inne stworzenia więzione w sąsiednich studniach, których dziurkowane,
kamienne pokrywy tak gęsto ścieliły podłogę wielkiej, sklepionej pieczary.
Czymkolwiek te stwory były, nie mogły położyć się na zbyt szczupłej powierzchni
dna szybu; zatem przez te okropne tygodnie od chwili, kiedy nieoczekiwanie
opuścił je pan, czekały niemrawe, podskakując.
Ale
Marinus Bicknell Willett żałował, że ponownie tam zajrzał. Jakkolwiek był
chirurgiem, zahartowanym weteranem wielu prosektorów, nigdy już nie był ten
sam. Trudno wytłumaczyć w jaki sposób jedno spojrzenie na całkiem realną, i o
dających się określić rozmiarach rzecz, mogło człowiekiem wstrząsnąć, tak, że
kompletnie go odmieniło. Możemy tylko stwierdzić, że pewne kontury istoty
zawierały w sobie tak potężną symbolikę i nasuwały takie myśli, że oddziałały w
straszliwy sposób na umysł wrażliwego myśliciela, niosąc sobą straszliwe
napomknienia mrocznych, kosmicznych relacji i nie posiadających nazwy
rzeczywistości, wykraczających daleko poza zapobiegawcze złudzenia zwykłej,
ludzkiej wyobraźni. Za owym drugim spojrzeniem Willett ujrzał taki kształt —
czy też całą istotę — że przez kilka chwil był bez wątpienia równie szalony,
jak każdy z pacjentów prywatnego szpitala doktora Waite'a. Nie spostrzegł, że
ze zmartwiałej dłoni wypadła mu latarka, nie zwrócił uwagi nawet na donośny chrzęst
zębów, który powiedział, jaki los spotkał ją na dnie dziury. Ogarnięty paniką
wrzeszczał i wrzeszczał i wrzeszczał wysokim głosem, w którym najbliżsi nawet
przyjaciele nie potrafiliby rozpoznać doktora. Ponieważ nie był w stanie
dźwignąć się na nogi, pełzł i toczył się rozpaczliwie po wilgotnym bruku, gdzie
z tuzinów przypominających Tartar studni dobywał się, jakby w odzewie na
szaleńczy krzyk człowieka, wygłodzony skowyt i jęk. Kaleczył dłonie o
szorstkie, luźne kamienie, kilkakrotnie uderzył głową w stojące mu na drodze
filary, lecz niepomny na nic, uciekał. Po jakimś czasie jednak ochłonął na
tyle, że zatrzymał się skulony w otaczającej go, kompletnej ciemności, w
smrodzie i zaduchu, zatykając dłońmi uszy, by odgrodzić się od jednostajnego
wycia i rozsadzających czaszkę skowytów. Ociekał potem i był bez światła;
wstrząśnięty i przerażony, pogrążony w przepastnym mroku i zgrozie, zmiażdżony
psychicznie widokiem, którego nigdy już nie zdołał wymazać z pamięci. Tuż pod
nim tuziny innych stworów; a jedna studnia miała zdjętą pokrywę. Zdawał sobie
sprawę, że to coś nigdy nie zdoła sforsować oślizłej ściany, ale dreszcz szedł
mu po krzyżu na myśl, że może jednak w ścianie szybu znajdzie się jakiś
stopień, jakiś chwyt...
Nie
potrafił określić czym był ten stwór. Przypominał niektóre rzeźby na piekielnym
ołtarzu; z tym, że był żywy. Z całą pewnością nie był tworem znanej natury; był
zbyt nie wykończony. Deformacje w najwyższym stopniu zdumiewały, a
nieprawidłowości proporcji trudno było nawet opisać. Willett przyznaje tylko,
że tego rodzaju stwory musiały być istotami, które Ward wywołał z
niekompletnych prochów, i które trzymał potem wyłącznie w celach niewolniczych
lub rytualnych. Gdyby zresztą potwory te pozbawione były jakiegokolwiek
znaczenia, ich wizerunki nie widniałyby na tym przeklętym kamieniu. A nie był
to najgorszy jeszcze ze stworów przedstawianych na ołtarzu; ale Willett nie
odkrywał już kolejnych dziur. Pierwszą, w miarę rozsądną refleksją jaka
przyszła mu do głowy, była myśl o błahym pozornie ustępie w starych dokumentach
dotyczących Josepha Curwena, które dawno temu porządkował; była to fraza ze
złowieszczego, przechwyconego listu Simona czy Jedediaha Orne'a do dawnego
czarnoksiężnika:
“Z
pewnością w Tym co wskrzysił H., z Tego cośmy zebrać tylko Częściowo zdołali,
nie było Niczego poza najżywszym Okropieństwem.
I
nagle ów straszny fragment nabrał nowej treści i jakby podwoił się uzupełniony
wspomnieniem podsuniętym natychmiast przez usłużną pamięć: pokutującej ongiś,
ludowej plotki o spalonym i zdeformowanym stworze, znalezionym na polach w
tydzień po najeździe na farmę Curwena. Charles Ward zdradził doktorowi to, co
usłyszał od starego Slocuma: nie był to ani człowiek ani znane któremukolwiek z
mieszkańców Pawtuxet zwierzę.
Kiedy
tak doktor miotał się w tę i w tę stronę, tuląc się co chwila do śmierdzącej,
kamiennej posadzki, słowa te nieustannie dźwięczały mu w uszach. Pragnąc
wyrzucić je z pamięci, zaczął szeptać słowa Modlitwy Pańskiej; i popadł
ostatecznie w mnemoniczny chaos, wyjęty żywcem z kart “Pustynnej krainy"
T.S. Eliota, i powtarzał już tylko na okrągło podwójną formułę, odkrytą
niedawno w podziemnej bibliotece Warda: Y'ai'NG 'Ngah, — Yog — Sothołh i tak
dalej, aż do końcowego podkreślenia Zhro. Zdaje się, iż uspokoiło go to na tyle,
że zdołał dźwignąć się na nogi; stał teraz w zaciskającym się na nim czarnym
jak smoła, lodowatym powietrzu, przerażony utratą latarki i rozpaczliwie
rozglądał się za jakimś błyskiem światła. Nie potrafił zebrać myśli; wytężył
tylko wzrok w poszukiwaniu najsłabszego nawet lśnienia, czy refleksu świetlnego
dobiegającego z jasno oświetlonej biblioteki. Po jakimś czasie wydało mu się,
że widzi — gdzieś niesłychanie daleko — leciutki poblask i z bolesną wręcz
uwagą, na dłoniach i kolanach, pośród wycia zaczął skradać się w tamtym
kierunku, wiedziony jedną myślą: nie stoczyć się do obrzydliwej dziury, jaką
sam odsłonił, i nie wpaść na którąś z licznych kolumn.
Po
pewnej chwili, kiedy dotknął drżącymi palcami czegoś, o czym wiedział, że to
stopnie prowadzące do piekielnego ołtarza, natychmiast się ze wstrętem cofnął.
Innym znów razem napotkał dziurkowaną płytę; dokładnie tą samą, którą osobiście
odsunął. I od tej chwili jego uwaga stała się zgoła upokarzająca. Na szczęście
nie trafił na budzący zgrozę otwór. Cokolwiek tam w środku było, tkwiło
nieruchomo i milczało. Najwidoczniej pożarcie latarki nie wyszło mu na zdrowie.
Za każdym razem, kiedy trafiał palcami na kolejną podziurkowaną płytę,
mężczyzna drżał. Przejście po nich budziło niekiedy głuchy jęk; zasadniczo jednak
nie pociągało żadnych skutków, gdyż doktor poruszał się rzeczywiście
bezszelestnie. Kilkanaście razy blask niknął i Willett poczuł falę gorąca na
myśl, że przecież lampy, jedna po drugiej, muszą się wypalać i gasnąć.
Perspektywa, że ugrzęźnie w tych straszliwych ciemnościach, pozbawiony zapałek,
pośród podziemnego świata koszmarnego labiryntu kazała mu podnieść się z ziemi
i pobiec, co teraz już — kiedy otwarty otwór pozostał daleko w tyle było w
miarę bezpieczne. Wiedział, że gdy pogasną już wszystkie lampy, los jego
spocznie w rękach ludzi, których pan Ward — po upływie jakiegoś czasu — wyśle
mu na odsiecz. W końcu pieczara się skończyła i Willett, wbiegając w wąski
korytarz, ujrzał bijący zza drzwi po prawej stronie, blask. W chwilę później
stał już w sekretnej bibliotece młodego Warda — drżący ale szczęśliwy — i
obserwował ostatnią, skwierczącą już lampę, której blask przyniósł mu
wybawienie.
-3-
W
następnej już chwili ze znalezionych tu uprzednio zapasów nafty spiesznie
uzupełniał wypalone lampy. Kiedy w pokoju znów było jasno, zaczął rozglądać się
za jakąś latarką; bo jakkolwiek przejęty grozą, obowiązek wciąż brał górę i był
zdecydowany dotrzeć do samych korzeni dziwacznego szaleństwa Charlesa Warda.
Latarki nie znalazł i zadowolić się musiał najmniejszą z lamp naftowych. Zabrał
ponadto galon zapasowej nafty, a kieszenie ponapychał zapałkami i świecami.
Jeśli za ową straszliwą wielką salą z plugawym ołtarzem i odrażającą,
odsłoniętą studnią trafi na ukryte laboratorium, spędzi w nim zapewne sporo czasu
i potrzebować będzie dużo światła. Przejście rozległej sali wymagało od doktora
wielkiego hartu ducha; nie miał jednak innego wyjścia. Na szczęście
przerażający ołtarz i otwarta studnia usytuowane były w sporej odległości od
ściany z celami, których czarne, tajemnicze, łukowe otwory stanowiły logiczny
obiekt dalszej eksploracji.
Tak
więc Willett wrócił do wypełnionego odorem i pełnym udręki wyciem hallu z
filarami, przykręcając tylko na chwilę lampę, by uniknąć przelotnego nawet
widoku piekielnego ołtarza i odkrytej jamy z leżącą obok podziurkowaną,
kamienną płytą. Większość przejść wiodło do niewielkich komór, niektórych
pustych, niektórych wciąż jeszcze pełniących funkcję składów. Znajdowały się w
nich intrygujące zbiory gnijącej, pokrytej kurzem odzieży; i poszukiwacz
zadrżał, kiedy rozpoznał w niej ubiory pochodzące sprzed stu pięćdziesięciu
lat. W innym z kolei pomieszczeniu natknął się na duże ilości odzieży całkiem
współczesnej, jakby przygotowanej dla ogromnej liczby osób. Ale najbardziej nie
podobały się mu wielkie, pojawiające od czasu do czasu miedziane beczki; czuł
instynktowną odrazę zarówno do nich samych, jak i pokrywającej je złowieszczej
inkrustacji. Budziły one w nim jeszcze większy lęk, niż równie niesamowicie
rzeźbione, ołowiane puchary, w których zachowały się resztki jakiejś wstrętnej
zawartości i od których bił tak odrażający fetor, że zabijał sobą panujący w
krypcie smród. Kiedy zbadał już blisko połowę ściany, trafił w kolejny
korytarz; bliźniaczo podobny do tego, którym przyszedł. Wiodło z niego wiele
drzwi.
Tutaj
też rozpoczął poszukiwania. Minął trzy, średniej wielkości i puste pokoje nim
trafił do wielkiej, podłużnej izby. Wypełniały ją solidne szafy, stoły,
paleniska, całkiem współczesne instrumenty naukowe, nieco książek, a przede
wszystkim niekończące się rzędy półek ze słojami i butelkami. Wszystko to
świadczyło, że odnalazł w końcu poszukiwane laboratorium należące do Charles
Warda — a przed nim niewątpliwie, jeszcze do Josepha Curwena.
Po
zapaleniu trzech, napełnionych już i gotowych do użytku lamp, doktor Willett
zaczął z przejęciem rozglądać się po otoczeniu i znajdujących się tam
sprzętach. Analizując poszczególne odczynniki chemiczne na półkach, doszedł do
wniosku, że młody Ward, głównie zajmował się chemią organiczną. Generalnie, ze
zgromadzonej tu aparatury naukowej — wśród której był też makabrycznie
wyglądający stół do prowadzenia sekcji — niewiele się dawało wywnioskować i
Willett był rozczarowany. Pośród książek znalazł stary, postrzępiony, pisany
gotykiem egzemplarz Borellusa; czy to tylko zbieg okoliczności, że Ward
podkreślił w nim te same ustępy, które tak strwożyły poczciwego pana Merrita na
farmie Curwena, przed ponad stu pięćdziesięciu laty? Tamten egzemplarz musiał
oczywiście podczas najazdu zaginąć wraz z resztą okultystycznej biblioteki
Curwena. Z laboratorium wiodły trzy pary łukowych drzwi i zaintrygowany doktor
ruszył w ich kierunku. Podczas pobieżnych oględzin stwierdził, że dwa wejścia
prowadzą do niewielkich składów ze stosami bardzo uszkodzonych, połupanych
trumien; doktor zdołał nawet odczytać dwie czy trzy znajdujące się jeszcze na
nich tabliczki. Znalazł też sporo odzieży oraz kilka całkiem świeżej daty i
zabitych na głucho gwoździami skrzyń, których jednak wolał na razie nie
otwierać. Bardzo go zainteresowały pewne przedmioty, które — jak sądził —
stanowiły smętne resztki dawnego laboratorium Josepha Curwena. Ręce najeźdźców
pastwiły się nad nimi z wyjątkowym barbarzyństwem, ale jeszcze teraz, po
latach, można było w nich rozpoznać oryginalny sprzęt chemiczny z czasów
georgiańskich.
Trzecie
sklepione przejście wiodło do wielkiej komory o ścianach zastawionych szczelnie
półkami. Po środku stał stół, a na nim dwie lampy. Willett natychmiast je
zapalił; w ich blasku zaczął studiować zawartość niekończących się rzędów
otaczających go ze wszech stron półek. Niektóre górne poziomy były puste, ale
większość zapełniały niewielkie, o intrygującym wyglądzie, ołowiane naczynia,
generalnie dwóch typów: wysokie, i bez uszu, jak greckie lekyty na oliwę, oraz
inne —z jedną rączką — przypominające słoje phaleron. Wszystkie one posiadały
metalowe zatyczki i pokryte były dziwacznymi, odlanymi w formie płaskorzeźby,
symbolami. Na pierwszy rzut oka Willett spostrzegł, że są one bardzo
skrupulatnie posortowane. Wszystkie lekyty zebrano po jednej stronie pokoju i
opatrzono na górze dużym, wykonanym w drewnie napisem: “Ochrona",
phalerony po drugiej stronie zatytułowano: “Materia". Słoje te, czy garnki
— za wyjątkiem niektórych z najwyższych półek, które były puste — zawierały
kartonowe etykietki z numerem; najwidoczniej odsyłaczem do jakiegoś katalogu,
który Willett natychmiast postanowił odszukać. Chwilowo jednak bardziej
zainteresowała go zawartość naczyń, w związku z czym, na próbę, otworzył na
chybił trafił kilka lekytów i phaleronów. Wszędzie było to samo: niewielka
ilość delikatnego niczym kurz proszku, bardzo ulotnego i w różnych odcieniach.
Doktor nie potrafił ustalić kryterium, według którego proszek był
posegregowany; zarówno w lekytach jak i w phaleronach błękitnawo-szary proszek
mógł stać przy różowawo-białym, a jakakolwiek zawartość phaleronów posiadała
swój odpowiednik w lekytach. Pył charakteryzował się wyjątkową nie
przyczepnością. Willett, który wysypał sobie na dłoń zawartość słoja, po
wsypaniu go z powrotem zauważył, że do dłoni nie przylgnęła ani odrobina
proszku. Zagadkę stanowiły dlań dwie nazwy i na próżno łamał sobie głowę nad
przyczepą, dla której ta bateria chemikaliów została tak radykalnie oddzielona
od szklanych słoi na półkach we właściwym laboratorium. “Ochrona",
“Materia": były to łacińskie określenia na słowa “Straże" i
“Tworzywo" i nagle w rozbłysku skojarzenia przypomniał sobie, gdzie już
wcześniej napotkał słowo “Straże". Oczywiście, w ostatnim liście rzekomego
Edwarda Hutchinsona do doktora Allena: “Nie ma Potrzeby bowiem trzymać Straży w
postaci, bo żre więcej niż jest Warta, a ponadto — jak sam zbyt dobrze wiesz —
Kłopoty z tego wyniknąć mogą". Czy ma to jakiś sens? Ale zaraz — czyż nie
istnieje inny jeszcze odnośnik do “straży"? Zapomniał o nim kiedy czytał
ów list Hutchinsona. Młody Ward, jeszcze w czasie gdy nie otaczał się taką
tajemnicą, wspominał o pamiętniku, w którym Eleazer Smith pisał o szpiegowaniu
— swoim i Weedena — na farmie Pawtuxet. W tej budzącej lęk kronice była
wzmianka o podsłuchanej rozmowie jaka miała miejsce zanim jeszcze
czarnoksiężnik całkowicie schronił się pod ziemię. Smith i Weeden utrzymują, że
w owej rozmowie brali udział Curwen, jacyś jego więźniowie oraz straże tych
więźniów. Straże te — zgodnie z Hutchinsonem, czy też jego awatarem — “żrą
więcej niż są warte", i z tego względu doktor Allen nie trzyma już ich w
postaci. A jeśli nie w postaci, to może w “prochach", do których ta
czarnoksięska zgraja zredukowała tak wiele ludzkich ciał i kości?
A
zatem to właśnie zawierały lekyty; potworny owoc bezbożnych rytuałów i czynów,
w wyniku których pokonane lub zastraszone istoty, przyzywane mocą jakiejś
piekielnej inkantacji, pomagały swym bluźnierczym władcom przesłuchiwać
opornych. Uświadomiwszy sobie co w rzeczywistości wysypał sobie na dłoń,
Willett zadrżał i gorączkowo odsypał proszek z powrotem. Całą siłą woli stłumił
paniczną chęć ucieczki z tej pieczary odrażających półek i milczących,
spoglądających zapewne wartowników. I wówczas pomyślał o “Tworzywie" — w
bezliku słojów phaleron po drugiej stronie pokoju. Też prochy — lecz jeśli nie
prochy “straży", to czego? Boże! Czy to możliwe, iż spoczywały w nich
śmiertelne szczątki tytanów myśli z wszystkich czasów; porwani przez
najstraszliwsze upiory z krypt, w których umieścił ich świat, wezwani zostali
przez szaleńców pragnących wydrenować ich wiedzę w jakimś sobie tylko wiadomym,
obłędnym celu; czy o tym właśnie, mgliście wspominał nieszczęsny Charles w
gorączkowym liście: “cała cywilizacja, wszelkie prawa natury, być może los
systemu słonecznego i wszechświata."? A Marinus Bicknell Willett
przesiewał sobie przez palce te prochy!
Kiedy
w odległym końcu pokoju dostrzegł niewielkie drzwi, podszedł do nich jak
najspieszniej i zaczął badać wzrokiem prymitywny znak wykuty nad framugą. Był
to symbol, którego widok napełnił mu duszę lękiem. Bowiem pewien przyjaciel
doktora — mroczny marzyciel — wyrysował mu niegdyś i objaśnił parę rzeczy,
jakie poznał był w czarnych otchłaniach snu. Wśród nich znajdował się właśnie
znak Koth, który fantaści spotykają nad łukowym wejściem do pewnej czarnej,
stojącej samotnie w półmroku, wieży; Willett poczuł wówczas natychmiastową
odrazę do tego, co ów przyjaciel — Randolph Carter — mówił o potędze tego
znaku. Kiedy jednak w przepełnionym smrodem powietrzu, wyczuł nieoczekiwanie
kolejny, gryzący odór, Willett zapomniał o znaku. Był to raczej zapach
chemikaliów niż zwierząt i z pewnością dobiegał zza zamkniętych drzwi. Był to
ten sam zapach, jaki wydzielała odzież Charles Warda w dniu, kiedy zabierali go
lekarze. Czyżby właśnie tu wtedy pracował, i pracę tę przerwało najście
doktorów? Był mądrzejszy od Josepha Curwena i nie stawiał oporu. Willett, który
z zuchwałą desperacją postanowił zbadać każde cudo i każdy koszmar tej
piekielnej krainy, ujął w dłoń niewielką lampę i przekroczył próg. Ogarnęła go
fala nieokreślonego lęku, ale niezłomnie parł ku swym celom. W pomieszczeniu
przecież nie mogło być żadnej istoty, która by wyrządziła mu krzywdę. A ponadto
ożywiało go pragnienie przeniknięcia okropnej chmury, która spowiła duszę
Charlesa Warda.
Pokój
był średnich rozmiarów i bardzo skromnie umeblowany — stół, krzesło oraz dwie
zadziwiające maszyny z klamrami i kołami w której Willett natychmiast rozpoznał
średniowieczne instrumentarium do zadawania tortur. Po jednej stronie drzwi
stał stojak z potwornymi pejczami, a nad nim półki z szeregiem ołowianych
pucharów ukształtowanych na podobieństwo greckich kyliksów. Po drugiej stronie
był stół, na nim lampa Arganda, blok papieru, ołówek i dwa zatkane lekyty, najwyraźniej
zostawione tu w pośpiechu lub przez zapomnienie. Willett zapalił lampę i
spojrzał bacznie na papier; musiał koniecznie dowiedzieć się, co młody Ward
pisał w chwili, kiedy mu przerwano. Nie było tam w zasadzie nic; wyłącznie nie
powiązane ze sobą zdania nabazgrane ręką Curwena i nie niosące żadnych treści:
“B.
nie umarł. Uciekł przez ściany i znalazł Miejsce poniżej." “Poznaj starą
V. mądrość Sabaoth i naucz się Sposobu." “Wskrzyszony trzykrotnie Yog —
Sothoth i przysłany Nazajutrz."
“F.
szuka sposobu zniszczenia wiedzy jak wskrzyszać Tych z Zewnątrz."
Kiedy
potężny blask lampy Arganda rozjaśnił mrok, docierając do wszystkich zakamarków
pomieszczenia, doktor ujrzał, że w ścianie na przeciwko drzwi — pomiędzy
urządzeniami do tortur — tkwią kołki ze zwieszającymi się niedbale szatami w
posępnym, żółtawo-białym kolorze. Ale dużo bardziej interesujące okazały się
dwie pozostałe, puste ściany; obie gęsto pokryte mistycznymi symbolami i
formułami niezdarnie wykutymi w gładko wypolerowanym kamieniu. Wilgotna podłoga
też nosiła ślady rytów i Willett rozpoznał ogromny pentagram pośrodku oraz
cztery okręgi o średnicy trzech stóp każdy, usytuowane w połowie odległości
między owym pentagramem a rogami pokoju. W jednym z okręgów, w pobliżu owych
zawieszonych niedbale żółtawych szat, stał płytki kyliks, których tak wiele
znajdowało się na półkach powyżej upiornego stojaka z pejczami. Natomiast tuż
za obwodem koła, Willett dostrzegł dzbanek phaleron, pochodzący z innego kręgu,
w którym zachowało się nieco suchego, matowo-zielonkawego, zwietrzałego
proszku; i Willett dostał prawie zawrotu głowy na myśl co to wszystko znaczy i
czym ów proszek może być. Pejcze i urządzenia do zadawania tortur, kurz lub
prochy ze słoja “Materia", dwa lekyty z półki “Opieka", szaty,
formuły na ścianach, notatki na papierze, reminiscencje z listów i legend oraz
tysiące drobnych spostrzeżeń, wątpliwości i podejrzeń, które tak dręczyły
przyjaciół i rodziców Charlesa Warda; pod wpływem tego wszystkiego, doktora
ogarnęła fala grozy i stał spoglądając nieruchomym wzrokiem na ów zielonkawy
proszek w smukłym, postawionym na podłodze, ołowianym kyliksie.
Kiedy
opanował się na tyle, by rozsądnie myśleć, Willett zaczął studiować wykute w
kamieniu formuły. Inkrustowane, niewyraźne litery mówiły, że wzory te pochodzą
jeszcze z czasów Curwena, ale komuś, kto przeczytał wiele jego materiałów i
przekopał się przez historię magii, treść tych formuł nie była całkiem obca.
Doktor rozpoznał między innymi tą, którą pani Ward słyszała w niepokojący
Wielki Piątek, rok wcześniej. Znawcy twierdzili, iż formuła ta, to straszliwa
inwokacja adresowana do tajemniczych bóstw spoza zwyczajnych sfer. Formuły te
brzmiały nieco inaczej niż zapamiętała je pani Ward; różniły się też od tekstu
na zakazanych stronicach “Eliphasa Levi", które pokazali mu znawcy
przedmiotu. Ich tożsamość jednak nie ulegała wątpliwości, a takie słowa jak Sabaoth,
Metraton, Almonsin czy Zariatnatmik ścinały doktorowi duszę lodem, gdyż poczuł
już i poznał wiele z tego kosmicznego obrzydlistwa.
Inskrypcje
pokrywały zarówno ścianę po lewej jak i po prawej ręce od wejścia. A na
lewostronnej Willett, kiedy się zbliżył, natychmiast odnalazł parę formuł,
która tak często występowała w notatkach w bibliotece. Okrągło rzecz biorąc,
były to formuły ze starożytnymi symbolami “Głowy Smoka" i “Ogona
Smoka" w nagłówku. Ich pisownia jednak różniła się od wersji współczesnej,
jak gdyby Joseph Curwen posiadał inny sposób konotacji dźwięku lub też
późniejsze studia rozwinęły jeszcze silniejsze i doskonalsze warianty inwokacji
o których mowa. Doktor próbował pogodzić wyrzeźbioną wersję z tą, która tak
uporczywie drążyła mu pamięć. Podczas gdy wersja, którą pamiętał zaczynała się:
“Y'a i' ng 'ngah, Yog — Sothoth", ten epigraf brzmiał: Aye, cngengah,
Yogge — Sothotha", wyraźna różnica w drugim słowie.
Rozbieżność
między dwoma tekstami — tym zapamiętanym oraz wykutym w kamieniu —nie dawała
Willettowi spokoju; i naraz odkrył, że śpiewa na głos pierwszą formułę,
próbując zestawić dźwięk, który sobie przypominał, z wyrytymi na ścianie
literami. Tajemniczo i złowrogo brzmiał jego głos w tej otchłani starożytnego
bluźnierstwa. Grzmiał jego monotonny śpiew wzmacniany jeszcze, czy to czarem
minionego i niezgłębionego, czy też piekielnym, ponurym i bezbożnym wyciem
dochodzącym z dziur, których nieludzki chór wzrastał i opadał rytmicznie,
docierając poprzez smród i ciemność aż tutaj:
Y ' AI
'NG 'NGAH
YOG — SOTHOTH
H'EE - - - - L 'GEB
F' AI
THARODOG
UAAAH
!
Ale
cóż znaczył ten zimny wiatr, który zrodził się wraz z pierwszymi tonami? Lampy
zaczęły donośnie skwierczeć, a z powietrza spłynął mrok tak gęsty, że z trudem
tylko dostrzec mógł litery na ścianie. Pojawił się dym i gryzący smród, który
zabił prawie dobiegający z odległych szybów odór; smród jakiego już raz
doświadczył. Tym razem jednak nieporównanie silniejszy i bardziej ostry.
Odwrócił wzrok od inskrypcji i omiótł spojrzeniem pokój wraz z całą jego
dziwaczną zawartością. Spostrzegł, iż ze stojącego na podłodze kyliksu ze
zwietrzałym proszkiem bije chmura zielonkawo-czarnego wyziewu; zaskakująco
rozległa i gęsta. Proszek ten... Wielki Boże!... pochodził z półki
“Materia" co się teraz z nim dzieje, co się zaczyna? Pierwsza formuła z
pary została wyśpiewana: Głowa Smoka, wznoszący się węzeł — Wielki Zbawicielu,
czyżby to miał być...!
Pod
doktorem ugięły się kolana. Przez głowę, jak oszalałe galopowały nie powiązane
ze sobą strzępy wspomnień tego co widział, co słyszał i co czytał o
przerażającym Josephie Curwenie i przypadku Charlesa Dextera Warda: “Mówię raz
jeszcze, nie wywołuj Niczego czego nie poskromisz... Stosuj Słowa które czas
cały gotowe są, lecz wstrzymaj się zawsze ilekroć żywiąc Wątpliwości pewnyś nie
jest Kogo masz... Trzy Rozmowy z Tym, co zostało w nim pogrzebione... “Wielkie
Nieba, cóż to za kształt za przegrodą dymu?"
-4-
Marinus
Bicknell Willett wie, że za wyjątkiem niektórych tylko i to najbardziej
oddanych i życzliwych przyjaciół, nikt nie da mu wiary. I im tylko wyznał
prawdę; a niektóre osoby postronne, do których historia dotarła, rzeczywiście
skwitowały ją śmiechem, stwierdzając iż doktor na starość dziwaczeje. Zalecano
mu dłuższy urlop, radząc przy tym, by w przyszłości unikał pacjentów
cierpiących na zaburzenia umysłowe. Jedynie pan Ward wiedział, że wszystko co
mówi doświadczony lekarz jest najstraszliwszą 'prawdą. Czyż nie widział na
własne oczy owej obrzydliwej studni w piwnicy? Czyż doktor Willett o jedenastej
godzinie tego złowieszczego ranka nie odwiózł go do domu — pokonanego, chorego?
Czyż nie telefonował do lekarza na próżno wieczorem tego dnia; i jeszcze
następnego? I czyż osobiście nie pojechał w południe do bungalowu, gdzie
znalazł nieprzytomnego, ale całego przyjaciela w jednym z łóżek na piętrze?
Willett oddychał chrapliwie, a oczy otworzył dopiero, gdy pan Ward wlał mu do
ust odrobinę przyniesionej z samochodu Brandy. Natomiast też zadrżał, wydał
skowyt i zaczął wykrzykiwać: — Ta broda... te oczy... Boźe, kim ty jesteś... ?!
Rozumie
się, niesłychanie tym zaintrygował schludnego, błękitnookiego i gładko
wygolonego gentelmana, którego wszak znał od dzieciństwa.
Pławiący
się w potokach jaskrawych promieni południowego słońca bungalow, wyglądał tak samo
jak dnia poprzedniego. Odzież Willetta, za wyjątkiem drobnych plam i rozdarć na
kolanach, była w jak najlepszym porządku; i jedynie bijąca z niej lekka, ale
ostra woń przypominała panu Wardowi zapach, jaki wydzielało ubranie syna w
dniu, kiedy go zabierano do szpitala. Latarka doktora oczywiście zaginęła, lecz
jego pusty obecnie plecak leżał tam, gdzie zostawił go poprzedniego dnia. Bez
słowa wyjaśnienia, ale z widocznym wysiłkiem woli, zataczając się jak pijany,
Willett ruszył na dół, do piwnicy, gdzie próbował poruszyć fatalną platformę
przed baliami. Nawet nie drgnęła. Ruszył więc do kąta, gdzie zostawił torbę z
narzędziami, wyjął potężne dłuto i zaczął zrywać deski podłogi — jedna za
drugą. Pod spodem był tylko lity beton. Pan Ward, który podążył za nim, prócz
gołego cementu niczego innego nie zobaczył; nie istniała już żadna obrzydliwa
studnia, żaden świat podziemnej grozy. Żadna sekretna biblioteka, żadne papiery
Curwena, żadna koszmarna dziura wypełniona smrodem i wyciem, laboratorium,
półki, wykryte w kamieniu formuły, żadne... Pobladły z nagła doktor Willett
odwrócił się w stronę młodszego mężczyzny i mocno pochwycił go za ramiona.
—
Wczoraj —powiedział cicho. —Czy widziałeś to... czy czułeś?
Sparaliżowany
strachem i zdumieniem pan Ward skinął tylko lekko głową. Lekarz wydał dźwięk ni
to westchnienia ni to ciężkiego sapnięcia i też kiwnął głową.
—
Zatem ci wszystko opowiem. — rzekł.
Przez
pełną godzinę w najbardziej nasłonecznionym pokoju jaki znaleźli na piętrze
lekarz szeptał zdumionemu ojcu swą przerażającą opowieść. Niewiele w sumie miał
do powiedzenia poza tym, że kiedy rozwiewał się zielonkawo-czarny wyziew z
kyliksa, ujrzał jakiś majaczący kształt. Ale obecnie był zbyt wyczerpany, by
dociekać, co się właściwie wydarzyło. Obaj mężczyźni potrząsali w zadumie
głowami i pan Ward w końcu odważył się cicho zasugerować:
—
Przypuszczasz, że jest sens kopać?
Doktor
milczał. Na to pytanie żaden ludzki umysł nie był w stanie odpowiedzieć. Zbyt
wielkie moce z nieznanych Sfer zagnieździły się po tej stronie Wielkiej
Otchłani. I pan Ward ponownie zapytał:
—
Ależ dokąd to poszło? Rozumiesz, przeniosło cię do pokoju, a samo w jakiś
sposób zatkało otwór.
Willett
znów zbył to milczeniem.
Lecz
sprawa się na tym nie skończyła. Tuż przed opuszczeniem bungalowu, sięgając po
chusteczkę do nosa, doktor Willett wyczuł palcami, poniewierający się w
towarzystwie świeczek i zapałek, które miał ze sobą w krypcie, kawałek papieru,
którego przedtem z całą pewnością w kieszeni nie było. Był to strzęp papieru z
bloku na stole w bajecznym pokoju zgrozy pod ziemią, zapisany ołówkiem —
zapewne tym samym, który leżał koło stosu papierów. Karteczka była starannie
złożona i poza słabym, gryzącym zapachem tajemniczej komory, nic nie sugerowało
istnienia innego świata. Ale sam tekst był zdumiewający. Nie było to pismo
współczesne, lecz skomplikowane litery pochodzące bezpośrednio z mrocznego
średniowiecza, których, nachylający się nad nimi laicy nie potrafili odczytać.
Sam układ listu jednak miał w sobie coś mgliście znajomego.
Musiała
to być wiadomość. Poruszona dwójka mężczyzn spiesznie ruszyła do samochodu
Warda, gdzie polecono szoferowi zawieść się na obiad do jakiegoś zacisznego
miejsca, a następnie do Biblioteki Johna Haya na wzgórzu.
W
bibliotece bez trudu znaleźli doskonałe podręczniki paleografii, nad którymi
łamali sobie głowy aż do zmierzchu, kiedy to zapalono już wielki żyrandol.
Znaleźli to czego szukali! Litery nie były żadnym fantastycznym wymysłem, ale
tworzyły normalne pismo pochodzące z zamierzchłych czasów. Była to ostra
minuskułą saksońska z ósmego lub dziewiątego wieku naszej ery; z tych dzikich
czasów, kiedy pod cieniutką otoczką młodego jeszcze chrześcijaństwa żyły
potajemne, starodawne wiary i obrzędy, a blady księżyc Brytanii spoglądał na
dziwne rytuały w rzymskich ruinach w Caerleon, w Hexhaus i w Wieżach
potrzaskanego muru Hadriana. Była to barbarzyńska łacina pochodząca z
barbarzyńskich czasów: Coninus nescandum est. Cadaver aq (ua) forti dissolvendum, nec aliq (ui) d
retinendum. Tace ut potes. — co można z grubsza przetłumaczyć:
“Curwen musi umrzeć. Ciało ma być rozpuszczone w aqua fortis tak, by nic z
niego nie zostało. Zachowaj absolutne milczenie."
Zbici
z tropu Willett i pan Ward milczeli. Natknęli się na nieznane, ale — ciekawa
rzecz — nie wzbudziło to w nich takich emocji, jakie powinna wywołać zagadka
tej miary. Co do Willetta, to jego zdolność odbierania nowych, wzbudzających
grozę wrażeń, prawie zupełnie wyczerpała się ostatniej nocy. Obaj mężczyźni
zatem, aż do zamknięcia biblioteki, siedzieli bezczynnie, pogrążeni w grobowym
milczeniu.
Apatyczni,
pojechali do domu Wardów na Prospect Street, gdzie do późnej nocy prowadzili
rozmowy na oderwane tematy. Doktor nie wrócił już tego dnia do domu. Był u
Wardów jeszcze, kiedy w niedzielę, około południa nadeszła telefoniczna
wiadomość od detektywów, którzy tropili doktora Allena.
Przechadzający
się właśnie nerwowo w szlafroku po pokoju pan Ward, osobiście odebrał telefon.
Na wieść, że raport jest już prawie gotów, polecił im stawić się następnego
dnia wcześnie rano. Telefon od detektywów ożywił nieco obu mężczyzn, gdyż bez
względu na to, skąd pochodziło dziwaczne przesłanie pisane minuskułą, było
rzeczą pewną, iż “Curwen", którego mają zniszczyć, jest nikim innym jak
owym brodatym i w okularach przybyszem. Charles bał się tego człowieka, a w
gorączkowym liście do doktora Willetta oznajmił, że trzeba go zabić i rozpuścić
w kwasie. Ponadto Allen — pod nazwiskiem Curwen — otrzymywał listy od innych
czarnoksiężników w Europie i najwyraźniej traktował siebie jako wcielenie
dawnego nekromanty. A obecnie na dodatek, z nowego i nieznanego źródła,
nadeszło kolejne przesłanie, że “Curwena" należy zabić i też rozpuścić w
kwasie. Powiązania były zbyt wyraźne, by żywić najmniejsze wątpliwości; czyż
Allen nie zamierzał — za radą tej kreatury określającej siebie mianem
Hutchinsona — zamordować młodego Warda? Naturalnie, list w którym była o tym
mowa nie dotarł do brodatego adresata, ale z tekstu wnioskowali, że Allen już
wcześniej planował rozprawę z młodzieńcem, gdyby ten stał się zbyt
“wrażliwy", Allena trzeba schwytać i jeśli nawet człowiek ten nie poniesie
najsurowszych konsekwencji, to umieszczony zostanie w miejscu, skąd nie zdoła
już wyrządzić Charlesowi najmniejszej krzywdy.
Mając
nadzieję na jakieś nowe informacje, ojciec i doktor wyruszyli po południu nad
zatokę, by odwiedzić w szpitalu młodego Charlesa. Kiedy Willett szczegółowo
opowiedział mu co odkrył w piwnicy bungalowu, młodzian pobladł, upewniając tym
doktora, że ostatnie przeżycia nie były żadnym snem. Kiedy mówił o zakrytych
jamach i czających się w nich hybrydach, pilnie obserwował twarz Charlesa
szukając w niej potwierdzenia. Tym razem jednak Ward zachował nieruchomą twarz.
Willett urwał, po czym podniesionym głosem zaczął mówić o skazanych na powolną,
głodową śmierć stworach, gromiąc młodzieńca, że jest pozbawiony uczuć. W
odpowiedzi jednak usłyszał tylko sardoniczny śmiech, który przejął go
dreszczem. Charles bowiem widząc już, że nie ma sensu zaprzeczać istnieniu
krypty, zachichotał nieoczekiwanie, po czym wyjątkowo okropnym, zmutowanym
głosem wychrypiał:
—
Gwiżdżę na nie. Jedzą, ale wcale nie muszą. To bardzo interesujące. Miesiąc,
powiadasz bez jedzenia? Mój panie, trochę skromności! Nieszczęsny stary Whipple
i banda jego świętoszkowatych junaków wystawili się tylko na śmiech. Wytłukłby
wszystko, czyż nie tak? Ale, do cholery, z Zewnątrz dochodził taki zgiełk, że
nie dosłyszał dźwięków dobiegających ze studni i nie dotarli do nich. W ogóle
nie miał pojęcia, że coś takiego istnieje! Niech was piekło pochłonie, te
przeklęte stwory wyją tam w dole jeszcze od czasu, kiedy stworzył je Curwen,
sto pięćdziesiąt siedem lat temu!
Niczego
więcej nie dawało się z młodzieńca wyciągnąć. Zdumiony tym dziwnym oporem
doktor kontynuował jednak opowieść w nadziei, że zaskoczy czymś słuchacza,
prowokując tym samym do wyznań. Obserwując bacznie twarz Charlesa, doktor nie
potrafił stłumić ogarniającej go zgrozy na widok zmian, jakie w chłopcu zaszły
w ciągu ostatnich miesięcy. Młody Ward rzeczywiście musiał ściągnąć z niebios jakąś
przerażającą makabrę. Ożywił się dopiero, kiedy Willett napomknął o pokoju z
formułami i zielonkawym proszku. Na twarzy wykwitnął mu kpiarski uśmieszek, a
kiedy usłyszał co Willett wyczytał w papierach oświadczył spokojnie, iż notatki
są stare i zapewne bez znaczenia dla kogoś, kto nie został głęboko wprowadzony
w historię magii.
—
Ale dodał — gdybyś znał słowa i poruszył to, co ja wydobyłem ze słoja, nie
przychodziłbyś tu i mówił mi o tym. To numer 118 i wyobrażam sobie twój szok,
gdybyś zajrzał do katalogu w innym pokoju. Nigdy go jeszcze nie wskrzeszałem,
lecz miałem to uczynić właśnie tego dnia, kiedyś mnie tu zaprosił.
Kiedy
Willett przeszedł do formuły którą wypowiedział, i do zielonkawo-czarnego dymu
jaki się wówczas pojawił, nieoczekiwanie na twarzy Charlesa po raz pierwszy
odmalował się strach.
—
Przyszło, ale ty jesteś tutaj, żywy!
Kiedy
Ward krakał te słowa, jego głos jakby wyrwał się z pęt choroby i był nagle
głęboki niczym przepastna otchłań pełna niesamowitych rezonansów. Na Willetta
spłynęło natchnienie i nieoczekiwanie w opowieść wplótł przestrogę, którą
wyczytał w liście:
—
Powiadasz numer 118? Ale nie zapomnij, że obecnie na dziewięciu cmentarzach z
dziesięciu zostały pozamieniane kamienie. Nie będziesz nigdy pewien, dopóki nie
sprawdzisz! I gwałtownym ruchem podstawił chłopcu przed oczy zapisaną minuskułą
kartkę. Takiego efektu się nie spodziewał. Charles Ward po prostu zemdlał.
Cała
rozmowa naturalnie odbywała się bez wiedzy lekarzy; w przeciwnym bowiem razie,
psychiatrzy zarzuciliby ojcu i lekarzowi, że utwierdzają wyłącznie pacjenta w
jego urojeniach. Bez niczyjej pomocy więc, doktor Willett i pan Ward podnieśli
nieprzytomnego młodzieńca i położyli na łóżku. Dochodząc do siebie pacjent
wymamrotał kilkakrotnie, że musi natychmiast złapać Orne'a i Hutchinsona; tak
więc. kiedy już w pełni powróciła mu świadomość, doktor dodał, że przynajmniej
jedna z tych kreatur jest jego śmiertelnym wrogiem; radziła bowiem doktorowi
Allenowi zgładzić go. Rewelacje te nie wywarły na gospodarzu najmniejszego
wrażenia, lecz już wcześniej goście spostrzegli, że z niewyjaśnionych powodów,
sprawia on teraz wrażenie człowieka zaszczutego. Stanowczo odmówił dalszej
rozmowy i niebawem Willett z ojcem opuścili progi kliniki, ostrzegając jeszcze
raz na odchodnym, by młodzieniec strzegł się brodatego Allena. Charles
odpowiedzią) na to, że typek ten jest bardzo dobrze pilnowany i nie może już
nikomu wyrządzić krzywdy, choćby nawet bardzo tego chciał. Powiedział to z
jakimś diabolicznym, ścinającym krew w żyłach chichotem. Willett nit obawiał
się, by Charles zdołał nawiązać jakikolwiek kontakt z tą potworną parą z
Europy. Wiedział, że władze szpitalne przeglądają wszelką nadchodzącą i
wychodzącą z kliniki korespondencję pacjentów i nie przeoczą żadnego szalonego
czy dziwacznego tylko listu.
Sprawa
Orne'a i Hutchinsona — jeśli to nimi naprawdę byli przebywający za granicą
czarnoksiężnicy — potoczyła się jednak w sposób nieoczekiwany. Kierowany jakimś
mglistym przeczuciem, Willett zwrócił się do międzynarodowego biura bieżących
wycinków prasowych z prośbą o wykaz godnych uwagi zbrodni i wypadków w Pradze i
wschodniej Transylwanii. Po sześciu miesiącach, spośród różnorodnych artykułów,
wyłowił dwa niezwykle intrygujące. Jeden mówił o całkowitej zagładzie w nocy
domu w najstarszej dzielnicy Pragi, oraz o zaginięciu nikczemnego starca,
Josefa Nedeha, który zamieszkiwał w tym domostwie od niepamiętnych czasów.
Drugi był o tytanicznej eksplozji w Transylwanii, w górach na wschód od Rakus,
w której śmierć ponieśli wszyscy mieszkańcy cieszącego się złą sławą Zamku
Ferenczy, o którego właścicielu mówiono tak źle, że zainteresowały się nim
władze, i gdyby nie ów wypadek kładący kres ciągnącej się zresztą również od
niepamiętnych czasów sprawie, zostałby niebawem wezwany do Bukaresztu na
przesłuchanie. Willett utrzymuje, iż ręka która napisała ową minuskułę
dysponowała jakąś potężną bronią; powierzając Curwena doktorowi, autor notatki
potrafił odnaleźć i rozprawić się osobiście z Ornem i Hutchinsonem. O tym, jaki
ostatecznie los spotkał tych dwóch ludzi, doktor starał się skwapliwie nie
myśleć.
-5-
Następnego
ranka Willett pośpieszył do domu Wardów; koniecznie bowiem chciał uczestniczyć
w rozmowie z detektywami. Oczekując ich nadejścia oznajmił panu Wardowi, że
Allena — czy też Curwena, jeśli przyjąć interpretację reinkarnacji — należy
koniecznie zabić lub uwięzić. Ojciec i lekarz siedzieli w pokoju na parterze;
górnych partii domu bowiem unikano z powodu panującej tam nieokreślonej, ale
zatrważającej atmosfery grozy; grozy, którą starsza służba przypisywała
przekleństwu, jakie rzucił na dom nieistniejący już obraz Curwena.
O
dziewiątej zjawiło się trzech detektywów i bez zwłoki przekazali to, co mieli
do powiedzenia. Niestety, nie udało się im ustalić miejsca pobytu Brava Tony
Gomesa, jak też tego, skąd pochodził i gdzie aktualnie przebywa doktor Allen.
Zebrali natomiast sporą ilość krążących w okolicy pogłosek i ustalili szereg
nowych faktów odnośnie powściągliwego w mowie przybysza. Mieszkańcy Pawtuxet
traktowali Allena jak istotę w jakiś sposób nienaturalną i panowało powszechne
przekonanie, że gęsta, rudawo-blond broda jest albo sztuczna albo farbowana. Tę
sprawę detektywi rozstrzygnęli pozytywnie, bo w pokoju Allena w fatalnym
bungalowie natknęli się na drugą, taką samą sztuczną brodę i parę ciemnych
okularów. Miał głęboki i tubalny głos, którego nie sposób zapomnieć — pan Ward
skinął w tym miejscu potakująco głową, gdyż doskonale pamiętał swą jedyną
rozmowę telefoniczną z tym człowiekiem — oraz złośliwe spojrzenie oczu, mimo
skrywających je, oprawnych w róg przydymionych szkieł. Jeden z kupców, z którym
prowadził interesy, dobrze zna jego charakter pisma; twierdzi, że jest ono
osobliwe i niezgrabne i w zrobionych ołówkiem notatkach znalezionych w pokoju
Allena w Pawtuxet, natychmiast rozpoznał jego rękę.
Piekło
wampiryzmu, które wybuchło zeszłego lata, ludzie wiązali raczej z Allenem niż
Wardem; to Allen, twierdzili, był wampirem. Detektywi dotarli też do tych
przedstawicieli policji, którzy odwiedzili bungalow po odrażającym incydencie z
napadem na ciężarówkę. Sam doktor Allen nie sprawił na nich szczególnie
złowieszczego wrażenia, jakkolwiek przyznali, że w tajemniczym i mrocznym domu,
dominującą osobą był właśnie on. Wprawdzie było tam ciemno i nie zdołali
przyjrzeć mu się dokładniej, ale utrzymywali, że z całą pewnością rozpoznali by
go gdyby mieli się z nim ponownie spotkać. Dziwne wrażenie sprawiała jego
broda, a nad prawym okiem miał niewielką bliznę, której nie zdołały przysłonić
ciemne okulary. Poszukiwania w pokoju Allena nie przyniosły poza brodą,
okularami i drobnymi notatkami żadnych rewelacji. Willett bez trudu poznał w
tych notatkach charakter pisma, który znał już z dawnych rękopisów Curwena oraz
ostatnio robionych zapisków Warda, które znalazł w zaginionych katakumbach grozy.
W
miarę napływu kolejnych szczegółów, zarówno w doktorze Willecie jak i w panu
Wardzie narastać zaczynał jakiś niewyraźny, ale podstępny, kosmiczny lęk. I
nagle jednocześnie obu mężczyzn poraziła szalona myśl. Fałszywa broda, okulary,
niezgrabny charakter pisma Curwena... stary portret i Curwen z niewielką blizną
nad okiem... Odmieniony młodzieniec w szpitalu z taką samą blizną... głęboki,
głuchy głos w telefonie; czyż nie ten sam, który nieoczekiwanie usłyszeli w
szpitalnym pokoju Charlesa, gdy młodzieniec na chwilę stracił panowanie nad
sobą? Czy ktoś widział Charlesa i Allena razem? Tylko raz, policja — ale kto
później? Co wydarzyło się, kiedy Allen wyjechał, a Charles, któremu minął
raptownie narastający od jakiegoś czasu lęk, przeniósł się na stałe do
bungalowu? Curwen... Allen... Ward... — w jaką bluźnierczą i odrażającą fuzję
zlały się dwa stulecia i dwie osoby? Przeklęte podobieństwo mężczyzny z
portretu do Charlesa — czyż nie łypał i nie łypał okiem, wodząc przy tym
wzrokiem za Charlesem? Dlaczego Allen i Charles, nawet gdy byli sami i nikt ich
nie obserwował, kopiowali charakter pisma Josepha Curwena? I na koniec
przerażające zajęcia tych ludzi... zaginiona krypta grozy, gdzie doktor przez
jedną noc tak się postarzał; wygłodzone potwory w odrażających jamach; straszna
formuła i jeszcze straszniejszy jej rezultat; przesłanie w minuskułę znalezione
w kieszeni Willetta; papiery, listy, rozmowa o grobach, “prochach" i
odkryciach. Co z tego wynika? I wreszcie pan Ward uczynił rzecz najrozsądniejszą.
Gnany instynktem, nie zadając nawet sobie pytania po co to robi, wręczył
detektywom pewien przedmiot i polecił go pokazać tym kupcom w Pawtuxet, którzy
na własne oczy widzieli złowieszczego doktora Allena. Była to fotografia jego
nieszczęsnego syna, na której obecnie ostrożnie domalował atramentem parę
ciężkich szkieł oraz czarną, spiczastą brodę; taką samą jaką znaleziono w
pokoju Allena.
Pogrążeni
w ciężkim milczeniu i zadumaniu ojciec i doktor czekali przez dwie godziny w
dusznym pokoju, gdzie gęstniał strach i zbierały się zwolna tajemnicze wyziewy;
a piętro wyżej, z pustego miejsca1 nad kominkiem w bibliotece zdawały się padać
wciąż i padać kuse spojrzenia. Powrócili detektywi. Tak, twarz na przeprawionej
fotografii do złudzenia przypomina doktora Allena. Na te słowa pan Ward
pobladł, a Willett zaczął wycierać chusteczką od nosa powilgłe naraz brwi.
Allen... Ward... Curwen... — zbyt odrażające, by mieściło się w granicach
zdrowego rozsądku. Cóż takiego chłopiec wywołał z nicości, i co mu to coś
uczyniło? Co się naprawdę stało? Kim jest ów Allen który pragnął zabić zbyt
“wrażliwego" Charlesa? Dlaczego jego przyszła ofiara w postscriptum
gorączkowego listu pisała, że Allena trzeba tak dokładnie roztopić w kwasie?
Dlaczego przesłanie w minuskule, którego prawdziwej genezy nikt nawet nie
próbował dochodzić, też nakazywało zniszczyć “Curwena"? Na czym polegała
owa przemiana i kiedy miał nastąpić jej ostatni etap? Tego dnia, kiedy nadszedł
gorączkowy list Warda, młodzieniec cały ranek wykazywał ogromny niepokój. A po
południu nastąpiła przemiana. Niepostrzeżenie wymknął się z domu, po czym
wrócił, zuchwale przechodząc obok wynajętych dla jego ochrony ludzi. Odmiana
zatem musiała nastąpić w czasie, gdy był nieobecny. Ale czyż nie krzyknął z
przerażenia, kiedy wszedł do swojej pracowni? Co tam znalazł Albo...co znalazło
jego? Pozoracja powrotu. Nikt przecież nie widział jak wychodzi — czy to był
właśnie ów obcy cień i groza, które zniewoliły drżącego chłopca, który w
rzeczywistości wcale domu nie opuszczał? Czyż służący nie wspominał o
dziwacznych hałasach?
Willett
zadzwonił na tego człowieka i na stronie zadał mu cicho kilka pytań. Z
pewnością była to paskudna sprawa. Służący słyszał dobiegające zza drzwi hałasy
— krzyk, dyszenie, stłumione, zdławione jęki, potem rodzaj klekotu,
skrzypienie, uderzenia; a może wszystko naraz. A jeszcze później, kiedy pan
Charles bez słowa wyszedł sztywno z pokoju, był już inny. Służący, na
wspomnienie tej chwili cały drżał wciągając głośno nosem zawiesiste powietrze
napływające z któregoś otwartego na piętrze okna. W domu zagościło przerażenie
i tylko praktyczni detektywi nie czuli jego rzeczywistej głębi. Ale nawet i ich
dręczył niepokój; sprawa była bardzo nietypowa i zawierała w sobie trudne do
zdefiniowania elementy, których nie byli w stanie zgłębić do końca. Doktor
Willett pogrążył się w gorzkim, głębokim zamyśleniu; były to przerażające
myśli. Od czasu do czasu pomrukiwał coś pod nosem formułując w głowie coraz to
nowe i straszniejsze konkluzje; aż połączył w końcu wszystkie ogniwa całego
łańcucha koszmarnych wydarzeń.
Pan
Ward uczynił ręką znak, że narada skończona i wszyscy, za wyjątkiem jego samego
i doktora Willetta opuścili pokój. Biło właśnie południe, lecz powietrze
mroczyło się, jakby cienie nadchodzącej nienormalnie nocy rozpościerały swą
ponurą opończę nad nawiedzonym przez fantomy domem. Willett wszczął z
gospodarzem bardzo poważną rozmowę, nalegając, by ten zezwolił mu przejąć bez
reszty inicjatywę. Przewidywał bowiem rzeczy potworne i uważał, że przyjaciel
łatwiej je zniesie niż ktokolwiek z najbliższej rodziny. Jako domowy lekarz
domagał się, by wpuszczono go do opuszczonej biblioteki na piętrze, gdzie
starodawny gzyms nad kominkiem emanował z siebie potworną grozę, większą nawet
niż wtedy, gdy z panneau spoglądały chytrze oczy Josepha Curwena. W bibliotece
tej doktor zamierzał spędzić samotnie jakiś czas.
Oszołomiony
zalewem groteskowej makabry i nie mieszczących się wprost w głowie szalonych
wniosków, pan Ward mógł tylko wyrazić zgodę. Pół godziny później doktor zamknął
się w przeklętym pokoju zdobnym w dekoracyjną płaszczyznę z Olney Court. Stojąc
pod drzwiami, ojciec słyszał przez jakiś czas dziwne dźwięki przysuwanych
przedmiotów i szurania. Potem doktor przekręcił coś gwałtownie i słyszeć się
dało skrzypienie ciężkich drzwi, zapewne od jakiejś szafy. Stłumiony krzyk,
parsknięcie i przykre odgłosy dławienia się. Potem to coś zamknięto i w
drzwiach zazgrzytał klucz. W hallu pojawił się doktor Willett. Miał dziki
wzrok, a twarz upiornie bladą. Zażądał drewna do prawdziwego kominka na
południowej ścianie pokoju. Powiedział, że piec nie wystarczy, a elektryczne
polano jest nieużyteczne. Pan Ward nie śmiał zadawać żadnych pytań i dał tylko
stosowne polecenie. Ktoś ze służby przyniósł naręcze grubych, sosnowych polan i
drżąc wszedł do wypełnionej skażonym powietrzem biblioteki, by położyć je na
palenisku. W międzyczasie Willett udał się na górę do ogołoconego laboratorium
i zniósł stamtąd jakieś drobiazgi, których w lipcu nie zabrał Charles. Niósł je
w zakrytym koszu i pan Ward nie zdołał się zorientować co to jest.
W
chwilę potem doktor znowu zamknął się na klucz w bibliotece, a za oknem
pojawiły się spadające w dół z komina kłęby dymu. Później, po donośnym
szeleście gazet, Willett ponownie z donośnym skrzypieniem coś otworzył.
Nastąpiły uderzenia, których dźwięk wywarł na słuchaczach straszne wrażenie. Z
kolei dwa zduszone okrzyki Willetta, a zaraz potem świszczący dźwięk niosący w
sobie nie dającą się określić nienawiść. Na koniec, nawiewany z góry wiatrem
dym stał się czarny, niezwykle gryzący i jadowity. Pan Ward trząsł i kręcił
głową jak oszalały, zbita w gromadkę służba obserwowała z przerażeniem walący z
góry, odrażająco czarny dym. Trwało wieki chyba, nim opary zaczęły rzednąć, a
zza zablokowanych drzwi dobiegać niewyraźne, zgrzytliwe dźwięki, potem szuranie
i inne trudne do określenia odgłosy. Ostatecznie po zatrzaśnięciu jakiejś szafy
pojawił się Willett. Posępny, blady, w oczach paliły się mu ognie szaleństwa.
Niósł przykryty gałganem kosz, który zabrał był wcześniej z laboratorium na
górze. Zostawił w bibliotece otwarte okno, przez które do przeklętego pokoju
napływało zdrowe już, świeże powietrze mieszając się z nowym — dziwnym tu —
zapachem środków odkażających. Staroświecki gzyms kominka wciąż tkwił na swoim
miejscu, ale nie spowijała go już aura zła; stał sobie spokojny i majestatyczny
w bieli boazerii, jakby nigdy nie było tam portretu Josepha Curwena.
Nadchodziła wprawdzie noc, ale nie niosła już dłużej ze sobą cienia
poprzedniego lęku; wyłącznie lekką, nieuchwytną melancholię. O tym, czego
dokonał doktor nigdy nikomu nie powiedział. Odezwał się tylko do pana Warda:
—
Nie odpowiem na żadne pytania. Powiem tylko, że istnieje inny rodzaj magii.
Dokonałem wielkiego oczyszczenia. Dlatego mieszkańcy domu będą, już spać
spokojnie.
-6-
Owo
“oczyszczenie" było dla doktora Willett równie ciężką próbą jak wędrówka w
zaginionej krypcie. Starszy lekarz, gdy dotarł wreszcie wieczorem do domu, był
u kresu sił. Przez trzy dni wypoczywał nie ruszając się prawie ze swego pokoju,
jakkolwiek później służba opowiadała szeptem, że we środę po północy słyszano
jego kroki na dole, a potem dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi wejściowych.
Wyobraźnia służby na szczęście ma swoje granice, w przeciwnym bowiem razie, po
czwartkowym artykule w ,,Kvening Bullettin" powstać mogło wiele domysłów i
plotek.
Znów
Hieny cmentarne na Cmentarzu Północnym.
Od
czasu nikczemnego zbeszczeszczenia grobu Weedena, dziesięć miesięcy temu,
panował spokój. Lecz oto dzisiejszej nocy dozorca na Cmentarzu Północnym,
Robert Hart, ponownie natknął się na nocnego grasanta. Około drugiej nad ranem,
kiedy wyjrzał ze swej budki, zauważył po północnej stronie blask kieszonkowej
latarki. Kiedy wyszedł na zewnątrz, ujrzał jakiegoś mężczyznę trzymającego,
bardzo dobrze widoczny w elektrycznym świetle, szpadel. Strażnik niezwłocznie
ruszył w pościg; nieznany osobnik jednak pobiegł szybko do głównego wyjścia,
wydostał się na ulicę i zniknął w mroku zanim Hart zdołał go pochwycić czy
rozpoznać.
Podobnie
jak za pierwszym razem — rok temu — hiena, cmentarna nie zdołała zrealizować
swych planów. W pustym miejscu na kwaterze Wardów widać było ślady kopania, ale
nie było tam dziury wielkości grobu. Same mogiły zresztą nie poniosły żadnego
szwanku.
Hart
nie jest w stanie opisać dokładniej grasanta. Tyle tylko, że był to drobny,
posiadający zapewne bujną brodę mężczyzna. Dozorca uważa, że wszystkie trzy
wypadki łączą się ze sobą. Policja z Drugiego Posterunku jednak sądzi inaczej.
Chodzi tu zwłaszcza o koszmarne okoliczności drugiego incydentu, kiedy to
zrabowana została starodawna trumna ze zwłokami Weedena, a sama płyta grobowa w
skandaliczny sposób zniszczona.
Pierwsza
próba, w marcu ubiegłego roku przypisano ją Bootleggerom, usiłującym ukryć swój
łup — została udaremniona. Sierżant Riley przypuszcza, że ostatni incydent był
natury podobnej. Oficerowie z Drugiego Posterunku dokładają wszelkich starań,
by pochwycić gang łotrów winnych tego rodzaju przestępstw.
Cały
czwartek doktor Willett nie opuszczał swego pokoju; zupełnie jakby nabierał sił
po tym co było lub też szykował się do czegoś, co ma nastąpić. Wieczorem
napisał list do pana Warda, który do adresata dotarł następnego ranka. Pod
wpływem tego listu oszołomiony rodzic popadł w długie i głębokie zamyślenie. Z
powodu poniedziałkowych wydarzeń i szoku, pan Ward, mając wciąż świeżo w
pamięci ponure “oczyszczenia" przez wszystkie te dni nie potrafił nawet
skupić się na tyle, by prowadzić swe zwykłe interesy. W liście doktora jednak,
jakkolwiek zapowiadał on kolejne nieszczęścia i nowe tajemnice, było coś
krzepiącego.
12 kwietnia 1928.
Drogi
Teodorze: _____
Czuję,
że muszę ci coś wyznać, nim dokonam tego, co zamierzam jutro zrobić. Zakończę
tą okropną historię jaka się nam przydarzyła (wydaje się, że nie istnieje na
świecie łopata, która zdołałaby ponownie odkopać to okropne miejsce, które obaj
poznaliśmy), ale myślę, że jeśli ci wszystkiego bliżej nie wyjaśnię, twój umysł
nie znajdzie ukojenia.
Znasz
mnie przecież od dziecka, myślę więc, że uwierzysz, jeśli powiem że pewne
rzeczy muszą pozostać nierozstrzygnięte i niezbadane. Wydaje się, że będzie
dużo lepiej, jeśli poniechasz dalszych spekulacji i domysłów co do przypadku
Charlesa; nade wszystko zaś zabraniam ci wspominać cokolwiek matce, poza tym
oczywiście, czego może się sama domyśleć. Kiedy jutro wpadnę do ciebie, Charles
już ucieknie. I tyle tylko może pozostać w ludzkiej pamięci; był szalony i
uciekł. Kiedy już zaprzestaniesz pisać w jego imieniu listy na maszynie, możesz
stopniowo i oględnie wprowadzać we wszystko jego matkę; a i to tylko częściowo.
Osobiście radzę ci dołączyć do niej w Atlantic City, gdzie sam też odpoczniesz.
Bóg jeden wie, jak bardzo tego potrzebujesz. Ja zresztą również udam się na
Południe, by uspokoić tam nerwy i nabrać nieco odwagi.
Kiedy
więc wpadnę do ciebie, nie zadawaj mi pytań. Sprawy zresztą mogą potoczyć się źle,
ale tak czy owak o wszystkim cię powiadomię, Nie sądzę jednak by do tego doszło
i pogodnie patrzę w przyszłość. Nie będziesz już się musiał martwić synem, gdyż
Charles będzie bardzo, ale to bardzo bezpieczny. Już teraz jest dużo
bezpieczniejszy niż możesz to sobie wyobrazić. Nie zaprzątaj też sobie głowy
kim lub czym jest doktor Allen. Jest taką samą przeszłością jak portret Josepha
Curwena i kiedy zapukam do twych drzwi, bądź pewien, że osoba taka nie
istnieje. Problem poruszony w przesłaniu pisanym minuskułą stanie się zarówno
dla ciebie, jak i dla wszystkich innych nieaktualny.
Musisz
jednak poskromić swe przygnębienie i przygotować na wszystko swoją żonę. Chcę
ci bowiem wyznać, że ucieczka Charlesa nie będzie oznaczać jego powrotu do was.
Dotknięty został dziwaczną chorobą, jak to zapewne wywnioskowałeś już ze zmian
fizycznych i umysłowych jakie w nim zaszły i nie wolno ci się łudzić, iż
kiedykolwiek go jeszcze zobaczysz. Uwierz w jedno — nigdy nie był szatanem ani
szaleńcem; był pełnym entuzjazmu, zamiłowanym w nauce i dziwnym chłopcem, który
uwielbiał tajemniczość. Ale przeszłość stała się przyczyną jego zguby. Natknął
się na rzeczy, o istnieniu których śmiertelnik nie powinien nawet myśleć. Ale
on sięgnął wstecz poprzez lata w sposób, w jaki nikt nie powinien sięgać.
Stamtąd właśnie wypełzło coś, co go wchłonęło.
Dotknę
teraz kwestii, w której musisz zawierzyć mi ślepo i tylko na słowo. Nie będzie
żadnych wątpliwości co do losu Charlesa. Po roku mniej więcej, kiedy już nie
będzie chłopca, możesz postawić pomnik w swej kwaterze na Cmentarzu Północnym;
dokładnie dziesięć stóp na zachód od miejsca, gdzie spoczywa twój ojciec.
Będzie to bowiem miejsce wiecznego spoczynku twego syna. Nie obawiaj się, że
zakopany tam będzie jakiś odmieniec czy inna potworność. Popioły w tym grobie
będą szczątkami twego własnego, nieodmienionego potomka — prawdziwego Charlesa
z oliwkowym znamieniem na biodrze i bez czarnego, diabelskiego znaku na
piersiach czy też blizny na czole. Charlesa, który nigdy nie był naprawdę zły i
który życiem zapłacił za “wrażliwość".
To
wszystko. Jutro Charles ucieknie, a ty za rok postawisz mu pomnik. A jutro mnie
nie wypytuj. I uwierz, że honor twej starodawnej rodziny pozostanie nieskalany:
jak to zawsze było w przeszłości.
Z
najgłębszą sympatią oraz życzeniami byś zachował ducha, spokój i poddał się
siłom wyższym, jak zawsze.
Najszczerszy
twój przyjaciel
Marinus
B. Willett.
W
piątek rano — trzynastego kwietnia 1928 roku — Marinus Bicknell Willett udał
się do Charlesa Dextera Warda przebywającego w prywatnym szpitalu doktora
Waite'a na Conanicut Island. Młodzieniec, jakkolwiek silił się na uprzejmość,
był w posępnym nastroju i widać było, iż nie ma ochoty na szczerą rozmowę.
Odkrycie przez doktora krypty oraz okropne jego w niej przejścia postawiły
między młodzieńcem, a nim mur skrępowania i obaj, po wymianie wstępnych,
wymuszonych grzeczności spoglądali na siebie z zakłopotaniem. Miary dopełniał
wyraz twarzy doktora nieruchomej niczym maska — w której Charles dostrzegł coś,
czego tam nigdy dotąd nie było. Pacjenta po prostu opuściła cała odwaga; był
świadom, że po ostatniej wizycie nastąpiła przemiana i troskliwy dotychczas doktor
rodzinny, przemienił się w bezwzględnego, pozbawionego litości i skrupułów
mściciela.
Ward
pobladł straszliwie; pierwszy milczenie złamał doktor:
—
Znaleziono więcej — powiedział
— I muszę cię
uczciwie ostrzec, że nadszedł dzień zapłaty.
—
Co, ponownie kopiąc spotkałeś jeszcze więcej i jeszcze bardziej wygłodzonych i
nieszczęśliwych moich pupili? — zabrzmiała ironiczna odpowiedź.
Było
jasne, że młodzieniec do końca będzie odgrywał junaka.
—
Nie — odpowiedział spokojnie Willett — Tym razem nie musiałem kopać.
Wynajęliśmy ludzi, którzy tropiąc doktora Allena, znaleźli w bungalowie
fałszywą brodę i okulary.
—
Wspaniale — powiedział zaniepokojony nagle gospodarz, usiłując wszelkimi siłami
być obraźliwie dowcipny. — Myślę, że okazały się bardziej twarzowe niż twoja
własna broda i twoje własne okulary.
—
Tobie w nich byłoby bardziej do twarzy — przyszła gładka i obmyślana odpowiedź
— I rzeczywiście tak było.
Kiedy
to powiedział, wydawało się, że czarna chmura przysłoniła słońce, choć układ
cieni na podłodze nie uległ zmianie. Ward ponownie się odezwał.
—
I tego tak gorączkowo poszukujesz? Zakładasz, że temu człowiekowi z jakichś
względów bardzo zależało na dwoistości?
—
Nie odparł poważnie Willett — znów się mylisz. To nie twój interes, że ktoś
poszukuje dwoistości; chodzi jedynie o to, że nie ma on wogóle prawa istnieć,
oraz świadczy, że nie zniszcz tego co wywołało go z przestrzeni.
Ward
przerwał gwałtownie.
—
Doskonale, coś pan odkrył i czego ode mnie żądasz? Doktor milczał jakiś czas,
jakby szukał odpowiednich słów.
Znalazłem
— powiedział Znalazłem coś w szafie za antyczną płaszczyzną ozdobną nad
kominkiem, na której był ongiś portret. Spaliłem to coś, a prochy pogrzebałem w
miejscu, gdzie powinien być grób Charlesa Dextera Warda.
Szaleniec
wciągnął w płuca ze świstem powietrze i zerwał się z krzesła na którym
siedział. Przeklęty, skąd o tym się dowiedziałeś? I kto ci uwierzy, że był on —
po tych pełnych dwóch miesiącach kiedy żyłem?
Co
w ogóle zamierzasz zrobić?
Willett,
mimo, że był człowiekiem drobnej postury, nabrał jakiegoś sędziowskiego
majestatu. Ruchem dłoni uciszył pacjenta.
—
Nikomu o tym nie wspomniałem. Nie jest to sprawa dla ogółu to szaleństwo spoza
czasu i groza spoza sfer. Nie pojmie tego żaden policjant, prawnik, sąd czy
psychiatra. Dzięki Bogu, przypadek sprawił iż mam wystarczająco wyobraźni, by
myśląc o tym wszystkim nie popaść w kompletny mętlik. Nie wprowadzisz mnie w
błąd Josephie Curwenie Wiem, że twoja przeklęta magia istnieje naprawdę.
Wiem
już jak sprawiłeś, że urok który zrodził się poza czasem spętał twego sobowtóra
i potomka zarazem; wiem jak pchnąłeś go w przeszłość nakazując wskrzesić cię z
twego odrażającego grobu; wiem jak trzymał cię w ukryciu w laboratorium, a ty
uczyłeś się współczesnego świata i włóczyłeś nocami jako wampir. Później
wyszedłeś z ukrycia w brodzie i w okularach by nie budzić powszechnego
zdumienia swym bezbożnym podobieństwem do niego; wiem co postanowiłeś uczyni
kiedy on uchylał się do grabieży grobów i wiem coś planował dalej. Wiem jak to
wszystko zrobiłeś.
Odrzuciłeś
brodę i szkła myląc tym ludzi, którzy strzegli domu Myśleli, że to on wszedł do
środka i myśleli, że to on wyszedł; a i przecież go udusiłeś i schowałeś. Nie
wziąłeś jednak pod uwagę, iż nastąpił kontakt dwóch umysłów i dwóch osobowości.
Byłeś głupcem Curwen, wyobrażając sobie, że zewnętrzne podobieństwo wystarczy
Czemu nie pomyślałeś wcześniej o mowie, o głosie, o charakterze pism; No i
dopiero po niewczasie pojąłeś swój błąd. Wiesz lepiej niż ja, kto lub co,
napisało minuskułą owo przesłanie; ale ostrzegam, nie był to czy na próżno.
Istnieją paskudztwa i bluźnierstwa, które należy wszelkimi środkami zniszczyć i
jestem najgłębiej przekonany, iż autor tej minuskuły zajmie się już osobiście
Orne'm i Hutchinsonem. Jedna z tych kreatur napisała ci kiedyś: “nie wywołuj
niczego, czego nie poskromisz". Już raz zostałeś zniszczony — zapewne w
taki właśnie sposób — a teraz twój własna, zła magia zniszczy cię ponownie.
Curwen, człowiek może zmieniać Naturę tylko do pewnych granic i każde okropieństwo
jakie stworzyłeś, powstanie przeciw tobie. I zetrze cię w pył.
Stojący
przed doktorem stwór, przerwał mu spazmatycznym krzykiem. Beznadziejnie
osaczony i bezbronny, zdając sobie sprawę, iż kas da próba przemocy fizycznej
sprowadzi tu całą chmarę pracowników szpitala śpieszących z pomocą doktorowi,
Joseph Curwen uciekł się do znanych sobie i starodawnych sposobów. Wskazującymi
palcami obu dłoni zaczął wykonywać serie kabalistycznych ruchów wypowiadając
jednocześnie głębokim, głuchym głosem — nie krytym już symulowaną chrapliwością
— początkowe słowa straszliwej formuły:
PER ADONAI ELOIM, ADONAI
JEHOYA, ADONAI SABAOTH, METRATON...
Lecz
Willett był szybszy. Mimo iż na dworze zaczęły wyć psy, a od strony zatoki
zerwał się nagle lodowaty wiatr, doktor mierzonym głosem rozpoczął uroczystą
inkantację. Oko za oko... magia za magię... — wypowiedział dokładnie to, czego
nauczył się w otchłani i co dobrze zapamiętał! Marinus Bicknell Willett
rozpoczął drugą z formuł.
Za
pomocą pierwszej wskrzesił autora minuskuły...
Rozpoczął
tajemniczą inkantację, którą zaczynał Ogon Smoka, znak opadającego węzła:
OGTHROD
AI'F
GEB'L
- - - - EE'H
YOG
— SOTHOTH
'NGAH'NG
AFY
ZHRO
Już
po pierwszym słowie jakie padło z ust Willetta, pacjent umilkł. Oniemiały nagle
potwór czynił tylko dzikie ruchy rękoma; ale niebawem ręce również zostały
unieruchomione. Kiedy padło straszliwe imię Yog — Sothoth, rozpoczęła się
obrzydliwa przemiana. Nie było to dokładnie roztapianie się, lecz rodzaj
transformacji czy rekapitulacji; i Willett musiał zamknąć oczy by nie zemdleć.
W przeciwnym bowiem razie nie wypowiedziałby inkantacji do końca.
Nie
zemdlał i człowiek z bezbożnych stuleci, człowiek posiadający zakazane sekrety,
nigdy już nie nawiedzi świata. Minęło szaleństwo spoza czasu, a przypadek
Charlesa Dextera Warda stał się przeszłością. Doktor Willett dobrze zapamiętał
to, co poznał w kryptach. Jak przewidywał, nie potrzebował wcale kwasu. Joseph
Curwen — podobnie jak przed rokiem przeklęty obraz — leżał na ziemi w postaci
cieniutkiej warstwy delikatnego, błękitnawo-szarego kurzu.
KONIEC.