Strugaccy Arkadij i Borys - Piknik na Skraju Drogi - 02.Red Shoehart

    2. RED SHOEHART,

    lat 28, żonaty, bez określonego zajęcia

    Red Shoehart leżał za kamiennym nagrobkiem i patrzył na drogę odsuwając sprzed oczu gałązkę jarzębiny. Reflektory samochodu patrolowego przecinały cmentarz i od czasu do czasu smagały Reda po oczach - wtedy mrużył powieki i wstrzymywał oddech.
    Minęły już dwie godziny, a na drodze nie zaszły żadne zmiany. Monotonnie, pracując na jałowym biegu, warczał silnik samochodu, trzy reflektory miotały się po cmentarzu, po przekrzywionych zardzewiałych krzyżach, po opuszczonych grobach, po bujnie rozrośniętych krzewach jarzębiny, po płaskiej ścianie trzymetrowego muru, który z lewej strony kończył się jak ucięty. Policjanci z patrolu bali się Strefy. A tu, obok cmentarza, nawet lękali się strzelać. Czasem Reda dobiegały przygłuszone głosy, czasami widział, jak z samochodu wylatywał ogienek niedopałka, jak toczył się po szosie i gubił maleńkie czerwone iskierki. Było bardzo mokro, niedawno przestał padać deszcz i wilgotny ziąb przenikał Reda nawet przez impregnowany kombinezon.
    Ostrożnie puścił gałązkę, odwrócił głowę i zaczął nadsłuchiwać. Gdzieś z prawej strony, niezbyt daleko, ale i nie blisko, na cmentarzu był ktoś jeszcze. Zaszeleściły liście i nawet chyba obsypała się ziemia, a potem z nieglośnym stuknięciem upadło coś ciężkiego i twardego. Red ostrożnie czołgał się tyłem wtulony w mokrą trawę. Znowu nad głową przeleciało światło reflektora. Red zamarł, śledząc bezszelestny promień, i wydało mu się, że między krzyżami, na grobie, siedzi nieruchomo człowiek ubrany na czarno. Siedzi, nie kryjąc się, oparty plecami o marmurowy obelisk i białą twarz z czarnymi jamami oczu zwrócił w stronę Reda. W rzeczywistości Red nie widział i w ciągu dziesiątej części sekundy nie mógł zobaczyć tych wszystkich szczegółów, ale wiedział dokładnie, jak to powinno wyglądać. Odpełzł jeszcze o kilka kroków dalej, wymacał w zanadrzu manierkę, wyciągnął i jeszcze przez jakiś czas poleżał spokojnie tuląc do policzka ciepły metal, następnie, nie wypuszając manierki, poczołgał się dalej. Więcej już nie nadsłuchiwał i nie rozglądał się.
    W sztachetach była dziura i tuż przy samej dziurze na płaszczu przesyconym ołowiem leżał Barbridge. Nadal leżał na plecach, oburącz odciągał kołnierz swetra i cichutko, boleśnie sapał - sapanie chwilami przechodziło w jęk. Red usiadł obok i odkręcił manierkę. Potem ostrożnie wsunął rękę pod głowę Barbridge'a, wyczuwając całą dłonią lepką od potu, gorącą łysinę, i przysunął manierkę do warg starego. Było ciemno, ale w słabych poblaskach reflektorów Red widział szczecinę na jego policzkach. Barbridge chciwie wypił kilka łyków i zaraz poruszył się niespokojnie obmacując worek z towarem.
    - Wróciłeś - wykrztusił. - Dobry chłopak... Rudy... nie zostawisz starego... żeby zdychał...
    Red odrzucił głowę do tyłu i zdrowo pociągnął z manierki.
    - Stoi zaraza - powiedział - jak przymurowany.
    - To... nie przypadek... - wystękał Barbridge. Mówił urywanie, na wydechu - Ktoś doniósł. Czekają.
    - Możliwe - powiedział Red. - Chcesz sobie jeszcze golnąć?
    - Nie. Na razie wystarczy. Nie zostawiaj mnie. nie zostawisz - będę żył. Wtedy nie pożałujesz, nie zostawisz mnie. Rudy?
    Red nie odpowiedział. Patrzył w stronę szosy, na błękitne błyski reflektorów. Marmurowy obelisk było widać i stąd, ale było niejasne, czy tamten nadal tam siedzi, czy zniknął.
    - Słuchaj mnie. Rudy. nie gadam na wiatr, nie pożałujesz. Wiesz, dlaczego stary Barbridge żyje do dziś? Wiesz? Bob Małpolud nie wrócił. Bankier Faraon zginął - nic z niego nie zostało. Jaki to był stalker! A jednak zginął. Zgnilec tak samo. Okularnik Herman. Callagan. Fetę Krosta. Wszyscy. Ja jeden zostałem. A wiesz, dlaczego?
    - Zawsze byłeś draniem - powiedział Red nie odrywając oczu od szosy. - Ścierwnik.
    - Byłem draniem. To prawda. Inaczej nie można. Ale przecież wszyscy byli tacy sami. Faraon. Zgnilec. A tylko ja żyję. Wiesz, dlaczego?
    - Wiem - powiedział Red, żeby się odczepić.
    - Łżesz. Nie wiesz. Słyszałeś o Złotej Kuli?
    - Słyszałem.
    - Bajka, myślisz?
    - Przestałbyś lepiej gadać - poradził Red. - Przecież tracisz siły.
    - To nic. Ty mnie wyniesiesz. Tyle razy chodziliśmy razem! Czy mógłbyś mnie zostawić? Ja ciebie przecież znam od takiego. Od małego. I twego ojca znałem.
    Red milczał. Okropnie chciało mu się palić, wyciągnął papierosa, wykruszył tytoń i powąchał, nie pomogło.
    - Musisz mnie stąd wynieść - powiedział Barbridge. - To przez ciebie wpadłem. To ty nie chciałeś, żeby Maltańczyk z nami poszedł.
    Maltańczyk bardzo się napierał, żeby iść z nimi. Cały wieczór im stawiał, proponował dobry zastaw, przysięgał, że zdobędzie skafander, i Barbridge, który siedział obok Maltanczyka, osłaniając twarz ciężką pomarszczoną dtonią, rozpaczliwie mrugał do Reda - zgódź się, zrobimy dobry interes. Być może właśnie dlatego Red powiedział wtedy "nie".
    - Przez własną chciwość wpadłeś - powiedział Red. - Ja z tym nie mam nic wspólnego, i zamknij się nareszcie.
    Przez jakiś czas Barbridge tylko stękał. Znowu wetknął palce pod kołnierz i jeszcze dalej odchylił głowę.
    - Bierz cały towar. Red - wystękał - tylko mnie nie zostawiaj.
    Red spojrzał na zegarek. Do świtu było już bardzo niedaleko, a samochód patrolowy nie odjeżdżał. Reflektory nadal obmacywały krzaki, a tuż obok patrolu stał zamaskowany landrover i w każdej chwili policjanci mogli go zauważyć.
    - Złota Kula - powiedział Barbridge. - Znalazłem ją. Ile bajek wokół niej potem narosło! Sam też niemało opowiadałem! Że podobno każde życzenie spełnia. Każde, dobre sobie! Gdyby tak było, dawno by mnie tu nie było. Mieszkałbym sobie w Europie i spałbym na forsie.
    Red spojrzał na niego z góry. W błękitnawych błyskach odrzucona do tyłu twarz Barbridge'a wydawała się martwa. Ale jego szkliste, wytrzeszczone oczy bez przerwy śledziły Reda.
    - Zamiast wiecznej młodości - gówno. Zamiast forsy, to samo. Ale zdrowie - co to, to tak. I dzieci mam udane. I żyję. W najśmielszych snach nie zobaczysz tego, co ja przeszedłem, i żyję - oblizał wargi. - Ja ja tylko o to proszę. O życie. I o zdrowie. I żeby dzieci...
    - Stul pysk, na Boga - powiedział wreszcie Red. - Zupełnie jak baba. Jeśli dam radę, to cię wyniosę. Twojej Diny mi szkoda, zginiesz - pójdzie dziewczyna na ulicę...
    - Dina... - wychrypiał Barbridge. - Moja córeczka. Taka śliczna. Rozpieszczałem moje dzieci, niczego im nie odmawiałem. Zmarnują się. Mój Archie. Ty przecież go znasz. Rudy. Czy widziałeś kiedyś lepsze dzieci?
    - Powiedziałem: jak dam radę. to cię wyciągnę.
    - Nie - z uporem powiedział Barbridge. - Ty mnie wyniesiesz, czy dasz radę, czy nie. Złota Kula. Chcesz, powiem ci gdzie ona jest.
    - No to powiedz.
    Barbridge jęknął i poruszył się.
    - Moje nogi... - wystękał. - Pomacaj, jak one tam...
    Red wyciągnął rękę i przesunął dłonią po nogach od kolan w dół.
    - Kości... - chrypiał Barbridge. - Czy są tam jeszcze kości?
    - Są, są - skłamał Red. - Nie kręć się. A naprawdę można było wymacać tylko kolano niżej, do samych stóp nogi były jak z gumy - można je było zawiązać na supeł.
    - Kłamiesz przecież - powiedział Barbridge. - Po co kłamiesz? Co to ja dziecko jestem, nigdy tego nie widziałem?
    - Kolana są całe - powiedział Red.
    - Pewnie znowu łżesz - beznadziejnie powiedział Barbridge. - No trudno. Tylko mnie wynieś. Wszystko ci oddam. Wszystko ci opowiem...
    Jeszcze mówił, jeszcze coś obiecywał, ale Red już go nie słuchał. Patrzył na szosę. Reflektory nie biegały teraz po krzakach, zamarły skrzyżowane na tamtym obelisku z marmuru i w jasnej błękitnej mgle Red wyraźnie zauważył zgarbioną czarną sylwetkę wędrującą wśród krzyży. Ta sylwetka szła jakby na oślep, wprost na reflektory. Red widział jak wpadła na ogromny krzyż, odskoczyła, znowu uderzyła o krzyż, dopiero wtedy skręciła i ruszyła dalej wyciągając przed siebie długie ręce z rozczapierzonymi palcami. Potem nagle znikła, jakby się zapadła pod ziemię i po kilku sekundach pojawiła się znowu bardziej na prawo i dalej, maszerując z jakimś niepojętym, nieludzkim uporem jak mechanizm puszczony w ruch.
    I raptem reflektory zgasły. Zgrzytnęła skrzynka biegów, zaryczała dziko silnik, za krzakami mignęło niebieskie i czerwone światła postojowe, samochód patrolowy ruszył błyskawicznie nabierając szybkości popędził w stronę miasta i zniknął za murem. Red z trudem przełknął ślinę i rozpiął zamek błyskawiczny w kombinezonie.
    - Chyba odjechali... - gorączkowo mamrotał Barbridge. - No, Rudy... Szybciej, szybciej! - zaczął się wiercić, pomacał ręką dookoła, złapał worek z towarem i spróbował wstać - no prędzej, na co czekasz!
    Red ciągle patrzył w stronę szosy. Teraz panowała tam ciemność i nic nie było widać, ale przecież gdzieś musiał być tamten - maszerował jak nakręcona lalka, potykał się, przewracał, uderzał o krzyże, zaplątywał się w krzakach.
    - Dobra - powiedzial Red na głos. - Idziemy. Podniósł Barbridge'a. Stary jak kleszczami ścisnął go lewą ręką za szyję i Red nie mając siły, żeby wstać, na czworakach powlókł go przez dziurę w ogrodzeniu chwytając rękami mokrą trawę.
    - Naprzód, naprzód...- chrypiał Barbridge. - Nie martw się, trzymam towar, nie zgubię go... naprzód!
    Ścieżka była znajoma, ale trawa mokra i śliska, gałęzie jarzębiny biły po twarzy, opasły Barbridge był nieludzko ciężki, niby nieboszczyk, worek z towarem brzęczał, stukał i bez przerwy o coś zaczepiał i jeszcze straszno było natknąć się na tamtego, który być może ciągle jeszcze błąkał się tu w ciemnościach.
    Kiedy się wydostali na szosę, było jeszcze ciemno, ale czuło się. że świt już blisko. W lasku po tamtej stronie szosy, sennie i niepewnie zaszczebiotały ptaki, a nad czarnymi domami dalekiego przedmieścia mrok już zgranatowiał i powiało stamtąd chłodnym, wilgotnym powietrzem. Red położył Barbridge'a na poboczu, rozejrzał się i jak wielki czarny pająk przebiegł przez drogę. Szybko znalazł Landrovera, zgarnął z maski i karoserii maskujące gałęzie, siadł za kierownicą i ostrożnie, nie zapalając świateł, wyjechał na asfalt. Barbridge siedział, w jednej ręce trzymał worek z towarem, drugą obmacywał nogi.
    - Szybko! - wychrypiał. - Śpiesz sie. Kolana jeszcze są, jeszcze mam całe kolana... Żeby chociaż kolana uratować!
    Red dźwignął go i zgrzytając zębami z wysiłku wwalił go do samochodu. Barbridge z łoskotem opadł na tylne siedzenie i jęknął. Worka jednak nie wypuścił. Red podniósł z ziemi impregnowany ołowiem płaszcz i rzucił na starego. Barbridge'owi udało się przytargać również płaszcz.
    Red wziął latarkę i przeszedł poboczem wypatrując śladów. Śladów właściwie nie było. Wyjeżdżając na szosę Landrover przygniótł wysoką, gęstą trawę, ale ta trawa powinna po paru godzinach wrócić do poprzedniego stanu.
    W miejscu gdzie stał samochód patrolu, leżało na ziemi mnóstwo niedopałków. Red przypomniał sobie, że od dawna chce mu się palić, wyciągnął papierosa i zapalił, chociaż najbardziej na świecie pragnął wskoczyć do samochodu i pędzić, pędzić, żeby znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. Ale tego właśnie zrobić nie było wolno. Należało postępować powoli i rozważnie.
    - Co ty wyprawiasz? - płaczliwie zapytał Barbridge z samochodu. - Wody nie wylałeś, wszystkie wędki suche... Na co czekasz? Chowaj towar!
    - Stul pysk, ty!... - powiedział Red. - Nie przeszkadzaj! - zaciągnął się papierosem. - Wjedziemy do miasta od południowej strony.
    - Jak to od południowej? Co takiego? Przez ciebie stracę kolana, Łajdaku! Kolana!
    Red po raz ostatni zaciągnął się papierosem i schował go do pudełka od zapałek.
    - Zamknij mordę, Ścierwnik - powiedział. - Prosto przez miasto nie możemy jechać. Trzy posterunki, chociaż jeden musi nas zatrzymać.
    - No to co?
    - Zobaczą twoje kulasy i koniec z nami.
    - Jakie kulasy? Głuszyliśmy ryby, nogi mi poharatało i nie ma o czym gadać!
    - A jeżeli ktoś pomaca?
    - Pomaca... tak zawyję, że na całe życie odechce mu się macania.
    Ale Red już podjął decyzję. Podniósł przednie siedzenie samochodu, świecąc latarką otworzył skrytkę i powiedział:
    - Dawaj towar.
    Bak pod siedzeniem był fałszywy. Red zabrał worek i wepchnął go do środka nasłuchując, jak w worku cos dźwięczy i postukuje.
    - Nie wolno mi ryzykować - mruknął. - Nie mam prawa.
    Założył pokrywę na miejsce, nasypał na wierzch trochę śmieci, zarzucił szmatami i opuścił siedzenie. Barbridge stękał, pojękiwał, żałośliwie domagał się pośpiechu, znowu obiecywał Złotą Kulę. Wiercił się bez przerwy na siedzeniu, z lękiem wpatrując się w jaśniejący mrok. Red nie zwracał na niego uwagi. Rozerwał napełniony wodą plastykowy worek z rybami, wodę wylał na wędki leżące na podłodze samochodu, a skaczące ryby wrzucił do brezentowej torby. Plastykowy worek zwinął i wsadził do kieszeni kombinezonu. Teraz wszystko było w porządku - wędkarze wracali z niezbyt udanego połowu. Red usiadł przy kierownicy i samochód ruszył.
    Do samego zakrętu jechał bez świateł. Po lewej stronie ciągnął się potężny trzymetrowy mur otaczający Strefę, a z prawej były krzaki, rzadkie zagajniki, porzucone wille z zabitymi oknami i liszajami na ścianach. Red dobrze widział w ciemności, zresztą ciemność nie była już taka gęsta, a oprócz tego wiedział z góry, co i kiedy zobaczy. Dlatego kiedy przed samochodem pojawiła się rytmicznie maszerująca postać, nawet nie zwolnił. Tamten wędrował prosto środkiem szosy - i jak oni wszyscy szedł do miasta. Red wyprzedził go, prowadząc samochód lewą stroną i wyprzedziwszy, jeszcze mocniej przycisnął pedał gazu.
    - Matko Boska! - wymamrotał z tyłu Barbridge. - Rudy, widziałeś?
    - Tak - powiedział Red.
    - O Boże!... Tego nam jeszcze brakowało! - mamrotał Barbridge i nagle zaczął głośno odmawiać modlitwę.
    - Zamknij się! - ostro powiedział Red. Zakręt powinien być gdzieś tutaj. Red zwolnił, wpatrując się w szereg pochylonych domków i płotów po prawej. Stary transformator... podparty słup... spróchniały mostek nad przydrożnym rowem... Red skręcił kierownicę. Samochód podrzuciło na wybojach.
    - Dokąd? - dziko zawył Barbridge. - Przez ciebie nogi stracę, bydlaku!
    Red na sekundę odwrócił się i z całej siły uderzył starego w twarz, aż dłoń podrapała mu ostra szczecina. Barbridge zakrztusił się i zamilkł. Samochód podskakiwał, koła co chwila buksowały w świeżym błocie. Red zapalił światła. Biały, niespokojny blask oświetlił zarośnięte trawą stare koleiny, ogromne kałuże, krzywe gnijące parkany po obu stronach. Barbridge płakał chlipiąc i pociągając nosem, niczego już nie obiecywał, tylko żalił się i odgrażał, ale bardzo cicho i niewyraźnie, tak że Red słyszał tylko oddzielne słowa. Coś tam było o nogach, o kolanach, o ukochanym Archie... Potem ucichł.
    Osiedle leżało tuż przy zachodnich przedmieściach miasta. Kiedyś były tu letniska, ogrody, sady owocowe, letnie rezydencje miejskich notablów i fabrycznej administracji. Zielono, wesoło, malutkie jeziorka, czyściutkie piaszczyste plaże, przejrzyste brzozowe zagajniki, stawy, w których hodowano karpie. Fabryczny zaduch i fabryczny gryzący dym nigdy tu nie docierały, podobnie jak i miejska kanalizacja. Teraz wszystko to stało porzucone, niszczejące. Zobaczyli tylko jeden zamieszkany dom - żółto świeciło zasłonięte firanką okienko, na sznurkach wisiała zmoczona deszczem bielizna i olbrzymi pies, zachłystując się wściekłością, wybiegł na drogę i przez jakiś czas pędził za samochodem w bryzgach błota tryskającego spod kół.
    Red ostrożnie przejechał przez jeszcze jeden stary pochylony mostek i kiedy zobaczył przed sobą wyjazd na Szosę Zachodnią, zatrzymał samochód i zgasił silnik. Potem wyszedł na drogę, nawet nie spojrzawszy na Barbridge'a, ruszył przed siebie z rękami w kieszeniach wilgotnego kombinezonu. Zrobiło się zupełnie widno. Wokół było mokro, cicho i sennie. Red zbliżył się do szosy i ostrożnie wyjrzał zza krzaków. Policyjna wartownia była stąd doskonale widoczna - maleńki domek na kółkach i trzy oświetlone okienka, samochód patrolowy stał na poboczu szosy pusty. Przez jakiś czas Red stał i patrzył. Na wartowni nic się nie działo - najwidoczniej policjanci, zmęczeni i zmarznięci, teraz grzali się w domku - drzemali z papierosami przylepionymi do dolnej wargi. "Dranie" - cicho powiedział Red. Wymacał w kieszeni kastet, wsunął palce w owalne otwory, zacisnął w pięści zimne żelazo i ciągle tak samo przygarbiony, nie wyjmując z kieszeni rąk, zawrócił. Landrover, lekko pochylony, stał w krzakach. Miejsce było odludne, zapuszczone, nikt tu zapewne nie zaglądał od co najmniej dziesięciu lat.
    Kiedy Red podszedł do samochodu, Barbridge uniósł się i spojrzał na niego otwierając usta. Wyglądał teraz nawet jeszcze starzej niż zwykle - pomarszczony, łysy zarośnięty niechlujną szczeciną, zęby rzadkie i zepsute. Czas jakiś wpatrywali się w siebie i nagle Barbridge powiedział niewyraźnie:
    - Dam ci mapę... wszystkie pułapki... Sam znajdziesz, nie pożałujesz.
    Red słuchał go stojąc bez ruchu, potem rozwarł palce, wypuścił kastet i powiedział:
    - Dobra. Twoje zadanie: masz leżeć nieprzytomny, zrozumiano? Jęcz i nie daj się dotknąć.
    Siadł przy kierownicy, zapalił silnik i samochód ruszył.
    I wszystko poszło jak z płatka, nikt nie wyszedł z przyczepy, kiedy landrover, posłuszny znakom drogowym, powoli przejechał obok wartowni, a następnie wciąż zwiększając i zwiększając szybkość popędził do miasta przez południowe przedmieścia. Była szósta rano, na ulicach pusto, asfalt czarny i mokiy, automatyczne światła sieroce i niepotrzebnie mrugają na skrzyżowaniach. Minęli piekarnię z wysokimi, jasno oświetlonymi oknami i Reda owionął ciepły i niebywale smakowity zapach.
    - Żreć mi się chce - powiedział Red, rozluźniając zdrętwiałe od napięcia mięśnie, i przeciągnął się wpierając dłonie w kierownicę.
    - Co? - z przerażeniem zapytał Barbridge.
    - Mówię, że mi się żreć chce... Ty dokąd? Do domu czy prosto do Rzeźnika?
    - Do Rzeźnika, do Rzeźnika gazuj! - pospiesznie zamamrotał Barbridge, pochylił się do przodu i gorączkowym oddechem ział Redowi w plecy. - Prosto do niego! Jedź szybko! Należy mi się od niego jeszcze siedemset... Ale szybciej, szybciej, czego wleczesz się jak mucha w smole! - nagle zaczął kląć bezsilnie i paskudnie, wstrętnymi, brudnymi słowami, zapluwąjąc się, zachlystując i dławiąc atakami kaszlu.
    Red nie odzywał się, nie miał ani czasu, ani siły na uspokajanie rozszalałego Ścierwnika, należało możliwie szybko z tym wszystkim skończyć i chociaż godzinę, chociaż pół godziny pospać przed spotkaniem w "Metropolu". Skręcił w Ulicę Szesnastą, przejechał dwa kwartały i zatrzymał samochód przed szarą piętrową willą.
    Otworzył mu sam Rzeźnik. Widocznie dopiero wstał i szedł do łazienki. Ukazał się we wspaniałym szlafroku, a w ręku dzierżył szklankę ze sztuczną szczęką. Włosy miał rozkudłane, pod oczami ciemne napuchnięte worki.
    - O! - powiedział. - To ty. Rudy? Co powiesz?
    - Włóż zęby i jedziemy - powiedział Rudy.
    - Aha - odparł Rzeźnik i zapraszająco ruchem głowy wskazał hall, a sam człapiąc perskimi pantoflami zdumiewająco szybko podążył do łazienki.
    - Kto? - zapytał stamtąd.
    - Barbridge - odpowiedział Red.
    - Co?
    - Nogi.
    W łazience poleciała z kranu woda, rozległo się parskanie, coś upadło i potoczyło się po kamiennej posadzce. Red zmęczonym ruchem usiadł w fotelu wyjął papierosa, zapalił i rozejrzał się dookoła. Tak, hall był niczego sobie. Rzeźnik nie żałował pieniędzy. Był bardzo doświadczonym i bardzo modnym chirurgiem, znakomitością nie tylko miasta, ale i całego stanu, a ze stalkerami związał się rzecz jasna, nie dla pieniędzy. On również brał swoją dolę ze Strefy - brał w naturze, w różnych przedmiotach, które stosował w swojej praktyce lekarskiej, brał w wiedzy, którą zdobywał lecząc okaleczonych stalkerów i studiując przy tym różne nie znane do tej pory choroby i deformacje ludzkiego organizmu, brał w sławie, sławie pierwszego na świecie lekarza - specjalisty od pozaziemskich chorób mieszkańców Ziemi. Pieniądze zresztą również brał z niemałą ochotą.
    - A konkretnie: co z nogami? - zapytał Rzeźnik wychodząc z łazienki z ogromnym ręcznikiem przewieszonym przez ramię. Skrajem tego ręcznika ostrożnie wycierał swe długie, nerwowe palce.
    - Wlazł w "pudding" - powiedział Red. Rzeźnik gwizdnął.
    - A więc mamy z głowy Barbridge'a - mruknął. - Szkoda, bo wybitny był stalker.
    - To drobiazg - powiedział Red rozsiadając się w fotelu. - Ty mu zrobisz protezy i Barbridge na protezach jeszcze nam po Strefie będzie kuśtykał.
    - No dobrze - powiedział Rzeźnik. Na jego twarzy już malowała się profesjonalna rzeczowość. - Poczekaj, zaraz się ubiorę.
    Kiedy się ubierał, kiedy gdzieś dzwonił - zapewne do swojej kliniki, żeby wszystko przygotowali do operacji - Red nieruchomo leżał w fotelu i palił. Tylko raz się poruszył, żeby wyciągnąć manierkę. Pił malutkimi łykami, ponieważ w manierce zostało już tylko trochę na dnie, i starał się o niczym nie myśleć. Po prostu czekał.
    Potem razem poszli do samochodu. Red usiadł przy kierownicy. Rzeźnik obok niego i od razu przechylił się przez oparcie i zaczął obmacywać nogi Barbridge'a. Barbridge, cichy teraz i nastroszony, mamrotał coś żałośnie, obiecywał ozłocić, bez przerwy wspominał dzieci i nieboszczkę żonę, błagał, żeby mu uratować przynajmniej kolana. Kiedy podjechali pod klinikę, Rzeźnik zaklął nie widząc przed bramą sanitariuszy, jeszcze w biegu wyskoczył z samochodu i zniknął za drzwiami. Red znowu zapalił, a Barbridge nagle powiedział zupełnie wyraźnie i dobitnie, jakby już całkowicie oprzytomniał.
    - Chciałeś mnie zabić. Ja ci to zapamiętam.
    - Ale przecież nie zabiłem - obojętnie powiedział Red.
    - Tak, nie zabiłeś... - Barbridge przez moment milczał. - To ci również zapamiętam.
    - Zapamiętaj, zapamiętaj - powiedział Red. - Ty byś mnie oczywiście nie zabił, skądże znowu... - odwrócił się i popatrzył na starego. Barbridge niepewnie krzywił usta poruszając wyschłymi wargami. - Ty byś mnie po prostu tam zostawił - powiedział Red. - Porzuciłbyś mnie w Strefie i końce w wodę. Tak jak Okularnika.
    - Okularnik sam skonał - ponuro zaprzeczył Barbridge. - Bez mojej pomocy. Przykuło go.
    - Kanalia - powiedział obojętnie Red i odwrócił się. - Ścierwnik.
    Z bramy wyskoczyli zaspani, rozkudlani sanitariusze i rozkładając w biegu nosze pocwałowali do samochodu. Red, od czasu do czasu zaciągając się papierosem, patrzył, z jaką wprawą wydobyli Barbridge'a z samochodu, ułożyli na noszach i wnieśli do kliniki. Barbridge leżał nieruchomo, ręce skrzyżował na piersi i zobojętniały na wszystko patrzył w niebo. Jego ogromne stopy, przeżarte "puddingiem", były dziwnie nienaturalnie wykręcone. To był ostatni ze starych stalkerów, ostatni z tych, którzy rozpoczęli polowanie na pozaziemskie skarby od razu po Lądowaniu, kiedy Strefy, jeszcze nie nazywano Strefą, kiedy jeszcze nie było instytutów naukowych, ani muru, ani sił policyjnych ONZ, kiedy miasto sparaliżowała groza, a świat chichotał z powodu nowej kaczki dziennikarskiej. Red miał wtedy dziesięć lat, a Barbridge był silnym i zręcznym mężczyzną - uwielbiał picie na cudzy rachunek, bójki i obmacywanie po kątach niedostatecznie spostrzegawczych dziewcząt. Własne dzieci doszczętnie go wtedy nie interesowały, ale nędzną szują był już wówczas, bo kiedy wypił, z jakąś obrzydliwą satysfakcją katował swoją żonę - hałaśliwie, pedantycznie, żeby wszyscy widzieli, i wreszcie zatłukł ją na śmierć.
    Red zawrócił i nie zwracając uwagi na światła, szczękając klaksonem na przechodniów, ścinając zakręty pojechał prosto do domu.
    Zahamował przed garażem, a kiedy wysiadł z samochodu zobaczył administratora, który szedł mu na spotkanie od strony skweru. Jak zwykle administrator był w fatalnym humorze i jego wymięta twarzyczka z opuchniętymi oczkami wyrażała skrajne obrzydzenie, jakby stąpał nie po ziemi, a po kupie nawozu.
    - Dzień dobry - powiedział grzecznie Red. Administrator zatrzymał się na dwa kroki przed Redem i pokazał palcem za siebie.
    - To pańska robota? - zapytał niewyraźnie. Było widać, że to jego pierwsze słowa od wczoraj.
    - O czym pan mówi?
    - Ta huśtawka... To pan ją postawił?
    - Ja.
    - W jakim celu?
    Red nie odpowiedział, poszedł do bramy garażu i zaczął ją otwierać. Administrator ruszył za nim i stanął za jego plecami.
    - Pytam, w jakim celu postawił pan tę huśtawkę? Kto pana prosił?
    - Moja córka prosiła - odpowiedział Red bardzo spokojnie. Właśnie odmykał bramę.
    - Ja tu nie pytam o pańską córkę! - Administrator podniósł głos. - O pańskiej córce będziemy rozmawiać oddzielnie. Pytam, kto panu pozwolił? Jakim prawem pan się rządzi na skwerze?
    Red odwrócił się i stał przez chwilę nieruchomo, uważnie wpatrując się w blady pożyłkowany nos. Administrator zrobił krok do tylu i odezwał się o ton niżej:
    - Balkonu pan też nie odmalował. Ile razy już panu...
    - Nadaremnie się pan stara - powiedział Red. - Ja się i tak nie wyprowadzę.
    Wrócił do samochodu i zapalił silnik. Polożył dłonie na kierownicy i dopiero teraz zauważył, jak zbielały mu kostki palców. Wtedy wysiadł i już nie starając się opanować powiedział:
    - Ale jeżeli, pomimo wszystko, będę musiał się wyprowadzić, to już dzisiaj zamów sobie miejsce na cmentarzu, gnido.
    Wprowadził samochód do garażu, zapalił światlo i zamknął bramę. Potem wydobył z fałszywego zbiornika na benzynę worek z towarem, doprowadził samochód do porządku, worek włożył do starego koszyka, na worku położył wędki, jeszcze wilgotne, oblepione trawą i liśćmi a na wierzch wysypał śnięte ryby, które Barbridge kupił wczoraj w jakimś sklepiku na przedmieściu. Potem raz jeszcze obejrzał samochód ze wszystkich stron, po prostu z przyzwyczajenia. Do tylnego prawego światła przylepił się spłaszczony papieros. Red oderwał go - papieros był szwedzki. Red pomyślał chwilę i wsadził go do pudełka od zapałek. W pudełku już były trzy niedopałki.
    Na schodach nie spotkał nikogo. Stanął przed swoimi drzwiami i drzwi otwarły się, zanim zdążył sięgnąć po klucz. Wszedł bokiem, trzymając pod pachą ciężki kosz, i otuliło go znajome ciepło i znajome zapachy własnego mieszkania, a Guta objęła go za szyję i zamarła bez ruchu, kryjąc twarz na jego piersi, nawet przez kombinezon i grubą koszulę czuł, jak gwałtownie bije jej serce. Red nie przeszkadzał jej - cierpliwie stał i czekał, aż Guta się uspokoi, chociaż właśnie w tej chwili poczuł, jak strasznie jest zmęczony i wyprany z sił.
    - Już w porządku... - powiedziała wreszcie niskim, nieco ochrypłym głosem, puściła go, zapaliła światło w przedpokoju, a sama nie odwracając głowy poszła do kuchni. - Zaraz zrobię ci kawę... - powiedziała już zza drzwi.
    - Przyniosłem ryby - powiedział Red umyślnie, rześkim głosem. - Usmaż je, tylko wszystkie od razu głodny jestem, że nie masz pojęcia!
    Guta wróciła kryjąc twarz w rozpuszczonych włosach. Red postawił kosz na podłodze, pomógł jej wyjąć siatkę z rybami i razem zanieśli siatkę z rybami do kuchni i wrzucili ryby do zlewozmywaka.
    - Idź, wykąp się - powiedziala Guta - zanim skończysz, wszystko będzie gotowe.
    - Jak tam Mariszka? - zapytał Red siadając i zdejmując buty.
    - Gadała przez cały wieczór - odparła Guta. - Z trudem zagoniłam ją do łóżka. Bez przerwy marudziła - gdzie tata i gdzie tata? nic, tylko dawaj jej tatę...
    Zwinnie i bezszelestnie poruszała się w kuchni, krzepka, zgrabna. Już kipiała woda w rondelku i leciały łuski spod noża, skwierczał olej na ogromnej patelni i wspaniale pachniało świeżą kawą.
    Red wstał, na bosaka poszedł do przedpokoju, zabrał koszyk i zaniósł go do komórki. Potem zajrzał do sypialni. Mariszka spała spokojnie, kołdra leżała na podłodze, koszulka zawinięta aż pod szyję i mała widoczna była jak na dłoni - maleńkie, senne zwierzątko. Red nie wytrzymał, pogłaskał ją po plecach zarośniętych ciepłym złocistym futerkiem l po raz tysięczny zdumiał się, jakie to futerko jest długie i jedwabiste. Miał ogromną ochotę wziąć Mariszkę na ręce, ale bał się ją obudzić, zresztą był brudny jak czort, przesiąknięty Strefą i śmiercią. Wrócił do kuchni, usiadł przy stole i powiedział:
    - Nalej mi filiżankę kawy. Umyję się później.
    Na stole leżała popołudniowa poczta, cały plik gazet:
    "Harmont Hews", tygodnik "Kulturysta", "Playboy" - dużo tego przyszło — i gruby, w szarej oprawie "Biuletyn Międzynarodowego Instytutu Cywilizacji Pozaziemskich" nr 56. Red wziął z rąk Guty filiżankę parującej kawy i przysunął sobie "Biuletyn". Jakieś hieroglify, znaczki, rysunki techniczne... Na zdjęciach znane przedmioty w dziwacznych ujęciach. Jeszcze jeden pośmiertny artykuł Kiryła Panowa "O pewnej niezwykłej własności pułapek magnetycznych typu 77-b". nazwisko "Fanow" obwiedzione czarną ramką, a na dole drobnym drukiem wyjaśnienie: "Doktor Kirył Fanów, ZSSR, zmarł tragicznie w czasie przeprowadzania eksperymentu w kwietniu 19.. roku". Red rzucił "Biuletyn", wypił trochę kawy parząc sobie gardło i zapytał:
    - Przyszedł ktoś wczoraj?
    - Szuwaks przyszedł - powiedziała Guta po króciutkiej pauzie. Stała przy kuchence i patrzyła na Reda. - Był zalany w trupa, więc go spławiłam.
    - A co na to Mariszka?
    - Oczywiście nie chciała go wypuścić. Zaczęła nawet płakać. Ale powiedziałam jej, że wujek Szuwaks źle się czuje, na to ona z całkowitym zrozumieniem odpowiada: "Wujek Szuwaks znowu się urżnął".
    Red uśmiechnął się i łyknął kawy. Potem zapytał:
    - A jak sąsiedzi?
    I tym razem Guta odezwała się dopiero po króciutkiej przerwie.
    - Jak zwykle - odparła wreszcie.
    - Dobrze nie chcesz, to nie mów.
    - A tam! - powiedziała i z obrzydzeniem machnęła ręką. - Dzisiaj znowu puka ten babsztyl z dołu. Ślepia wytrzeszczyła, z pyska toczy pianę. Dlaczego w nocy piłujemy coś w łazience?
    - Zaraza - powiedział Red przez zęby. - Słuchaj, a może rzeczywiście się wyprowadzimy? Kupimy sobie domek gdzieś na przedmieściu, gdzie nie ma nikogo, jakąś opuszczoną willę, co ty na to?
    - A Mariszka?
    - O Boże - powiedział Red. - Czy doprawdy my we dwoje nie zdołamy sprawić, żeby czuła się szczęśliwa? Guta pokręciła głową.
    - Ona lubi dzieci. I dzieci ją też lubią. Przecież one nie są winne, że...
    - Tak - powiedział Red. - One rzeczywiście nie są winne...
    - Zostawmy to! - powiedziała Guta. - Ktoś do ciebie dzwonił. Powiedziałam, że pojechałeś na ryby. Red odstawił filiżankę i wstał.
    - No dobra - powiedział. - Jednak pójdę się umyć. Mam jeszcze mnóstwo spraw do załatwienia.
    Zamknął się w łazience, wrzucił ubranie do pojemnika na brudy, a kastet, resztę muterek, papierosy i inne drobiazgi położył na półkę.
    Długo kręcił się pod gorącym jak wrzątek natryskiem, stękając i rozcierając ciało szorstką gąbką, aż skóra zrobiła się purpurowa, potem zakręcił prysznic usiadł na brzegu wanny i zapalił. W rurach śpiewała woda, w kuchni Guta brzęczała pokrywkami garnków. Zapachniało smażoną rybą, potem Guta zapukała do drzwi łazienki i podała mu czystą bieliznę.
    - Pospiesz się - powiedziała. - Ryba wystygnie. Red uśmiechnął się: wróciła już do równowagi i znowu zaczęła komenderować. Ubrał się, to znaczy naciągnął podkoszulek i kąpielówki, i w takim stroju wrócił do kuchni.
    - Teraz można coś zjeść - powiedział siadając,
    - Wrzuciłeś bieliznę do pojemnika? - zapytała Outa.
    - Aha - wymamrotał z pełnymi ustami. - Wspaniała rybka!
    - Wodą zalałeś?
    - Niee... Przepraszam, sir, to się więcej nie powtórzy, sir. Uspokój się, jeszcze zdążysz, posiedź chwilę! - złapał ją za rękę i spróbował posadzić sobie na kolanach, ale Guta wywinęła się i usiadła na krześle z drugiej strony.
    - Nie podoba ci się mąż - powiedział Red, znowu zapychając sobie usta. - Lekceważysz go, jak się okazuje.
    - Jaki tam z ciebie mąż - powiedziała Guta. - Pusty worek, a nie mąż. Trzeba cię dopiero nabić, jak siennik.
    - A może jednak? - powiedział Red. - Przecież zdarzają się cuda na świecie!
    - Jakoś nie pamiętam, żeby zdarzył się tobie taki cud. Może napijesz się czegoś? Red niezdecydowanie bawił się widelcem.
    - Raczej nie - powiedział. Spojrzał na zegarek i wstał.
    - Zaraz wychodzę. Przygotuj mi wyjściowy garnitur. Według kategorii "S", Krawat, koszula...
    Z rozkoszą człapiąc czystymi, bosymi stopami po chłodnej podłodze poszedł do komórki i zamknął drzwi na zasuwę. Potem włożył gumowy fartuch, wcisnął długie do łokcia gumowe rękawice i wyłożył na stół to, co było w worku. Dwa "pustaki". Pudełko z "agrafkami". Dziewięć "bateryjek". Trzy "bransolety". I jedno jakieś kółko " też coś w rodzaju "bransolety", ale z białego metalu, większe o średnicy około trzydziestu milimetrów. Szesnaście sztuk "czarnych bryzg" zawiniętych w plastyk. Dwie "gąbki" wielkości pięści, znakomicie zachowane. Trzy "świerzby". Słoik "gazowanej gliny". W worku został jeszcze ciężki porcelanowy kontener, starannie opakowany w szklaną watę, ale Red zostawił go w spokoju. Wyjął papierosy, zapalił i zapatrzył się w leżące na stole przedmioty.
    Potem wysunął szufladę, wziął arkusz papieru, ogryzek ołówka i liczydło. Zagryzając papierosa w kąciku warg i mrużąc oczy od dymu, pisał cyfrę za cyfrą, w trzech słupkach, a następnie pierwsze dwa podsumował. Sumy okazały się poważne. Red zdusił niedopałek w popielniczce, ostrożnie otworzył pudełko i wysypał "agrafki" na papier. W elektrycznym świetle "agrafki" mieniły się granatowo i tylko z rzadka tryskały czystymi kolorami tęczy - żółtym, czerwonym, zielonym. Red wziął jedną "agrafkę" i ostrożnie, żeby się nie ukłuć, zacisnął ją miedzy palcem wskazującym a kciukiem. Potem zgasił światło i odczekał chwilę przywykając do ciemności. Ale "agrafka" milczała. Odłożył ją na bok, znalazł po ciemku następną i również zacisnął ją w palcach, nic. Zacisnął palce silniej, ryzykując ukłucie, i "agrafka" przemówiła - przebiegały wzdłuż niej słabe, czerwone błyski, po czym nagle zastąpiły je rzadsze, zielone. Kilka sekund Red podziwiał zagadkową grę światełek, która, jak dowiedział się z "Biuletynu", z całą pewnością coś oznaczała, być może nawet coś bardzo ważnego, epokowego, później położył "agrafkę" oddzielnie i wziął w palce następną.
    "Agrafek" było siedemdziesiąt trzy, z tego dwanaście mówiło, a reszta milczała. One też powinny przemówić, ale do tego potrzebna była specjalna maszyna wielkości stołu, same palce nie wystarczały. Red znowu zapalił światło i do poprzednich liczb dopisał jeszcze dwie. I dopiero wtedy zdecydował się.
    Wsadził obie ręce do worka i wstrzymując oddech wydobył i położył na stole miękki pakunek. Przez jakiś czas w zadumie, pocierając wierzchem dłoni podbródek, patrzył na to, co przed nim leżało. Potem jednak wziął ołówek, pokręcił nim w niezgrabnych gumowych palcach i znowu odłożył. Wyjął jeszcze jednego papierosa i patrząc na paczkę wypalił go w całości.
    - Po jakiego diabła! - powiedział głośno i stanowczym ruchem włożył zawiniątko z powrotem do worka. - Dosyć tego. Wystarczy.
    Szybko zsypał "agrafki" z powrotem do pudełka i wstał. Czas było iść. Zapewne z pół godziny można by pospać, żeby mieć świeższą głowę, ale z drugiej strony znacznie lepiej zjawić się na miejscu wcześniej i sprawdzić jak i co. Zdjął rękawice, odwiesił fartuch i nie gasząc światła wyszedł z komórki.
    Garnitur leżał już na łóżku i Red zaczął się ubierać.Wiązał przed lustrem krawat, kiedy za jego plecami cichutko skrzypnęły deski podłogi, rozległo się zawzięte sapanie i Red zrobił posępną minę, aby powstrzymać uśmiech.
    - Uu! - zadźwięczał tuż obok cienki głosik i coś złapało Reda za nogę.
    - Ach! - zawołał Red i udał omdlenie padając na łóżko.
    Mariszka z piskiem i śmiechem natychmiast wdrapała się na ojca. Deptała po nim, ciągnęła za włosy i zasypywała mnóstwem wiadomości. Willy sąsiadów oderwał lalce nogę. Na drugim piętrze pojawił się kotek, cały biały, tylko oczy ma czerwone - widocznie nie słuchał mamy i chodził do Strefy. Na kolację była kasza z konfiturami. Wujek Szuwaks znowu się urżnął i zachorował, nawet płakał. Dlaczego ryby nie toną chociaż są w wodzie? Dlaczego mama nie spała w nocy? Dlaczego palców jest pięć, ręce dwie, a nos tylko jeden?... Red ostrożnie tulił pełzające po nim ciepłe stworzenie, wpatrywał się w ogromne, ciemne, pozbawione białek oczy, przyciskał twarz do pyzatego, zarośniętego złotym jedwabistym puchem policzka i powtarzał:
    - Mariszka... Mariszka... Moje śmieszne stworzonko...
    Potem nad uchem ostro zadzwonił telefon. Red wyciągnął rękę i podniósł słuchawkę.
    - Słucham. Telefon milczał.
    - Halo! - powiedział Red. - Halo!
    Nikt nie odpowiedział. Potem w słuchawce szczęknęło i rozległy się krótkie sygnały. Wtedy Red wstał, postawił Mariszkę na podłodze i nie słuchając jej dłużej włożył spodnie i marynarkę. Mariszka trzepała bez wytchnienia, ale Red tylko uśmiechał się z roztargnieniem kątem ust, więc w końcu doczekał się oświadczenia, że tata połknął język i zakąsił zębami, po czym zostawiano go w spokoju.
    Red wrócił do komórki, schował do teczki wszystko, to co leżało na stole, wstąpił do łazienki po kastet, znowu wrócił do komórki, wziął teczkę do jednej ręki, koszyk z workiem do drugiej, wyszedł, pedantycznie zamknął drzwi komórki i krzyknął w stronę Guty:
    "Wychodzę!"
    - Kiedy wrócisz? - zapytała Guta wychodząc z kuchni. Uczesała się już i umalowała. Zamiast szlafroka miała na sobie sukienkę, ulubioną sukienkę Reda, jaskrawoniebieską, z głębokim dekoltem.
    - Zadzwonię - powiedział patrząc na nią. Potem podszedł, pochylił się i pocałował ją w dekolt.
    - Idź już - cicho powiedziała Guta.
    - A ja? A mnie? - zaszczebiotala Mariszka wciskając się między nich.
    Trzeba było pochylić się jeszcze niżej. Guta patrzyła na Reda nieruchomymi oczami.
    - Wszystko w porządku - powiedział Red. - Nie martw się. Zadzwonię.
    Na podeście schodów, piętro niżej. Red zobaczył tęgiego mężczyznę w pasiastej piżamie, który majstrował przy zamku swoich drzwi. Z ciemnego wnętrza mieszkania ciągnęło ciepłym, kwaśnym zaduchem. Red zatrzymał się i powiedział:
    - Dzień dobry.
    Tęgi mężczyzna strachliwie spojrzał na Reda przez opasłe ramię i coś odburknął.
    - Pańska małżonka przychodziła do nas w nocy - powiedział Red. - Skarżyła się, że coś piłujemy. To jakieś nieporozumienie.
    - Co mi do tego? - warknął mężczyzna w piżamie.
    - Żona robiła wczoraj pranie - ciągnął Red. - Jeżeli przeszkadzaliśmy państwu, to przepraszam.
    - Ja nic nie mówiłem - powiedział mężczyzna w piżamie. - Proszę...
    - W takim razie bardzo się cieszę - powiedział Red.
    Zszedł na dół, wstąpił do garażu, koszyk z workiem postawił w kącie, zasłonił starym siedzeniem z samochodu i wyszedł na ulicę.
    Miał niedaleko - dwa kwartały do placu, potem przez park i jeszcze jeden kwartał do Centralnego bulwaru. Przed "Metropolem" jak zwykle błyszczał chromem i lakierem różnobarwny szereg samochodów, służba hotelowa w malinowych liberiach wnosiła walizki, jacyś solidni zagraniczni goście rozmawiali w grupach po dwóch i trzech na marmurowych schodach, ćmiąc cygara. Red postanowił chwilowo tam nie wchodzić. Usiadł pod markizą maleńkiej kawiarenki po drugiej stronie ulicy, poprosił o kawę i zapalił. Dwa kroki od niego siedziało trzech oficerów z międzynarodowej policji. Byli po cywilnemu i w milczeniu, spiesznie pochłaniali opiekane parówki i pili ciemne piwo z wysokich szklanych kufli. Po drugiej stronie, o dziesięć kroków dalej, jakiś sierżant gniewnie pożerał smażone ziemniaki - widelec trzymał w zaciśniętej pięści, niebieski hełm leżał do góry nogami na podłodze, pas z kaburą wisiał na oparciu krzesła, więcej nikogo w kawiarni nie było. Kelnerka, nie znana Redowi kobieta w średnim wieku, stała pod ścianą i od czasu do czasu ziewała, wytwornie zasłaniając usta dłonią. Była za dwadzieścia dziewiąta.
    Red zobaczył, jak przełykając ostatnie kęsy i wciskając na głowę miękki kapelusz wychodzi z hotelu Richard Nunnun. Dziarsko sturlał się ze stopni - świeżo wykąpany, malutki, pulchniutki, różowy, taki okropnie zadowolony i przekonany, że nadchodzący dzień nie przyniesie mu żadnych kłopotów. Pomachał komuś ręką, przerzucił przez prawe ramię zwinięty płaszcz i podszedł do swego peugeota.
    Peugeot Dicka był również pulchniutki, nieduży, świeżo umyty i też jakby absolutnie pewny, że żadne nieprzyjemności mu nie grożą.
    Red zasłaniając się dłonią patrzył, jak Nunnun, zaaferowany i rzeczowy, sadowi się za kierownicą, jak coś przekłada z przedniego siedzenia na tylne, podnosi coś z podłogi, poprawia boczne lusterko. Wreszcie peugeot parsknął błękitnym dymkiem, pisnął na jakiegoś Afrykanina w burnusie i dziarsko wytoczył się na ulicę. Można było przypuścić z dużą dozą prawdopodobieństwa, że Nunnun wybierał się do instytutu, a to znaczyło, że będzie musiał objechać fontannę i przejechać obok kawiarni. Na to, żeby wstać i wyjść, było już za późno i dlatego Red tylko jeszcze szczelniej zasłonił twarz dłonią i zgarbił się nad swoją filiżanką. Jednakże nic nie pomogło. Peugeot zapiszczał mu nad samym uchem, zgrzytnęły hamulce i rześki głos Nunnuna zawołał:
    - Hej! Shoehart! Red!
    Klnąc w myśli Red podniósł głowę, Nunnun już szedł do niego, z daleka wyciągając rękę. Promienia! życzliwością.
    - Co tu robisz tak wcześnie? - zapytał podchodząc. nie, dziękuję, Madame - rzucił kelnerce. - Nie będę nic zamawiał... - i znowu do Reda - Sto lat cię nie widziałem. Gdzie przepadasz? Co robisz?
    - Nic szczególnego... - niechętnie powiedział Red. - Tak... różne głupstwa.
    Red obserwował jak Nunnun ze zwykłym dla niego zaaferowaniem i starannością sadowi się na krześle vis a vis niego, pulchnymi rączkami odsuwa wazonik z serwetkami w jedną stronę, a talerzyk po kanapkach w drugą, słuchał jego życzliwej paplaniny.
    - Nie powiem, żebyś wyglądał kwitnąco, nie dosypiasz, czy co? Wiesz, ostatnio też się zdrowo uszarpałem z tą całą automatyzacją, ale żeby aż nie spać? O nie, bracie, sen jest dla mnie najważniejszy, żeby nawet wszystkie automaty diabli wzięli... - nagle się rozejrzał. - Pardon, a może ty na kogoś czekasz? Nie przeszkadzam ci?
    - Nie... - ospale powiedział Red. - Miałem po prostu trochę czasu i pomyślałem, że dobrze byłoby się napić kawy.
    - No, ja cię długo nie zatrzymam - powiedział Dick i spojrzał na zegarek. - Słuchał, Red, daj spokój tym swoim głupstwom i wracaj do instytutu. Przecież wiesz, że tam cię przyjmą w każdej chwili. Chcesz, to znowu będziesz pracował z Rosjaninem, niedawno przyjechał.
    Red pokręcił głową.
    - Nie - powiedział. - Drugi Kirył jeszcze się nie urodził... Zresztą, nie mam co teraz robić w waszym Instytucie... Teraz wszystko już jest zautomatyzowane, do Strefy chodzą roboty, stąd wniosek, że premie też dostają roboty... A te grosze, które płacicie laborantom... ja więcej wydaję na papierosy.
    - Daj spokój, wszystko można załatwić - powiedział Nunnun.
    - A ja nie lubię, jak mi załatwiają - powiedział Red. - Od urodzenia sam sobie wszystko załatwiałem i nadal zamierzam.
    - Strasznie dumny się zrobiłeś - z naganą, powiedział Nunnun.
    - Jaki tam dumny. Po prostu nie lubię się liczyć z forsą, i to wszystko.
    - No cóż, może masz racje - z roztargnieniem powiedzial Dick. Obojętnie spojrzał na teczkę Reda leżącą obok na krześle, przetarł palcem srebrną tabliczkę, z wygrawerowaną cyrylicą. - Słusznie, pieniądze są, potrzebne człowiekowi po to, żeby o nich nie myśleć... Kirył ci podarował? - zapytał wskazując na teczkę.
    - Dostałem w spadku po nim - powiedział Red. - Coś ostatnio jakoś cię, nie widać w "Barge", dlaczego?
    - Umówmy się, że to raczej ciebie nie widać - odparł Nunnun. - Bo ja prawie codziennie jem tam obiad, tu w "Metropolu" za każdy kotlet każą sobie płacić bajońskie sumy... Słuchaj - powiedział nagle. - Jak ty jesteś z forsą?
    - Chcesz ode mnie pożyczyć? - zapytał Red.
    - Wręcz przeciwnie.
    - Aha, to znaczy, że proponujesz mi pożyczkę...
    - Jest robota do zrobienia - powiedział Nunnun.
    - O Boże! - powiedział Red. - I ty także!
    - A kto jeszcze? - natychmiast zapytał Nunnun.
    - W ogóle dużo was takich... pracodawców.
    Nunnun, jakby go dopiero teraz zrozumiał, roześmiał się.
    - Ależ nie, tu nie chodzi o twoją główną specjalność...
    - A o czyją?
    Nunnun znowu spojrzał na zegarek.
    - Słuchaj - powiedział wstając. - Przyjdź dziś w porze obiadowej do "Barge", tak gdzieś około drugiej. Porozmawiamy.
    - Na drugą mogę nie zdążyć - powiedział Red.
    - W takim razie wieczorem, o szóstej. Stoi?
    - Zobaczymy - powiedział Red i też spojrzał na zegarek. Była za pięć dziewiąta.
    Nunnun skinął dłonią i potoczył się do swego Peugota. Red odprowadził go spojrzeniem, zawołał kelnera, poprosił o "Lucky Strike", zapłacił, niespiesznie przeszedł jezdnię i wszedł do hotelu. Słońce przypiekało już mocno, ulicę szybko wypełniał wilgotny zaduch i Red poczuł, jak go pieką powieki. Mocno zmrużył oczy, żałując, że nie starczyło czasu na chociaż godzinę snu przed ważnym spotkaniem. I w tym właśnie momencie to na niego naszło.
    Nic podobnego nigdy mu się nie przytrafiło poza Strefą, a i w Strefie zdarzyło się zaledwie dwa lub trzy razy. Jakby nagle znalazł się w innym święcie. Miliony zapachów jednocześnie natarły na niego - ostre, słodkie, metaliczne, czułe, niebezpieczne, trwożne ogromne jak domy, mikroskopijne jak pyłki, ciężkie jak kamienie, subtelne i skomplikowane jak mechanizm zegarka. Powietrze stwardniało, wykrystalizowały się w nim krawędzie, płaszczyzny, kąty, jakby przestrzeń wypełniały ogromne, szorstkie kule, śliskie ostrosłupy, gigantyczne graniaste kryształy i przez to wszystko trzeba było się przedzierać, jak w majakach sennych przez ciemny zagracony antykwariat, pełen staroświeckich, cudacznych mebli. Trwało to ułamek sekundy. Red otworzył oczy i wszystko zniknęło. To nie był odmienny świat - to świat znany, codzienny, zwrócił się ku Redowi inną, nie znaną stroną, zwrócił się na mgnienie, a potem znowu szczelnie się zatrzasnął, zanim Red zdołał cokolwiek zrozumieć...
    Nad uchem warknął zirytowany klakson. Red przyśpieszył kroku, później pobiegł i zatrzymał się dopiero pod samym "Metropolem". Serce biło mu nieprzytomnie. Postawił teczkę na asfalcie, pospiesznie rozerwał paczkę papierosów i zapalił. Zaciągał się głęboko i ciężko dyszał, jakby przed chwilą stoczył walkę. Dyżurny policjant zatrzymał się obok Reda i troskliwie zapytał:
    - Czy potrzebuje pan pomocy?
    - N-nie - wydusił z siebie Red i zakasłał - Duszno...
    - Może odprowadzić pana?
    Red schylił się po teczkę.
    - Nie - powiedział. - Już wszystko w porządku. Dziękuję, przyjacielu.
    Szybko pomaszerował do bramy hotelu i wszedł po stopniach do hallu. Panował tu półmrok i chłód. Powinien posiedzieć chwilę w jednym z tych wielkich, skórzanych foteli, wysapać się, uspokoić, ale już i tak się spóźnił. Pozwolił sobie tylko na dopalenie do końca papierosa, obserwując spod przymkniętych powiek ludzi krążących po hallu. Suchy już tu był - z niezadowoloną miną przerzucał pisma w kiosku. Red rzucił niedopałek do popielniczki i wsiadł do windy.
    Nie zdążył zamknąć drzwi, a tuż za nim wcisnęli się do windy: jakiś grubas z astmatyczną zadyszką, mocno naperfumowana paniusia z ponurym dziesięciolatklem, który żuł czekoladę, i potężna, źle ogolona starucha. Reda wepchnięto w kąt, musiał zamknąć oczy, żeby nie widzieć chłopca, któremu po brodzie spływała czekoladowa ślina, choć twarz miał świeżą i czystą i nie widzieć jego matki, której zwiędły biust zdobił sznur "czarnych bryzg" oprawnych w srebro, nie widzieć wytrzeszczonych sklerotycznych białek grubasa i przerażających brodawek na obrzmiałej mordzie staruchy. Grubas spróbował zapalić, ale starucha natychmiast przywołała go do porządku i nękała aż do czwartego piętra, na którym wysiadła, grubas jednak zapalił z taką miną, jakby wywalczył dla siebie prawa obywatelskie i niezwłocznie zakrztusił się, zasapał, chrypiąc, świszcząc, zwijając wargi jak wielbłąd i trącając Reda w bok wystającym łokciem...
    Red wysiadł na siódmym piętrze i żeby chociaż trochę się rozładować, głośno i wyraźnie powiedział:
    - W duszę, w twoją mordę nieogolona raszplo, stara ropucho, cuchnącym, śmierdzącym kaloszem przez Boga przeklęta, razem z twoim gówniarzem zasmarkanym, w czekoladzie...
    Potem ruszył miękkim chodnikiem wzdłuż korytarza, oświetlonego przytulnym światłem ukrytych lamp. Pachniało tu drogim tytoniem, francuskimi perfumami, lśniącą skórą pękatych portfeli, kosztownymi dziewczynami, po pięćset za jedną noc, masywnymi złotymi papierośnicami - całą szumowiną, wstrętną naroślą, która wyrosła na Strefie, ssała Strefę, pasożytowała i żerowała na Strefie, obrastała sadłem i wszystko jej zwisało, a w szczególności to, co nastąpi potem, kiedy już się nażre i opije do syta i kiedy wszystko, co jest wewnątrz Strefy zostanie wydobyte na zewnątrz i zadomowi się na naszej planecie. Red bez pukania otworzył drzwi apartamentu numer osiemset siedemdziesiąt cztery.
    Chrypa siedział na stole przy oknie i oprawiał cygaro. Był jeszcze w piżamie, rzadkie włosy miał wilgotne, ale starannie zaczesane z przedziałkiem, a jego niezdrowo nalana twarz była gładko ogolona.
    - Aha - odezwał się nie podnosząc oczu. - Punktualność jest grzecznością królów. Witaj mój chłopcze.
    Poradził sobie wreszcie z koniuszkiem cygara, w obu dłoniach uniósł je na wysokość wąsów, po czym przejechał nosem wzdłuż cygara.
    - A gdzie nasz stary, dobry Barbridge? - zapytał i podniósł powieki. Oczy miał przejrzyste, błękitne i anielskie.
    Red postawił teczkę na kanapie, usiadł i wyjął papierosy.
    - Barbridge nie przyjdzie - powiedział.
    - Stary, dobry Barbridge - powtórzył Chrypa, ujął cygaro w dwa palce i ostrożnie podniósł je do ust. - Starego Barbridge'a zawiodły nerwy...
    Bez przerwy patrzył na Reda czystymi błękitnymi oczami i nie mrugał. Chrypa nigdy nie mrugał. Drzwi uchyliły się i do pokoju wszedł Suchy.
    - Kim był ten człowiek, z którym pan rozmawiał? - zapytał od progu.
    - A, dzień dobry - życzliwie powiedział Red, strząsając popiół na podłogę.
    Suchy wepchnął ręce w kieszenie i szeroko stąpając ogromnymi, skrzywionymi do wewnątrz stopami stanął przed Redem.
    - Uprzedzaliśmy sto razy - powiedział z wyrzutem. - Żadnych kontaktów przed spotkaniem. A co pan robi?
    - Mówię, dzień dobry - powiedział Red. - A pan?
    Chrypa roześmiał się, a Suchy powiedział z irytacją:
    - Dzień dobry, dzień dobry... - przestał świdrować Reda pełnym wyrzutu spojrzeniem i zwalił się na kanapę. - Nie wolno tego robić - powiedział. - Nie wolno! Rozumie pan?
    - W takim razie wyznaczajcie spotkania tam, gdzie nie mam znajomych - powiedział Red.
    - Chłopiec ma rację - zauważył Chrypa. - Popełniliśmy błąd. Kto to był?
    - Richard Nunnun - wyjaśnił Red. - Jest przedstawicielem kilku firm dostarczających aparaturę dla instytutu. Mieszka w tym hotelu.
    - Widzisz, jakie to proste! - powiedział Chrypa do Suchego. Wziął ze stołu olbrzymią, zapalniczkę, w kształcie Posągu Wolności, popatrzył na nią z powątpiewaniem i odstawił z powrotem.
    - A gdzie Barbridge? - już zupełnie życzliwie zapytał Suchy.
    - Skończył się Barbridge - powiedział Red. Tamci dwaj wymienili szybkie spojrzenia.
    - Pokój jego duszy - powiedział podejrzliwie Suchy. - Czy też może aresztowano go?
    Red przez chwilę nie odpowiadał, powoli dopalał papierosa, następnie rzucił niedopałek na podłogę i powiedział:
    - Nie bójcie się, wszystko gra. Barbridge jest w szpitalu.
    - To się u pana nazywa, że wszystko gra! - powiedział nerwowo Suchy, zerwał się, z kanapy i podszedł do okna. - W którym szpitalu?
    - Nie bójcie się - powtórzyl Red. - W tym co trzeba. Załatwiajmy nasze sprawy, ja chcę się wreszcie wyspać.
    - A konkretnie, w którym szpitalu? - już z rozdrażnieniem zapytał Suchy.
    - Już się rozpędziłem, żeby wam powiedzieć - odparł Red. Wziął z podłogi teczkę. - Będziemy dziś załatwiać interesy, czy nie?
    - Wszystko załatwimy, mój chłopcze - rześko powiedział Chrypa,
    Z nieoczekiwaną lekkością zeskoczył na podłogę, szybko przysunął do kanapy niski stolik. Jednym ruchem zgarnął na podłogę stos pism, usiadł naprzeciw i wparł w kolana różowe włochate ręce.
    - Niech pan pokaże towar - powiedział. Red otworzył teczkę, wyjął spis z cenami i położył na stoliku przed Chrypą. Chrypa spojrzał i paznokciem odsunął spis na bok. Suchy stanął z tylu i wgapił się w kartkę ponad ramieniem wspólnika.
    - To jest rachunek - powiedział Red.
    - Widzę - odezwał się Chrypa. - Niech pan pokaże towar!
    - Forsa - powiedział Red.
    - Co to za "pierścień"? - podejrzliwie zapytał Suchy, pokazując palcem listę, ponad ramieniem Chrypy.
    Red milczał. Trzymał na kolanach otwartą teczkę i uporczywie patrzył w błękitne, anielskie oczka. Chrypa wreszcie się uśmiechnął.
    - I za co ja cię tak lubię, mój chłopcze - zagruchał jak synogarlica. - A mówią, że miłość od pierwszego wejrzenia nie istnieje! - westchnął teatralnie. - Phil przyjacielu, jak to się nazywa w ich języku? Wydaj mu szmal, odżałuj zielonych... i podaj mi wreszcie ognia! Przecież widzisz... - pomachał cygarem, które ciągle jeszcze zaciskał w dwóch palcach.
    Suchy Phil wymamrotał coś niewyraźnie, rzucił Chrypie zapałki, a sam wyszedł do sąsiedniego pokoju przez drzwi zasłonięte portierą. Było słychać, jak z kimś tam rozmawia niewyraźnie i z irytacja, coś jakby na temat kota w worku, a Chrypa zapalając wreszcie swoje cygaro, ciągle wpatrywał się w Reda z martwym uśmiechem na cienkich wargach, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał. Red oparł brodę na teczce i też patrzył tamtemu w twarz starając się nie mrugać, chociaż powieki paliły go jak ogniem, a oczy zaczynały łzawić. Potem wrócił Suchy i rzucił na stolik dwie paczki banknotów w banderolach i bardzo nadęty usiadł obok Reda. Red leniwie sięgnął po pieniądze, ale Chrypa zatrzymał go gestem, zerwał banderole i schował je do kieszeni piżamy.
    - Teraz bardzo proszę - powiedział. Red wziął pieniądze i nie licząc wepchnął je do wewnętrznych kieszeni marynarki, następnie przystąpił do wykładania towaru. Robił to powoli, umożliwiając tamtym dwóm obejrzenie wszystkiego i porównanie wszystkiego ze spisem każdego przedmiotu oddzielnie. W pokoju było cicho, tylko ciężko dyszał Chrypa i jeszcze za portierą coś cicho dźwięknęło - jakby łyżeczka o krawędź szklanki.
    Kiedy w końcu Red zamknął teczkę i zatrzasnął zamek, Chrypa poniósł na niego oczy i zapytał:
    - No a co z najważniejszym?
    - Nic - odpowiedział Red. I po chwili milczenia dodał: - Na razie.
    - Podoba mi się to "na razie" - czule powiedział Chrypa. - A tobie, Phil?
    - Niejasno pan stawia sprawę - powiedział zrzędnie Suchy Phil. - Powstaje pytanie, dlaczego niejasno?
    - Bo to już taki mój fach: ciemne interesy - powiedział Red. - Niełatwy mamy fach, panowie.
    - No dobrze - powiedział Chrypa. - A gdzie aparat fotograficzny?
    - O do diabła! - zmieszał się Red. Potarł palcami policzek czując, jak się czerwieni. - Moja, wina - powiedział. - Na śmierć zapomniałem.
    - Tam? - zapytał Chrypa robiąc nieokreślony ruch cygarem.
    - Nie pamiętam... Pewnie tam... - Red zamknął oczy i opadł na oparcie kanapy. - Nie. Nic nie pamiętam.
    - Szkoda - powiedział Chrypa. - Ale czy pan przynajmniej widział tę rzecz?
    - Ależ skąd - z niechęcią powiedział Red. - Przecież właśnie o to chodzi. Nawet nie doszliśmy do nagrzewnic. Barbridge wpakował się w "pudding" i natychmiast musiałem zwinąć żagle. Może pan być pewien, że gdybym zobaczył, tobym nie zapomniał.
    - Hugh, spójrz no tylko! - przerażonym szeptem powiedział nagle Suchy. - Co to może być? Siedział, wyciągając przed siebie wskazujący palec prawej dłoni. Dookoła palca wirował ten właśnie pierścień z białego metalu i Suchy wpatrywał się w pierścień wytrzeszczając oczy.
    - On się nie zatrzymuje! - głośno powiedział Suchy patrząc okrągłymi oczami to na pierścień, to na Chrypę.
    - Co to znaczy: nie zatrzymuje się? - ostrożnie zapytał Chrypa i odrobinę się odsunął.
    - Włożyłem go na palec, raz zakręciłem - tak sobie... a on już minutę kręci się bez przerwy!
    Suchy nagle zerwał się z kanapy i trzymając palec przed sobą pobiegł za portierę. Pierścień srebrzyście połyskując wirował przed nim jak śmigło samolotu.
    - Co za cudactwo pan nam przyniósł? - zapytał Chrypa.
    - A diabli go wiedzą! - odparł Red. - Sam do tej pory nie wiedziałem. Gdybym wiedział, przyniósłbym więcej.
    Chrypa przez jakiś czas patrzył na Reda, potem wstał i również znikł za portierą... Zaszemrały tam głosy. Red wyciągnąl papierosa, zapalił, podniósł z podłogi jakiś magazyn i zaczął go bez zainteresowania przeglądać. W magazynie była nieprzebrana mnogość cudnej urody dziewcząt, ale nie wiadomo dlaczego Reda mdliło na ich widok. Rzucił magazyn i poszukał wzrokiem czegoś do wypicia, następnie wyjął z wewnętrznej kieszeni paczkę banknotów i przeliczył je. Wszystko było w porządku, ale żeby nie zasnąć, przeliczył również następną paczkę. Kiedy ją chował do kieszeni, wrócił Chrypa.
    - Masz szczęście, mój chłopcze - oznajmił znowu siadając naprzeciw Reda. - Czy wiesz co to takiego perpetuum mobile?
    - Nie powiedział Red. - W naszej szkole tego nie przerabiano.
    - I na zdrowie - powiedział Chiypa. Wyjął jeszcze jeden zwitek banknotów. - To jest cena pierwszego egzemplarza - oświadczył zdejmując banderolę. - Za każdy następny egzemplarz pańskiego "pierścienia" otrzyma pan dwie takie paczki. Zapamiętałeś chłopcze? Dwie paczki. Ale pod warunkiem, że nikt, oprócz nas tu obecnych, nigdy niczego o tych pierścieniach się nie dowie. Umowa stoi?
    Red w milczeniu wsadził pieniądze do kieszeni i wstał.
    - Idę - powiedział - Gdzie i kiedy następnym razem? Chrypa również wstał.
    - Ktoś do pana zadzwoni - powiedział. - Niech pan oczekuje telefonu w każdy piątek od dziewiątej do dziewiątej trzydzieści rano. Otrzyma pan pozdrowienia od Phila Hugha i wtedy umówi się pan na spotkanie.
    Red skinął głową i ruszył do drzwi. Chrypa poszedł za nim i położył mu rękę na ramieniu.
    - Chciałbym, żeby mnie pan dobrze zrozumiał - powiedział. - Wszystko to jest bardzo miłe, pożyteczne itd... a "pierścień" to doprawdy urocza zabaweczka, ale w pierwszym rzędzie potrzebne nam są dwie rzeczy - fotografie i napełniony kontener. Kiedy pan zwróci nasz aparat fotograficzny ze zdjęciami i nasz kontener, ale nie pusty, tylko pełny, już nigdy więcej nie będzie pan musiał chodzić do Strefy...
    Red poruszył ramieniem, zrzucił dłoń tamtego, otworzył drzwi i wyszedł, nie odwracając się szedł miękkim chodnikiem i przez cały czas czuł na karku błękitne, nieruchome spojrzenie anielskich oczu. Nie czekając na windę, zszedł z siódmego piętra na dół.
    Kiedy wyszedł z "Metropolii", wziął taksówkę i pojechał na drugi koniec miasta. Kierowca trafił się nieznajomy, z tych niedawno przybyłych, pryszczaty chłopiec z wielkim nosem; jeden z wielu, którzy ostatnimi laty tłumnie walili do Harmont w poszukiwaniu niebywałych przygód, nieprzeliczonych bogactw, światowej sławy i jakiejś osobliwej religii. Tłumnie przyjeżdżali i zostawali szoferami taksówek, kelnerkami, robotnikami na budowie, wykidajłami - nieudolni, chciwi, udręczeni niejasnymi pragnieniami, zawistni, niezadowoleni ze wszystkiego na świecie, rozczarowani i przekonani najgłębiej, że i tym razem znowu ich oszukano. Połowa, po kilkumiesięcznej poniewierce, przeklinając wszystko i wszystkich powracała do domów, niosąc swe wielkie rozczarowanie do wszystkich krajów świata: nieliczni, których można by policzyć na palcach, zostawali stalkerami i szybko ginęli, za szybko, żeby cokolwiek pojąć, niektórym udało się dostać pracę w instytucie, tym najzdolniejszym i wykształconym, zdatnym chociażby do pracy preparatora, a pozostali - wszystkie bez wyjątku wieczory spędzali w knajpach, urządzali bójki z powodu różnicy poglądów, z powodu dziewczyn i zwyczajnie bez powodu, kiedy się popili. Od czasu do czasu organizowali marsze z wręczaniem jakichś petycji, jakieś demonstracje protestu, jakieś strajki, siedzące, stojące i nawet leżące i doprowadzali do białej furii miejską policję, komendanturę i rdzennych mieszkańców Harmont, ale im więcej uplywało czasu, tym gruntowniej pokornieli, uspokajali się i coraz chętniej zapominali, po co się tu znaleźli.
    Od pryszczatego szofera na kilometr niosło gorzałą, oczy miał czerwone jak królik, ale był niezwykle podniecony i z miejsca zaczął opowiadać Redowi, jak dziś rano na ich ulicy pojawił się nieboszczyk z cmentarza.
    Przyszedł więc do swojego domu, a dom przecież od ilu to już lat zamknięty, wszyscy się wyprowadzili - i wdowa po nim, to znaczy stara, i córka z mężem, i wnuki. A ten, jak opowiadają sąsiedzi, umarł jeszcze przed Lądowaniem, a teraz — patrzcie państwo - nagle wraca! Parę razy obszedł dom w kolko, poskrobał w drzwi, potem usiadł pod płotem i siedzi. Ludzi się zbiegło - cała dzielnica - patrzą, a podejść, rzecz jasna, każdy się boi. Później się domyślili, wyłamali drzwi w jego domu, żeby mógł wejść. I co pan myśli? Wstał, wszedł i zamknął za sobą drzwi. Musiałem lecieć do pracy i nie wiem, czym się tam skończyło, wiem tylko, że mieli zamiar dzwonić do instytutu, żeby go od nas zabrali do wszystkich diabłów.
    - Stop - powiedział Red. - Tu się zatrzymaj. Pogrzebał w kieszeni, ale nie znalazł drobnych i musiał rozmienić nowy banknot. Potem chwilę postał przed bramą, poczekał, aż taksówka odjedzie. Cottage Ścierwnika był nie najgorszy - jednopiętrowy, przeszklony, sala bilardowa, zadbany ogródek, oranżeria i biała altanka wśród jabłoni. A wokół tego wszystkiego żelazne kute sztachety pomalowane olejną farbą na zielono. Red kilkakrotnie nacisnął guziczek dzwonka, drzwi z lekkim skrzypieniem otworzyły się i Red bez pośpiechu poszedł ścieżką, wśród różanych krzewów. Na ganku stał już Suseł - pokręcony, czarno - purpurowy dygoczący z namiętnej chęci usłużenia. Z niecierpliwości odwrócił się bokiem, zwiesił ze stopnia jedną, rozpaczliwie szukającą oparcia nogę, znalazł je, zaczął opuszczać na niższy stopień drugą nogę, i ciągle machał, machał Redowi zdrową ręką - czekaj, czekaj, ja zaraz...
    - Ej, Rudy! - zawołał z ogrodu kobiecy głos. Red odwrócił głowę i zobaczył wśród zieleni obok białego ażurowego dachu altanki smagłe nagie ramiona, jaskrawoczerwone usta i kiwającą dłoń. Skinął Susłowi, zszedł ze ścieżki i ruszył wprost przez krzaki róż po miękkiej zielonej trawie w stronę altanki.
    Na trawie leżala wielka czerwona mata, a na macie siedziała ze szklanką, w dłoni Dina Barbridge w prawie niedostrzegalnym kostiumie kąpielowym, obok poniewierała się książka w jaskrawej okładce, a w zasięgu ręki, pod krzakiem, w cieniu stało błyszczące wiaderko z lodem, z którego sterczała wąska, smukła szyjka butelki.
    - Cześć, Rudy! - powiedziała Dina i zrobiła powitalny ruch szklanką. - A gdzie papachen? Czyżby znowu się zasypał?
    Red podszedł, ręce z teczką założył do tyłu i spojrzał na dziewczynę z góry. Tak, wspaniałe dzieci wymodlił sobie w Strefie Ścierwnik. Dina była atłasowa, cudownie złota, bez jednej skazy, bez jednej zbytecznej fałdki - sto pięćdziesiąt funtów wabiącego ciała i jeszcze szmaragdowe, świetliste oczy, i jeszcze ogromne wilgotne usta, i równiutkie białe zęby, i jeszcze krucze, lśniące w słońcu włosy, niedbale rzucone na jedno ramię i błyski słońca przebiegające z jej ramion na brzuch i biodra, zostawiając cień między prawie nagimi piersiami. Red wpatrywał się w nią, a Dina spoglądała na niego z dołu, uśmiechając się ze zrozumieniem, a potem uniosła szklankę i wypiła kilka łyków.
    - Masz ochotę? - zapytała oblizując wargi. Odczekała dokładnie tyle czasu, ile należało, żeby dwuznaczność pytania dotarła do Reda, i wyciągnęła do niego szklankę.
    Red odwrócił się, poszukał wzrokiem, dostrzegł stojący w cieniu szezlong i wyciągnął się na nim.
    - Barbridge jest w szpitalu - powiedział. - Będą mu amputować nogi.
    Dina z tym samym uśmiechem patrzyła na Reda jednym okiem, drugie zasłaniała gęsta fala włosów spadająca na ramię, i tylko jej uśmiech znieruchomiał - cukierkowy grymas na śniadej twarzy. Potem machinalnie pokołysała szklanką, jakby słuchała stukania lodu o szkło, i zapytała:
    - Obie nogi?
    - Obie. Może do kolan, a może wyżej. Dina postawiła szklankę i odgarnęła z twarzy włosy. Już się nie uśmiechała.
    - Szkoda - powiedziała. - To znaczy, że ty...
    Właśnie jej, Dinie, Red mógłby szczegółowo opowiedzieć, jak to wszystko się stało i jak to było. Zapewne mógłby jej nawet opowiedzieć, jak wracał do samochodu trzymając w pogotowiu kastet i jak Barbridge prosił o litość, nawet nie dla siebie, a dla dzieci, dla niej i dla Arenie, i jak obiecywał Złotą Kulę. Mógłby, ale nie zrobił tego. W milczeniu sięgnął do marynarki, wyciągnął paczkę banknotów i rzucił ją na czerwoną matę. Banknoty upadły tęczowym wachlarzem tuż przy smukłych, długich nogach Diny. Dina machinalnie podniosła kilka banknotów, przyjrzała się im, tak jakby je widziała po raz pierwszy w życiu i stwierdziła, że są niezbyt interesujące.
    - A więc to jest ostatnia wypłata - powiedziała. Red wychylił się z szezlonga, dosięgnął wiaderka, wciągnął butelkę i spojrzał na nalepkę. Z ciemnego szkła kapała woda i Red odsunął rękę z butelką, żeby nie poplamić spodni. Nie przepadał za drogą whisky, ale teraz można było napić się i tej. I już przymierzył się, żeby golnąć prosto z butelki, ale powstrzymały go niewyraźne, protestujące dźwięki za plecami. Obejrzał się i zobaczył, że przez trawnik, ze straszliwym trudem przestawiając krzywe nogi, śpieszy Suseł, w obu rękach trzymając wysoką szklankę z przezroczystym płynem. Z gorliwości pot spływał mu strumieniem po purpurowo - czarnej twarzy, nalane krwią oczy prawie wylazły z orbit, a kiedy dostrzegał, że Red patrzy na niego, nieomal z rozpaczą wyciągnął ku niemu szklankę i znowu ni to zabeczał, ni to zaskomlił, szeroko i bezsilnie rozwierając bezzębne usta.
    - Czekam, czekam - uspokoił go Red i włożył z powrotem butelkę do kubełka.
    Susel wreszcie dokuśtykał, podał Redowi szklankę i z nieśmiałą poufałością poklepał go po ramieniu haczykowatą dłonią.
    - Dziękuję, Dickson - powiedział poważnie Red. - To jest akurat to, czego mi właśnie potrzeba. Jak zwykle znalazłeś się na poziomie, Dickson.
    I póki Suseł, zachwycony i zażenowany, potrząsał głową i spazmatycznie uderzał zdrową ręką w biodro, Red uroczyście uniósł szklankę, skłonił się i jednym haustem wypił połowę. Potem spojrzał na Dinę.
    - Chcesz? - zapytał pokazując jej szklankę. Dziewczyna nie odpowiedziała. Składała banknot na pół, potem jeszcze na pół i jeszcze raz na pół.
    - Daj spokój - powiedział Red. - Nie zginiecie. Twój ojczulek... Przerwała mu.
    - A więc tyś go wyciągnął - powiedziała, nie pytała, stwierdziła fakt. - Dygowałeś go, nieszczęsny idioto, przez całą Strefę, biedny kretynie, na własnym grzbiecie ciągnąłeś tę kanalię, bałwanie. Taką okazję przegapiłeś...
    Red patrzył na nią, zapomniawszy o szklance, a Dina wstała i szła. stąpając po rozrzuconych banknotach, aż podeszła do Reda i wtedy stanęła przed nim, zaciśnięte pięści oparła na biodrach i swoim wspaniałym ciałem, pachnącym perfumami i słodkim potem, zasłoniła Redowi cały świat.
    - Właśnie w ten sposób on was wszystkich, idiotów, dookoła palca... po waszych kościach, po waszych bezmózgich głowach... Poczekaj, poczekaj, on jeszcze o kulach będzie tańczył na waszych grobach, on wam jeszcze pokaże braterską miłość i miłosierdzie! - Dina już prawie krzyczała. - Złotą Kulę ci obiecywał, prawda? Mapę, pułapki, prawda? Bałwan! - Kretyn! Po twojej mordzie piegowatej widzę, że obiecywał...
    Poczekaj, on ci jeszcze pokaże mapę, wieczny odpoczynek racz dać Panie, duszy rudego idioty Reda Shoeharta...
    Wtedy Red wstał bez pośpiechu, odwinął się i uderzył ją w twarz. Dina umilkła w pół słowa, osunęła się jak podcięta na trawę i schowała twarz w dłoniach.
    - Rudy... idiota... - powiedziała niewyraźnie. - Taką okazję wypuściłeś z rąk... taką okazję...
    Red patrząc na nią dopił to, co zostało, i nie odwracając się wetknął szklankę Susłowi. Nie było więcej o czym mówić. Dobre dzieci wymodlił sobie Ścierwnik Barbridge w Strefie! Kochające i troskliwe!
    Wyszedł na ulicę, złapał taksówkę i kazał jechać do "Barge". Pora była kończyć interesy, spać się chciało wściekle, przed oczami wszystko płynęło.
    W końcu jednak zasnął, całym ciałem opierając się na teczce, i obudził się dopiero wtedy, kiedy szofer potrząsnął go za ramię.
    - Jesteśmy na miejscu...
    - Gdzie? - spytał zaspany rozglądając się. - Przecież kazałem do banku...
    - O nie, mister - wyszczerzył zęby kierowca. - Pan kazał do "Barge". Jesteśmy pod "Barge".
    - Dobrze - powiedział Red. - Coś mi się przyśniło...
    Zapłacił i wysiadł z trudem przestawiając zdrętwiałe nogi. Słońce już nagrzało asfalt i było bardzo gorąco. Red poczuł, że cały jest mokry, w ustach miał niesmak, oczy łzawiły. Zanim wszedł, rozejrzał się dookoła. Ulica przed "Barge", jak zwykle o tej porze, była pusta. Lokale naprzeciw były jeszcze nieczynne, zresztą i "Barge" był prawdę mówiąc zamknięty, ale Ernest trwał już na posterunku " przecierał szklanki i ponuro obserwował zza lady trzech facetów, którzy chlali piwo przy narożnym stoliku. Z pozostałych stolików jeszcze nie zdjęto odwróconych krzeseł, nieznany Murzyn w białej kurtce zamiatał szczotką podłogę, a drugi krzątał się koło skrzynek z piwem za piecami Ernesta. Red podszedł do lady, położył na niej teczkę i przywitał się. Ernest w odpowiedzi wymruczał coś niezbyt życzliwego.
    - Daj mi piwa - powiedział Red i spazmatycznie ziewnął.
    Ernest rąbnął pustym kuflem o ladę, wyjął z lodówki butelkę, otworzył ją i przechylił nad kuflem. Red, zasłaniając usta dłonią, zapatrzył się na jego rękę. Ręka drżała. Szyjka butelki parę razy stuknęła o skraj kufla. Red spojrzał Ernestowi w twarz. Przymknięte ciężkie powieki, malutkie wykrzywione wargi i obwisłe grube policzki. Murzyn szurał szczotką pod samymi nogami Reda, faceci w kącie zapalczywie i gniewnie spierali się o wyścigi. Murzyn przy skrzynkach piwa potrącił zadem Ernesta, tak że barman aż się zachwiał. Murzyn wymamrotał jakieś usprawiedliwienie. Ernest zdławionym głosem zapytał:.
    - Przyniosłeś?
    - Co miałem przynieść? - zapytał Red oglądając się przez ramię.
    Jeden z facetów zwinnie wstał od stolika, poszedł do wyjścia i zatrzymał się w drzwiach zapalając papierosa.
    - Chodź, porozmawiamy - powiedział Ernest. Murzyn ze szczotką też teraz stał między Redem a drzwiami. Taki potężny Murzyn, podobny do Szuwaksa, tylko dwa razy szerszy w barach.
    - Chodź - powiedział Red i wziął teczkę. Z miejsca odechciało mu się spać.
    Wszedł za ladę, przecisnął się obok Murzyna przy skrzynkach piwa. Murzyn widocznie przytrzasnął sobie palec - ssał paznokieć, spode łba obserwując Reda. Ten był też atletycznie zbudowany, miał złamany nos i zdeformowane uszy. Ernest wszedł do pokoiku na zapleczu a Red za nim, ponieważ teraz tamci trzej stali w drzwiach wyjściowych, a Murzyn ze szczotką znalazł się przed drzwiami do magazynu.
    Na zapleczu Ernest odstąpił na bok i usiadł na krześle pod ścianą, a od stołu wstał kapitan Quarterblood zżółkły i frasobliwy, nie wiadomo skąd wyszedł ogromny oenzetowiec w nasuniętym na oczy hełmie i szybko ogromnymi łapami przejechał po kieszeniach Reda. Przy prawej bocznej kieszeni zatrzymał się, wyjął z niej kastet i leciutko popchnął Reda w stronę kapitana. Red podszedł do stołu i postawił przed kapitanem Quarterbloodem swoją teczkę.
    - Jak tyś mógł, ścierwo! - powiedział do Ernesta. Ernest smętnie uniósł brew i wzruszył ramieniem. Wszystko było jasne. W drzwiach już stali dwaj uśmiechnięci Murzyni, innych drzwi nie było, a okno było zamknięte zabezpieczone od zewnątrz solidną kratą.
    Kapitan Quarterblood z wyrazem obrzydzenia na twarzy grzebał w teczce wykładając na stół "pustaków" małych - dwie sztuki, "bateryjek" - dziewięć sztuk, "czarnych bryzg" różnych rozmiarów - szesnaście sztuk, owinięty w plastyk "gąbek" w idealnym stanie - dwie sztuki, "gazowanej gliny" - jeden słoik...
    - Masz coś jeszcze w kieszeniach? - cicho zapytał kapitan Quarterblood. - Wykładaj...
    - Ścierwa - powiedział Red. - Bydlaki. Wsadził rękę w zanadrze i rzucił na stół paczkę banknotów. Banknoty rozsypały się na wszystkie strony.
    - Oho! - powiedział kapitan Quarterblood. - Nic więcej?
    - Ścierwa parszywe! - wrzasnął Red, wyszarpnął z kieszeni drugą paczkę i z rozmachem rzucił sobie pod nogi - Żryjcie! Udławcie sie!
    - To niezmiernie interesujące - spokojnie odezwał się kapitan Quarterblood. - A teraz podnieś to.
    - Obejdzie się! - odparł Red zakładając ręce do tyłu. - Twoi szpicle pozbierają. Sam pozbierasz!
    - Podnieś pieniądze, stalker - nie podnosząc glosu powiedział kapitan Quarterblood, wpierając pięści w stoi i podając się do przodu.
    Kilka sekund w milczeniu patrzyli sobie w oczy, a potem Red mamrocząc przekleństwa przykucnął i niechętnie zaczął zbierać pieniądze. Murzyni z tyłu zachichotali, a oenzetowiec szyderczo parsknął.
    - Lepiej nie parskaj! - powiedział do niego Red. - Jeszcze się usmarkasz!
    Teraz czołgał się już na kolanach, zbierając banknoty po jednym i coraz bliżej przysuwal się do ciemnego miedzianego, "pierścienia" który spokojnie spoczywał w zarośniętym brudem wgłębieniu parkietu. Starając się zająć jak najwygodniejszą pozycję i wykrzykując bezustannie rynkowe przekleństwa wszystkie, jakie znał, i nowe, pośpiesznie teraz wymyślane, kiedy nadszedł moment, zamilkł, sprężył się, uchwycił pierścień i z całej siły szarpnął go do góry. Pokrywa piwnicy jeszcze nie zdążyła rąbnąć o podłogę, kiedy Red wyciągając przed siebie ręce skoczył głową na dół, w stęchłą zimną ciemność podziemia.
    Upadł na ręce, przekoziołkował przez głowę, zerwał się na nogi i pochylony, nic nie widząc, licząc tylko na pamięć i szczęście rzucił się przed siebie w wąskie przejście między sagami skrzynek. Biegnąc szarpał, rwał te skrzynki słysząc, jak z brzękiem i łoskotem zawalają przejście za jego plecami. Ześlizgując się wbiegł po niewidzialnych schodkach, ciałem wybił obite zardzewiałą blachą drzwi i znalazł się w garażu Ernesta. Cały dygotał, z trudem łapał powietrze przed oczami pływały mu krwawe plamy, serce ciężko i boleśnie biło mu w gardle, ale nie zatrzymał się ani na sekundę. W mgnieniu oka znalazł się w odległym kącie i zdzierając sobie skórę z dłoni zaczął rozwalać górę rupieci, pod która w ścianie garażu brakowało kilku desek, następnie położył się na brzuchu i przelazł przez tę dziurę, słysząc, jak z trzaskiem pęka na nim marynarka. I dopiero na podwórzu, wąskim jak studnia, przysiadł między pojemnikami na śmiecie, zdjął marynarkę, zerwał i wyrzucił krawat, szybko dokonał przeglądu swego stroju, otrzepał spodnie, wyprostował się, przebiegi przez podwórze i dał nura w niski cuchnący tunel prowadzący na sąsiednie, bliźniacze podwórko. Biegnąc uważnie nadsłuchiwał, ale syreny policyjne na razie jeszcze nie wyły, więc pobiegł co sił w nogach, płosząc uciekające mu z drogi dzieciaki, przebiegając pod rozwieszoną bielizną, przełażąc przez dziury w zgniłych parkanach, starając się jak najszybciej opuścić dzielnicę, póki kapitan Quarterblaod nie zdąży jej otoczyć. Dobrze znał te miejsca. Na wszystkich tych podwórkach, w piwnicach, opuszczonych pralniach i składach opałowych bawił się jeszcze jako chłopiec i wszędzie tu miał znajomych, a nawet przyjaciół i w innej sytuacji mógłby tu bez trudu ukryć się i przesiedzieć choćby tydzień, ale nie po to "zuchwale uciekał przed aresztowaniem" sprzed nosa kapitana Quarterblooda, zarabiając tym sposobem dodatkowe dwanaście miesięcy.
    Miał wyjątkowe szczęście. Ulicą Siódmą maszerowała wrzeszcząc i unosząc tumany kurzu, kolejna demonstracja jakiejś ligi - ze dwustu ludzi tak samo, a może nawet i bardziej obszarpanych i brudnych jak on sam, zupełnie tak, jakby wszyscy ci demonstranci dopiero co przedzierali się przez dziury w plotach włazili w pojemniki na śmiecie i jeszcze na dodatek spędził uprzednio burzliwą noc w składzie węgla. Wyskoczył z bramy, wmieszał się w ciżbę i na ukos, depcząc ludziom po nogach, opędzając się od kuksańców przebił się na drugą stronę ulicy i znowu dał nura w bramę - dokładnie w momencie, kiedy rozległo się znajome wstrętne wycie policyjnych syren i demonstracja stanęła ściśnięta w harmonijkę. Ale teraz Red był Już w innej dzielnicy i kapitan Quarterblood nie mógł wiedzieć w jakiej.
    Wszedł do swojego garażu od strony magazynu towarów radiotechnicznych i musiał trochę odczekać - robotnicy ładowali na samochód wielkie kartony z telewizorami. Ukrył się w suchotniczych krzakach bzu pod ślepą ścianą sąsiedniego domu, odsapnął troszeczkę i wypalił papierosa. Palił siedząc w kucki i opierając się plecami o mur przeciwpożarowy. Od czasu do czasu przykladał dłoń do policzka, starając się uspokoić nerwowy tik, i myślał, myślał, myślał, a kiedy samochód z robotnikami trąbiąc wyjechał za bramę. Red roześmiał się i cicho rzucił mu w ślad:
    "Dziękuję wam, chłopaki, powstrzymaliście durnia... miałem czas pomyśleć". Od tej chwili zaczął działać szybko, ale bez zbędnego pośpiechu, zręcznie, według planu, jakby pracował w Strefie.
    Dostał się do garażu przez tajny właz, bezszelestnie zdjął stare siedzenie, wsadził rękę do kosza, wyciągnął z worka pakunek i ukrył w zanadrzu, następnie zdjąl z gwoździa starą zniszczoną skórzaną kurtkę, znalazł w kącie brudną cyklistówkę i obiema rękami nacisnął ją głęboko na oczy. Przez szpary w drzwiach do mrocznego garażu wpadały wąskie pasma słonecznego światła pełne świetlistych pyłków, na podwórku wesoło i zadziornie piszczały dzieci i kiedy już zbierał się do wyjścia, usłyszał głos córeczki. Wtedy przywarł okiem do największej szpary i przez chwilę patrzył, jak Mariszka powiewając dwoma balonikami biega dookoła nowej huśtawki, a trzy staruchy z robótkami na kolanach siedzą obok na ławeczce i obserwują małą, nieżyczliwie zaciskając wargi. Wymieniają swoje parszywe uwagi, stare purchawy. A dzieci mają to w nosie - bawią się z nią jak gdyby nigdy nic, nie na darmo podlizywał się im jak umiał - i zjeżdżalnię im zrobił drewnianą, i dom dla lalek, i huśtawkę... i tę ławkę, na której siedzą teraz stare ropuchy też sam zmajstrował. "No dobra" - powiedział samymi wargami i oderwał się od szpary, jeszcze jeden, ostatni raz obejrzał garaż i ruszył do włazu.
    Na południowo - zachodnim przedmieściu, obok opuszczonej stacji benzynowej, na samym końcu ulicy Górniczej stała budka telefoniczna. Jeden Pan Bóg wie, kto z niej teraz korzystał - dookoła wszystkie domy były opuszczone a dalej na południe rozpościerało się aż po horyzont miejskie wysypisko śmieci. Red usiadł w cieniu budki, wprost na gołej ziemi, wsadził rękę w szparę pod budką. Wymacał zakurzony natłuszczony papier i rękojeść pistoletu zawiniętego w ten papier. Ocynkowane pudelko z nabojami również było na miejscu, podobnie jak woreczek z "bransoletkami" i stary portfel z podrobionymi dokumentami - skrytka była w porządku. Wtedy Red zdjął kurtkę i cyklinówkę i wsunął rękę w zanadrze. Z minutę siedział ważąc na dłoni porcelanowy pojemnik z nieuchronną, nieubłaganą śmiercią wewnątrz. I wtedy poczuł jak mu znowu zaczął drgać policzek.
    - Shoehart - powiedział nie słysząc własnego głosu. - Co ty robisz, łajdaku? Ty kanalio, przecież oni tym paskudztwem nas wszystkich załatwią... - przycisnął palcem drgający policzek, ale nie pomogło. - Gnidy - powiedział o robotnikach ładujących telewizory. - Musieliście mi wejść w drogę... wyrzuciłbym to dranstwo z powrotem do Strefy i spokój...
    W głuchej rozpaczy rozejrzał się dookoła, nad popękanym asfaltem drżało gorące powietrze, posępnie patrzyły zabite deskami okna, po wysypisku spacerowały obłoczki kurzu. Był sam.
    - Dobra - powiedział stanowczo. - Każdy za siebie i tylko jeden Pan Bóg za wszystkich. Ja tego i tak nie dożyję...
    Spiesznie, żeby się znowu nie rozmyślić zawinął pojemnik w cyklistówkę, a cyklistówkę opakował w kurtkę. Potem ukląkł oparł się o budkę i z lekka ją odchylił. Grube zawiniątko legło w dolku i jeszcze zostało sporo wolnego miejsca. Red ostrożnie opuścił budkę pokołysał ją, żeby nabrała stabilności, i wstał otrzepując dłonie.
    - Koniec - powiedział. - I nie ma o czym gadać. Wszedł w rozpalony zaduch budki, wrzucił monetę i wykręcił numer.
    - Guta - powiedział. - Tylko się nie denerwuj. Znowu wpadłem. - Usłyszał, jak z trudem wciągnęła powietrze, i pośpiesznie mówił dalej. - W ogóle mówić nie warto, potrzymają mnie sześć, góra osiem miesięcy i widzenia będą ci dawali... Jakoś to przeżyjemy. A bez pieniędzy nie będziesz siedziała, pieniądze ci przyślą... - Guta ciągle milczała. - Jutro dostaniesz wezwanie do komendantury, tam się zobaczymy. Przyprowadź Mariszkę.
    - Rewizji nie będzie? - zapytała głucho.
    - A choćby i była. W domu jest czysto. Nic się nie martw, uszy do góry... trzymaj się. Wzięłaś sobie na męża stalkera, teraz nie narzekaj. No, do jutra... Pamiętaj, że nie dzwoniłem do ciebie. Całuję w nosek.
    Gwałtownie odwiesił słuchawkę, z całej siły zmrużył oczy i zacisnął zęby, aż mu zadzwoniło w uszach. Potem znowu wrzucił monetę i nakręcił inny numer.
    - Słucham - powiedział Chrypa.
    - Mówi Shoehart - powiedział Red. - Proszę słuchać uważnie i nie przerywać...
    - Shoehart? - bardzo naturalnie zdziwił się Chrypa. - Jaki Shoehart?
    - Nie przerywać, teraz ja mówię! Wpadłem, uciekłem i teraz idę oddać się w ich łapy. Dostanę dwa i pół roku albo trzy. Żona zostaje bez pieniędzy. Zabezpieczycie ją. Żeby jej niczego nie brakowało, zrozumiano? Zrozumiano, pytam?
    - Proszę mówić dalej - powiedział Chrypa.
    - Niedaleko od tego miejsca, gdzieśmy się pierwszy raz spotkali, stoi budka telefoniczna. Jest tylko jedna, nie można się pomylić. Porcelana leży pod nią. Chcecie, to bierzcie, chcecie - nie bierzcie, ale żeby mojej żonie niczego nie brakowało. Jeszcze nieraz przyjdzie nam razem pracować. A jeżeli wrócę i dowiem się, że gracie ze mną nieczysto... Nie radzę wam grać ze mną nieczysto. Jasne?
    - Wszystko zrozumiałem - powiedział Chrypa. - I po niewielkiej pauzie zapytał: — Może będzie potrzebny adwokat?
    - Nie - odpowiedział Red. - Wszystkie pieniądze do ostatniego grosza - żonie. Czołem.
    Odwiesił słuchawkę, rozejrzał się, głęboko wsadził ręce w kieszenie i niespiesznie poszedł w górę ulicy Górniczej między pustymi niszczejącymi domami.



Strona główna     Indeks