Metro przemknęło z łoskotem pod
Manhattanem. Reader drzemał. Skrył pod gazetą obandażowaną dłoń i nasunął
głęboko na oczy kapelusz. Czy już go rozpoznano? Czy zgubił gang Thompsona? A
może ktoś teraz do nich telefonuje?
Zastanawiał się sennie, czy naprawdę uszedł z życiem. A
może był martwym, zręcznie animowanym trupem, poruszającym się tylko dzięki
nieudolności śmierci? (Moja droga, śmierć jest teraz taka opieszała! Jim Reader,
zanim można go było pochować jak należy, spacerował po swej śmierci kilka godzin
i odpowiadał na pytania ludzi!)
Reader pod wypływem nagłego impulsu otworzył szeroko oczy.
Śniło mu się coś... coś nieprzyjemnego. Nie mógł sobie ,przypomnieć co.
Zamknął ponownie oczy i przypomniał sobie, z pewnym
zdziwieniem, czasy, kiedy żył sobie beztrosko i nic mu nie groziło.
To było przed dwoma laty. Był wtedy wielkim, sympatycznym
młodzieńcem i pracował jako pomocnik kierowcy ciężarówki. Był zbyt skromny, aby
marzyć.
Marzył za niego niski kierowca ciężarówki o ściągniętej
twarzy.
- Dlaczego nie spróbujesz w widowisku telewizyjnym, Jim? Ja
bym spróbował, gdybym miał twoje warunki. Lubią tam takich przeciętnych, mało
bystrych facetów. Jako uczestników. Każdy lubi takich facetów. Czemu by nie
spróbować?
No i spróbował. Właściciel miejscowego sklepu
radiowa-telewizyjnego udzielił mu bliższych wyjaśnień.
- Widzisz, Jim. Publiczność ma już powyżej uszu dobrze
wytrenowanych siłaczy z ich zmanierowanymi odruchami i profesjonalną odwagą. Kto
może się wczuć w takich facetów? Kto może się z nimi identyfikować? Ludzie chcą
oglądać emocjonujące rzeczy, to prawda, ale nie, kiedy jakiś cwaniak robi sobie
z tego rzemiosło i zbija pięćdziesiąt tysięcy rocznie. To dlatego tracą
popularność wyreżyserowane widowiska. To dlatego właśnie prosperują widowiska
grozy.
- Rozumiem - powiedział Reader. - Sześć lat temu, Jim,
Kongres uchwalił Ustawę o Świadomym Samobójstwie. Paru starych senatorów gadało
dużo o nieprzymuszonej woli i samookreśleniu jednostki, ale to wszystko gówno.
Czy wiesz, co oznacza Ustawa o Świadomym Samobójstwie? Oznacza ona, że nie tylko
zawodowcy, ale i amatorzy mogą ryzykować swoje życie za dużą forsę: Dawniej,
jeśli chciałeś, żeby ci legalnie obtłukli mózg za pieniądze, musiałeś zostać
zawodowym bokserem, futbolistą, albo graczem w hokeja. A teraz taka szansa stoi
otworem dla zwykłych ludzi, takich jak ty, Jim.
- Rozumiem - powiedział znowu Reader.
- To cudowna okazja. Skorzystaj z niej. Nie wyróżniasz się
niczym, Jim. Wszystko, co potrafisz ty, potrafi każdy. Jesteś przeciętniak.
Myślę, że widowiska grozy będą o ciebie zabiegać.
Reader pozwolił sobie na marzenia. Widowiska telewizyjne
wydawały się prostą drogą do fortuny dla skromnego, młodego faceta bez żadnych
szczególnych uzdolnień i wykształcenia. Napisał list do programu o nazwie
“Hazard" i dołączył swoją fotografię.
“Hazard" zainteresował się nim. Sieć JBC zbadała jego dane
i uznała, że był na tyle przeciętny, aby usatysfakcjonować najszersze kręgi
telewidzów. Sprawdzono jego pochodzenie i przynależność organizacyjna. W końcu
wezwano go do Nowego Jorku. Tam przeprowadził z nim rozmowę Mr. Moulian.
Moulian był ponury i uczuciowy. Mówiąc, żuł gumę.
- Wystąpisz - powiedział oschle ale nie w “Hazardzie".
Wystąpisz w “Eliminacjach". To półgodzinny program dzienny na trzecim
kanale.
- Orany! - ucieszył się Reader. - Nie dziękuj mi. Jeśli
wygrasz albo zajmiesz drugie miejsce, otrzymasz tysiąc dolarów, a jeśli
,przegrasz, dostaniesz nagrodę pocieszenia w wysokości stu dolarów. Ale nie to
jest ważne.
- Nie, proszą pana.
- “Eliminacje" to skromny program. Jest on poligonem
doświadczalnym dla sieci JBC. Zdobywcy pierwszego i drugiego miejsca przechodzą
do "Stanu zagrożenia". W “Stanie zagrożenia" nagrody są o wiele wyższe.
- Wiem, że są wyższe, proszę pana. - I jeśli spiszesz się
dobrze w “Stanie zagrożenia", otworzy się przed tobą droga do widowisk grozy
pierwszej klasy, takich jak “Hazard" i “Podwodne Niebezpieczeństwa",
transmitowanych na cały kraj i oferujących olbrzymie wygrane. I wtedy zaczyna
się naprawdę wielka gra. Jak daleko dojdziesz, zależy od ciebie.
- Zrobię co będę mógł, proszę pana - zapewnił Reader.
Moulian przestał na chwilę żuć gumę i niemal z szacunkiem
powiedział:
- Możesz tego dokonać, Jim. Pamiętaj tylko. Ty jesteś
ludzie, a ludzie mogą wszystko.
Sposób, w który wypowiedział te słowa sprawił, że Readerowi
zrobiło się przez chwilka żal Mr. Mouliana, który był ponury, miał kędzierzawe
włosy, wyłupiaste oczy i na pewno był “ludzie".
Podali sobie ręce. Potem Reader podpisał dokument
zwalniający sieć JBC od wszelkiej odpowiedzialności za utratę przez niego życia,
członków, czy rozumu w trakcie konkursu. Podpisał również inny dokument,
wyszczególniający prawa przysługujące mu na mocy Ustawy o Świadomym
Samobójstwie. Wymagało tego prawo i była to czysta formalność.
Po trzech tygodniach wystąpił w “Eliminacjach".
Program nawiązywał do klasycznej formy wyścigu
samochodowego. Niewyszkoleni kierowcy wgramolili się do potężnych, amerykańskich
i europejskich maszyn wyścigowych i ścigali się na morderczej, dwudziestomilowej
trasie. Reader, trzęsąc się ze strachu, wrzucił zły bieg w swoim Maserati i
wystartował.
Wyścig był przeraźliwym koszmarem spalonych opon. Reader
trzymał się z tyłu stawki, pozwalając pierwszym liderom roztrzaskiwać się na
okolonych bandami zakrętach wijącej się serpentyną drogi. Wysunął się na trzecie
miejsce, gdy jadący przed nim Jaguar skręcił nagle w bok, wpadając na Alfa Romeo
i obydwie maszyny z łoskotem wylądowały w zaoranym polu. Na drugie miejsce
wysforował się Reader na ostatnich trzech milach, ale nie mógł znaleźć miejsca
na wyprzedzenie prowadzącego wozu. Na zakręcie w kształcie litery S omal nie
wyleciał z trasy, ale szybko wprowadził samochód na drogę i ciągle jeszcze byt
trzeci. Potem kierowca prowadzącego wozu złamał na ostatnich pięćdziesięciu
jardach wał korbowy i Jim ukończył wyścig na drugiej pozycji.
Był teraz o tysiąc dolarów do przodu. Dostał cztery listy
od kibiców, a pewna pani z Oshkosh przysłała mu parę ciepłych skarpetek. Zastał
zaproszony do wystąpienia w “Stanie Zagrożenia".
W odróżnieniu od innych widowisk, “Stan Zagrożenia" nie był
programem typu turniejowego. Wymagał on wykazania się inicjatywą. Przed występem
zaaplikowano Readerowi dawkę nieuzależniającego narkotyku. Ocknął się w kabinie
małego samolotu lecącego na autopilocie na wysokości dziesięciu tysięcy stóp.
Wskazanie paliwomierza sygnalizowało niemal puste zbiorniki. Spadochronu nie
miał. Należało sprowadzić samolot do lądowania.
Naturalnie, nigdy przedtem nie latał. Ostrożnie
eksperymentował z urządzeniami wypełniającymi tablicę przyrządów samolotu
pamiętając, że w zeszłym tygodniu bohater odzyskał świadomość na pokładzie łodzi
podwodnej, otworzył nie ten zawór co trzeba i utonął.
Tysiące telewidzów z zapartym tchem obserwowało, jak ten
przeciętny człowiek, człowiek taki sam jak oni, borykał się z zaistniała
sytuacja tak, jak robiliby to oni. Jim Reader był nimi. Wszystko, co potrafił
on, potrafili oni. Był reprezentantem ludzi.
Readerowi udało się sprowadzić samolot na dół w sposób,
który zachowywał pozory lądowania. przekoziołkował kilka razy, ale pas
bezpieczeństwa spełnił swoja rolę, a silnik, wbrew oczekiwaniom nie buchnął
płomieniami. Wyszedł wtedy z tego ogłuszony, z trzema złamanymi żebrami, trzema
tysiącami dolarów i szansa, że po wyzdrowieniu wystąpi w “Torrero".
Nareszcie widowisko pierwszej klasy!. “Torrero" płaciło
dziesięć tysięcy dolarów. Trzeba było tylko zakłuć szpada czarnego byka z Miura,
tak jak robili to zawodowi matadorzy.
Walka odbywała się w Madrycie, gdyż walki byków były w
Stanach Zjednoczonych ciągle jeszcze nielegalne. Transmitowała ją telewizja.
Reader miał dobra kwadrylię. Polubili wielkiego,
ślamazarnego Amerykanina. Pikadorzy naprawdę przykładali się do swych lancy, aby
osłabić mu byka, banderillerzy próbowali zwalić bestię z nóg, zanim wbili w nią
swe banderille, a drugi matador, ponury człowiek z Algiceras, fantazyjnymi
ruchami mulety niemal skręcił bykowi kark.
Ale kiedy już wszystko zostało powiedziane i zrobione, na
placu boju, ściskając niezgrabnie w lewym ręku muletę, a w prawym szpadę, oko w
oko z czarnym, ociekającym krwią, szerokorogim bykiem stał Jim Reader.
- W płuca go, hombre, w płuca darł się ktoś. - Nie zgrywaj
bohatera, dźgnij go w płuca.
Ale Jim Reader trzymał się tego, co powiedział mu w Nowym
Jorku doradca techniczny: “Nastaw szpadę i wbij ją nad rogami".
I tak zrobił. Szpada ześlizgnęła się po kości i byk wziął
go na rogi, po czym przerzucił sobie nad grzbietem. Podniósł się, cudem nie
rozpruty, pochwycił druga szpadę i zamykając oczy, ponownie wbił ją nad rogami.
Bóg sprawujący pieczę nad dziećmi i głupcami musiał się temu przyglądać, gdyż
szpada weszła jak nóż w masło. Byk wyglądał na zaskoczonego i gapił się na Jima
z niedowierzaniem, a potem upadł jak przekłuty balon.
Wypłacili mu dziesięć tysięcy dolarów, a złamany obojczyk
zrósł się niemal natychmiast. Dostał dwadzieścia trzy listy od kibiców, a wśród
nich namiętne zaproszenie od dziewczyny z Atlantic City, które zignorował.
Spytano go, czy nie zechciałby wystąpić w następnym widowisku.
Pozbył się już trochę swej naiwności. Był teraz w pełni
świadomy, że dał się niemal zabić za marne grosze. Wielka forsa była nadal przed
nim. Teraz chciał być niemal zabijany za coś wartego zachodu.
Wystąpił więc w “Podwodnych Niebezpieczeństwach", widowisku
finansowanym przez firmę Mydło Fairlady. W masce na twarzy, z respiratorem,
pasem obciążającym, płetwami i nożem, skoczył wraz z czterema rywalami w ciepłe
wody Morza Karaibskiego. Za nimi, w ochronnej klatce zanurzyła się obsługa
kamery telewizyjnej. Zadanie polegało na znalezieniu i wyłowieniu skarbu, który
firma finansująca program ukryła na dnie.
Nurkowanie w masce nie jest specjalnie niebezpieczne, ale
fundator, celem uatrakcyjnienia widowiska, zadbał o trochę fanaberii. W rejonie,
w którym odbywały się zawody, roiło się od gigantycznych mięczaków, jadowitych
moren, rekinów kilku gatunków, ogromnych ośmiornic, trujących koralowców i
innych niebezpieczeństw, czyhających na śmiałków w głębinach.
Była to pasjonująca walka. Skarb znalazł w głębokiej
rozpadlinie człowiek z Florydy, ale jego znalazła morena. Skarb porwał drugi
nurek, a jego porwał rekin. Przejrzysta, niebieskozielona woda zmętniała od
krwi, co dobrze wychodziło w kolorze na ekranach telewizorów. Skarb opadł na
dno, a zanurkował za nim Reader, w trakcie czego trzasnęły mu bębenki w uszach.
Wyszarpał skarb z koralowca, odrzucił pas obciążający i popłynął w kierunku
powierzchni. Na trzydzieści stóp od celu musiał stoczyć walkę o skarb z czwartym
nurkiem.
Wodzili się tam i z powrotem z nożami w dłoniach, wreszcie
mężczyzna zaatakował i ciał Readera przez pierś. Ale Reader, z zimna krwią
rutynowanego zawodnika, puścił swój nóż i wyrwał napastnikowi z ust
respirator.
To pomogło. Reader wynurzył się i pokazał wyłowiony skarb
komisji konkursowej oczekującej w łodzi. Okazało się, że była to paczka mydła
firmy Mydło Fairlady - “Największy Skarb".
Występ przyniósł mu na czysto dwadzieścia dwa tysiące
dolarów w gotówce i papierach wartościowych, oraz trzysta osiem listów ad
kibiców i interesującą propozycję od dziewczyny z Macon. Odbył bezpłatne
leczenie rany od noża, pękniętych bębenków i zatrucia jadem koralowca.
Ale, co najważniejsze, zaproszony został do wzięcia udziału
w największym widowisku grozy - w “Cenie Ryzyka". I wtedy się zaczęło...
Skład zatrzymał się, wyrywając Readera z zadumy. Zsunął
kapelusz z czoła i w przejściu między siedzeniami dostrzegł mężczyznę, gapiącego
się nań i szepcącego coś do tęgiej kobiety. Czyżby go rozpoznali?
Gdy tylko otworzyły się drzwi wstał i zerknął na zegarek.
Miał jeszcze przed sobą pięć godzin.
Na stacji Manhasset ,wsiadł do taksówki i kazał się wieźć
do New Salem.
- New Salem? - spytał kierowca przyglądając mu się w
lusterku wstecznym.
- Tak.
Kierowca włączył radio.
- Kurs do New Salem. Tak, zgadza się. New Salem.
Ruszyli. Reader zmarszczył brwi, zastanawiając się, czy nie
był to czasem sygnał. Zgłaszanie dyspozytorom kursu należało, oczywiście, do
obowiązków taksówkarzy, ale coś w głosie tego człowieka...
- Niech mnie pan tutaj wysadzi zażądał Reader.
Zapłacił kierowcy i ruszył pieszo wąską, polna droga,
wijącą się między rzadko rosnącymi drzewami. Drzewa były zbyt niskie i zbyt
oddalone jedno od drugiego, aby mogły stanowić osłonę. Reader szedł dalej,
szukając miejsca, gdzie mógłby się ukryć.
Od strony autostrady zbliżała się wielka ciężarówka.
Reader, nie zatrzymując się, nasunął kapelusz głębiej na oczy. Nagle, gdy
ciężarówka była już blisko, usłyszał, dobywający się z trzymanego w kieszeni
telewizorka, krzyk: - Uważaj!
Rzucił się do rowu. Ciężarówka, przechylając się na jedną
stronę, przejechała obok, niemal ocierając się o niego. Zapiszczały hamulce.
Kierowca krzyczał
- Tam ucieka! Strzelaj, Harry, strzelaj!
Pociski strzygły liście wokół wpadającego między drzewa
Readera.
- I znów do tego doszło! - mówił Mike Terry cienkim z
podniecenia głosem. - Obawiam się, że czujność Jima Readera uśpiona została
złudnym poczuciem bezpieczeństwa. Tak nie można, Jim! Nie możesz tak postępować,
gdy zagrożone jest twoje życie! Nie teraz, gdy tropią cię bandyci! Bądź
ostrożny, Jim. Masz jeszcze ciągle cztery i pół godziny przed sobą.
- Claude, Harry - mówił kierowca zawróćcie ciężarówkę.
Otaczamy go. - Otaczają cię, Jim - wrzeszczał
Mike Terry - ale jeszcze cię nie dostali! Możesz
podziękować Dobrej Samarytance, Susy Peters z South Orange w stanie New Jersey,
Elm Street 12, za ostrzegający krzyk, który wydala w momencie, gdy ciężarówka
wpadała na ciebie. Za chwilę ujrzymy małą Susy przed naszymi kamerami... Proszę
spojrzeć, proszę państwa, przybył na miejsce nasz helikopter studyjny. Teraz
motecie państwo obserwować uciekającego Jima Readera i morderców ścigających go,
okrążających go...
Reader przebiegł sto jardów między drzewami i wypadł na
betonową autostradę. Po drugiej stronie rósł rzadki las. Za nim, miedzy
drzewami, kłusował jeden ze ścigających go bandytów. Ciężarówka wyjechała już z
bocznej drogi i było teras o milę od miejsca, w którym stał, pędząc w jego
stronę.
Z przeciwnego kierunku nadjeżdżał samochód. Reader,
wymachując jak oszalały rękoma, wbiegł na autostradę. Samochód zatrzymał
się.
- Szybko! - krzyknęła młoda blondynka siedząca za
kierownica.
Reader wskoczył do wozu. Dziewczyna zawróciła. Przednią
szybę roztrzaskał pocisk. Wcisnęła pedał gazu, omal nie rozjeżdżając samotnego
bandyty wybiegającego przed maskę samochodu.
Wóz wyrwał do przodu, zanim ciężarówka zbliżyła się na
odległość strzału.
Reader opadł na oparcie fotela i mocno zacisnął powieki.
Kobieta skoncentrowała się na prowadzeniu, obserwując w lusterku wstecznym
ciężarówkę.
- I znów się udało! - darł się w ekstazie Mike Terry. - Jim
Reader znowu został wyrwany z objęć śmierci, dzięki Dobrej Samarytance, Janice
Morrow z New York City, Lexington Avenue 433. Czy oglądali państwo kiedyś coś
podobnego? Ta brawura z jaka panna Morrow gnała poprzez grad pocisków i wyrwała
Jima Readera z paszczy zguby! Przeprowadzimy później wywiad z Miss Morrow i
dowiemy się, co wtedy przeżywała. Teraz, kiedy Jim Reader odjeżdża z szaloną
prędkością - może tam, gdzie będzie bezpieczny, może tam, gdzie czyhają na niego
nowe niebezpieczeństwa - nadamy krótkie ogłoszenie naszego fundatora. Nie
wytaczajcie odbiorników! Jim Reader ma jeszcze przed sobą cztery godziny i
dziesięć minut, wszystko może się zdarzyć!
- W porządku - odezwała się dziewczyna. - Zeszliśmy z
anteny. Co się z tobą do diabła dzieje, Reader?
- Co takiego? - spytał zdziwiony. Dziewczyna miała
dwadzieścia kilka lat. Wyglądała atrakcyjnie i robiła wrażenie nieprzystępnej.
Reader zauważył, że ma ładne rysy twarzy i doskonałą figurę. Zauważył też, że
była zła.
- Panienko - powiedział - nie wiem jak panience
dziękować...
- Nie wysilaj się - przerwała mu Janice Morrow. - Nie
jestem Dobrą Samarytanką. Pracuję w sieci JBC.
- A więc uratował mnie program! - Sprytnie to
wykombinowałeś - powiedziała.
Ale dlaczego?
- Słuchaj, Reader, to kosztowny program. Musimy zrobić z
niego dobre przedstawienie. Jeśli krąg oglądających nas telewidzów zacznie się
zawężać, to pójdziemy z torbami. A ty nie przyczyniasz się do podniesienia jego
atrakcyjności.
- Bo jesteś okropny - stwierdziła cierpko dziewczyna. -
Jesteś fajtłapa, niedołęga. Czy ty próbujesz popełnić samobójstwo? Nie nauczyłeś
się jeszcze jak przetrwać?
- Robię co mogę.
- Thompsonowie mogli cię już dopaść z tuzin razy. To my
poinstruowaliśmy ich, żeby się nie spieszyli, żeby odwlekali chwilę ostatecznego
rozstrzygnięcia. Ale to przypomina strzelanie do glinianego kogucika wysokiego
na sześć stóp. Thompsonowie stosują się do naszego zalecenia, ale jak dotąd mogą
tylko fuszerować. Gdybym nie nadjechała, zabiliby cię - obojętne, czy transmisja
by trwała, czy nie.
Reader gapił się wytrzeszczonymi oczyma nie mogąc uwierzyć,
te taka ładna dziewczyna może wysławiać się w taki sposób. Rzuciła mu krótkie
spojrzenie i przeniosła wzrok z powrotem na drogę.
- Co tak na mnie patrzysz? - powiedziała. - Zgodziłeś się
za pieniądze ryzykować swoim życiem, chłopczyku. I to za duże pieniądze!
Wiedziałeś, czego się od ciebie wymaga. Nie zachowuj się jak nędzny
urzędniczyna, który stwierdza, że gonią go wstrętni chuligani. To inny
scenariusz.
- Wiem dowiedział Reader.
- Jeśli nie potrafisz porządnie żyć, postaraj się
przynajmniej umrzeć porządnie...
- Pani nie chciała tego powiedzieć - wpadł jej w słowa
Reader.
- Nie bądź taki pewien... Masz do końca widowiska trzy
godziny i czterdzieści minut, Jeśli potrafisz utrzymać się przy życiu, świetnie.
Forsa jest twoja. Ale jeśli ci się nie uda, spróbuj przynajmniej pokazać coś
ludziom zapłacili za to.
Reader skinął głowa i wpatrywał się w dziewczynę tak, jakby
chciał coś jeszcze powiedzieć.
- Za chwilę wchodzimy znowu na antenę. Udam, że zepsuł się
silnik i wysiądziesz. Thompsonowie postawią teraz wszystko na jedna kartę.
Zabiją cię, kiedy tylko i jeśli tylko będą mogli. Rozumiesz?
- Tak - powiedział Reader. - A jeśli mi się uda to spotkamy
się kiedyś?
- Próbujesz mnie nabierać? - zacięła ze złością usta.
- Nie. Chciałbym się jeszcze z panią zobaczyć. Mogę?
Popatrzyła na niego dziwnie.
- Nie wiem. Nie myśl o tym. Program zaraz się zaczyna.
Najlepiej chyba będzie, jak schronisz się w tym lesie po prawej. Gotowy?
- Tak. Jak mogę się z panią skontaktować? Znaczy się
potem.
- Och, Reader, nie uważasz. Idź przez las, aż znajdziesz
wyżłobiony przez wodę wąwóz. To niewiele, ale będziesz miał przynajmniej jakaś
osłonę.
- Jak mogę się z panią skontaktować? - spytał ponownie
Reader.
- Mój numer jest w książce telefonicznej Manhattanu. -
Zatrzymała samochód. - O. K., Reader, uciekaj.
Otworzył drzwiczki.
- Zaczekaj. - Pochyliła się i pocałowała go w usta. -
Powodzenia, ty idioto. Zadzwoń do mnie, jak ci się uda.
Po chwili biegł już w stronę lasu.
Minął brzozowo-sosnowy lasek, przebiegł obok
wielopoziomowego domu letniskowego odprowadzany zdziwionymi spojrzeniami
wyglądających przez wielkie, panoramiczne okno ludzi. Ktoś z mieszkańców tego
domu musiał powiadomić gang, bo kiedy dotarł do wąwozu, o którym mówiła mu
Janice Morrow, mordercy byli tuż za nim. Ci spokojni, kulturalni,
przestrzegający prawa ludzie nie chcą, żeby uciekł, pomyślał ze smutkiem Reader.
Chcą zobaczyć mord. A może pragną ujrzeć, jak ledwo uchodzi z życiem.
Na jedno właściwie wychodziło.
Wpadł do wąwozu, ukrył się w gęstych krzakach i leżał bez
ruchu. Na obu skarpach pojawili się Thompsonowie. Szli powoli wypatrując
jakiegokolwiek poruszenia. Gdy przechodzili obok miejsca, gdzie leżał, Reader
wstrzymał oddech.
Usłyszał bliski huk wystrzału, ale bandyta strzelał tylko
do wiewiórki. Wiła się przez chwilę z bólu, a potem znieruchomiała.
Leżąc tak w krzakach, Reader usłyszał warkot helikoptera
studyjnego, unoszącego się nad wąwozem. Zastanawiał się, czy kamery były
skierowane na niego. Było to możliwe. A jeśli ktoś widzi, jakiś Dobry
Samarytanin, w jakiej znalazł się sytuacji, to może przyjdzie mu z pomocą.
Patrząc tak w niebo na helikopter, Reader nadał swej twarzy
pełen czci wyraz, złożył ręce i zaczai się modlić. Modlił się po cichu, bo
zebrane przed telewizorami audytorium nie lubiło religijnej ostentacji, ale jego
usta poruszały się. To był przywilej każdego człowieka.
Miał na ustach prawdziwą modlitwę. Kiedyś, ktoś z
telewidzów, potrafiący czytać z ust, wykrył, że uciekinier udaje odmawianie
pacierza, a w rzeczywistości recytuje tabliczkę mnożenia. Dla tego człowieka nie
było już ratunku!
Reader skończył się modlić. Zerkając na zegarek stwierdził,
że pozostały mu jeszcze prawie dwie godziny.
A on nie chciał umierać! To nie było tego warte, obojętne
ile mu wypłaca! Musiał być szalony, kompletnie szalony, żeby się na to
zgodzić.
Wiedział jednak, że nie była to prawda. I przypomniał
sobie, jaki był wtedy świadomy tego, co czyni,
Tydzień temu, mrużąc oczy w ostrych światłach reflektorów,
stał w studio programu “Cena Ryzyka", a Mike Tery ściskał mu rękę.
- A więc, Mr. Reader - spytał uroczyście Terry - czy zna
pan reguły gry, w której ma pan uczestniczyć?
Reader skinął głowa.
- Jeśli je zaakceptujesz, Jimie Reader, będziesz przez
tydzień człowiekiem ściganym. Będą cię tropić mordercy, zawodowi mordercy,
ludzie ścigani przez prawo za inne zbrodnie, którym, na mocy Ustawy o Świadomym
Samobójstwie, zagwarantowano bezkarność za to jedyne zabójstwo. Będą próbowali
cię zabić, Jim. Rozumiesz?
- Rozumiem - odparł Reader. Rozumiał również to, że jeśli
przez ten , tydzień zdoła utrzymać się przy życiu, otrzyma dwieście tysięcy
dolarów.
- Pytam po raz ostatni, Jimie Reader. Nie zmuszamy nikogo
do gry, gdy stawką w niej jest śmierć. Czy chcesz grać?
- Chcę - powiedział Reader.
Mike Terry zwrócił się do widowni. - Panie i panowie, mam
tutaj kopię wyczerpującego testu psychologicznego, który na nasza prośbę
przeprowadził na Jimie Readerze bezstronny instytut badań psychologicznych.
Kopie takie zostaną przesłane każdemu, kto ich zażąda, po uiszczeniu przez tą
osobę opłaty w kwocie dwudziestu pięciu centów na pokrycie kosztów wysyłki. Test
wykazuje, że Jim Reader jest w pełni władz umysłowych, zrównoważony i całkowicie
odpowiedzialny pod jakimkolwiek względem. - Tu zwrócił się do Readera.
- Czy nadal chcesz stanąć do współzawodnictwa, Jim?
- Tak, chcę.
- Świetnie! - krzyknął Mike Terry Jimie Reader, poznaj
swoich przyszłych morderców!
Na scenę, witani gwizdami publiczności, weszli ludzie z
gangu Thompsona. - Proszę na nich spojrzeć, proszę państwa - powiedział z
nieukrywana pogardą Mike Terry. - Proszę tylko na nich spojrzeć! Antyspołeczni,
z gruntu zdeprawowani, kompletnie amoralni. Ci ludzie nie maja innego kodeksu,
poza spaczonym, kodeksem kryminalistów, żadnego honoru, poza tchórzliwym honorem
mordercy do wynajęcia. Są ludźmi skazanymi, skazanymi przez nasze społeczeństwo,
które nie na długo usankcjonuje ich działalność. Czeka ich przedwczesna i
niechlubna śmierć.
Widownia przyjęła te słowa aplauzem.
- Co masz do powiedzenia, Claude Thompson? - spytał Mike
Terry. Claude, rzecznik Thompsonów, podszedł do mikrofonu. Był szczupłym, gładko
wygolonym, staromodnie ubranym mężczyzną.
- Uważam - powiedział ochryple uważam, że nie jesteśmy
gorsi od innych. Znaczy się, jesteśmy jak żołnierze na wojnie, oni też zabijają.
A popatrzcie na łapownictwo w rządzie i w związkach. Każdy dorabia sobie na
boku.
Byt to właśnie nie trzymający się kupy kodeks Thompsonów.
Ale jakże szybko, z jaką precyzją Mike obalił argumentację mordercy! Pytania
Terry'ego wrażały się prosto w plugawą duszę tego człowieka.
Pod koniec wywiadu, Claude Thompson wycierał spoconą twarz
jedwabna chusteczka i rzucał swym ludziom gniewne spojrzenia.
Mike Terry położył dłoń na ramieniu Readera.
- Oto człowiek, który zgodził się zostać wasza ofiarą -
jeśli potraficie go schwytać.
- Schwytamy go - powiedział Thompson. Wróciła mu już
pewność siebie.
- Nie bądź taki pewny - upomniał go Terry. - Jim Reader
walczył z dzikimi bykami - teraz ma za przeciwników szakale. Jest przeciętnym
człowiekiem. Jest "ludzie" - a to oznacza ostateczna zgubę dla ciebie i
osobników twojego pokroju.
- Dostaniemy go - chełpił się Thompson.
- I jeszcze jedno - dodał cicho Terry. - Jim Reader nie
jest osamotniony. Stoją za nim ludzie z całej Ameryki. Dobrzy Samarytanie ze
wszystkich zakątków naszego wielkiego kraju są gotowi pomagać mu. Nieuzbrojony,
bezbronny Jim Reader może liczyć tylko na pomoc i serdeczność ludzi, których
jest reprezentantem. Nie bądź więc taki pewien, Claude Thompson! Za Jimem
Readerem stoją przeciętni ludzie - a ludzi przeciętnych jest mnóstwo!
Reader rozmyślał o tym, leżąc bez ruchu w krzakach. Tak,
ludzie pomagali mu, ale pomagali także mordercom.
Wstrząsnął nim dreszcz. Sam tego chciał, pamiętał dobrze.
Sam był sobie winien. Potwierdzał to test psychologiczny.
A mimo to, jakaś część winy spadała tu na psychologów,
którzy przeprowadzali z nim ten test? Na ile winien był Mike Terry, oferując
biednemu człowiekowi taka sumę pieniędzy? Społeczeństwo samo zrobiło tę pętlę i
założyło mu ją na szyję, a on sam się na niej powiesił, nazywając to
nieprzymuszoną wolą.
Czyja to wina?
- Aha ! - krzyknął ktoś.
Reader spojrzał w górę i zobaczył stojącego nad nim,
tęgiego mężczyznę. Mężczyzna ubrany był w tweedowa marynarkę w krzykliwa kratę.
U szyi zwisała mu lornetka, a w ręku trzymał laskę.
- Proszę pana - wyszeptał Reader - niech pan nic nie
mówi!
- Hej! - Krzyknął grubas, wskazując laska na Readera. -
Tutaj jest! Wariat, pomyślał Reader. Temu przeklętemu głupcowi musi się wydawać,
że to zabawa w chowanego.
- O, tutaj! - wrzeszczał mężczyzna. Reader, klnąc, zerwał
się na nogi i zaczął uciekać. Wybiegł z wąwozu i ujrzał w oddali biały budynek.
Skręcił w tym kierunku. Za sobą słyszał ciągle okrzyki mężczyzny.
- Tamtędy, o tam. Patrzcie, głupcy, jeszcze go nie
widzicie?
Bandyci znowu zaczęli strzelać. Reader biegł, potykając się
o nierówności terenu. Minął troje dzieci bawiących się w szałasie.
- Tutaj jest! - rozwrzeszczały się dzieciaki. - Tutaj
jest!
Reader jęknął i biegł dalej. Dopadł schodów budynku i
zobaczył, że to kościół.
Gdy otwierał drzwi, pocisk trafił go w kolano.
Upadł i wczołgał się do środka. Telewizorek w jego kieszeni
przemawiał głosem Mika Terry'ego:
- Co za zakończenie, proszę państwa, co za zakończenie!
Reader został trafiony! Został trafiony, proszę państwa. Czołga się teraz,
cierpi, ale nie rezygnuje! Nie, Jim Reader!
Reader leżał w przejściu między ławkami, niedaleko ołtarza.
Docierał do niego - ożywiony głos dziecka, które mówiło:
- Wszedł tutaj, Mr. Thompson. Jak się pan pospieszy, to
jeszcze go pan złapie.
Czyż kościół nie był uważany za sanktuarium; zastanawiał
się Reader, czyż nie gwarantował azylu?
Drzwi otworzyły się gwałtownie i Reader zdał sobie sprawę,
że na ten obyczaj nikt tu nie zważa. Zebrał się w sobie i wpełzł za ołtarz, a
stamtąd, przez tylne drzwi kościoła, wyczołgał się na zewnątrz.
Znalazł się na starym cmentarzu. Pełzał między krzyżami i
gwiazdami, mijał marmurowe i granitowe płyty, mijał groby z kamienia i proste,
drewniane tablice pamiątkowe. O nagrobek, tuż przy jego głowie, roztrzaskał się
pocisk, obsypując go gradem kamiennych odprysków. Doczołgał się nad krawędź
świeżo wykopanej mogiły.
Oszukali go, myślał. Wszyscy ci mili, przeciętni normalni
ludzie. Czy nie mówili, że jest ich reprezentantem? Czy nie przysięgali
ochraniać siebie samych? Ale nie, oni go nienawidzili. Czemu tego nie dostrzegł?
Ich bohaterem był zimny, zaślepiony rewolwerowiec, Thompson, Capone, Billy Kid,
Young Lochinvar, Cyd, Cuchulain, człowiek bez ludzkich pragnień i obaw. Czcili
go, tego bezdusznego, nieprzejednanego robota rewolwerowca i pragnęli poczuć
jego stopę na swej twarzy.
Reader spróbował się poruszyć i osunął się bezradnie do
otwartego grobu. Leżał na plecach, patrząc w błękitne niebo. Niebawem,
zamajaczyła nad nim czarna sylwetka, plamiąc swą obecnością czysty błękit.
Szczęknął metal. Zjawa wolno brała go na cel.
I Reader na zawsze stracił wszelką nadzieję.
- STÓJ, THOMPSON! - zaryczał wzmocniony głos Mike Terryego.
Rewolwer zadrżał.
- Jest sekunda po piątej! Tydzień minął! JIM READER
WYGRAŁ!
Rozpętała się istna burza wiwatów wznoszonych przez
publiczność zgromadzona w studio.
Ludzie z gangu Thompsona w ponurych nastrojach zebrali się
nad grobem. - Wygrał, przyjaciele, wygrał! - krzyczał Mike Terry. - Spójrzcie
państwo, spójrzcie na ekrany swoich telewizorów! Przybyła policja. Zabierają
Thompsonów od ich ofiary - ofiary, której nie potrafili zabić. A wszystko dzięki
wam, Dobrzy Samarytanie Ameryki. Spójrzcie państwo, opiekuńcze ręce podnoszą
Jima Readera z otwartej mogiły, która stała się jego ostatnim azylem. Jest tam
Dobra Samarytanka Janice Morrow. Czyżby to początek romansu? Zdaje się, że Jim
zasłabł, proszę państwa. Podają mu środek pobudzający. Wygrał przecież dwieście
tysięcy dolarów! Zamienimy teraz kilka słów z Jimem Readerem!
Zapadła chwila milczenia.
- To przykre - odezwał się Mike Terry. - Proszę państwa,
przykro mi, ale nie możemy teraz usłyszeć Jima. Badają go lekarze. Jedna
chwileczkę...
Ponownie zapadła cisza. Mike Terry otarł czoło z potu i
uśmiechnął się.
- To zmęczenie, proszę państwa, straszliwe zmęczenie.
Lekarz mówi mi... No tak, proszę państwa, Jim Reader chwilowo nie jest sobą. Ale
to tylko chwilowo! Sieć JBC wynajmuje najlepszych psychiatrów i psychoanalityków
w kraju. Zrobimy wszystko co w ludzkiej mocy dla tego dzielnego chłopca.
Wszystko na nasz koszt.
Mike Terry zerknął na zegar wiszący w studio.
- No tak, proszę państwa, zbliża się pora zakończenia
naszego programu. Proszę obejrzeć zapowiedź naszego następnego, wielkiego
widowiska grozy. I proszę się nie martwić. Pewien jestem, że Jim Reader bidzie
niedługo z nami.
Mike Terry uśmiechnął się i mrugnął okiem w kierunku
widowni.
- Na pewno wyzdrowieje, proszę państwa. Przecież wszyscy
trzymamy za niego kciuki !
przekład : Jacek Manicki
powrót |