|
Robert Sheckley
Danta, ostatni Mowotahitańczyk
Edward Danton był kompletnym
nieudacznikiem - pierwsze objawy nieprzystosowania społecznego zaczęły
się u niego pojawiać już w wieku dziecięcym. Powinno to stanowić wystarczające
ostrzeżenie dla jego rodziców, których obowiązkiem było dostarczyć go
natychmiast do kompetentnego psychologa. Ten ustaliłby bez wątpienia, który
z elementów, tworzących dziecięcy świat Dantona, przyczynił się do
wykształcenia owych antyspołecznych skłonności. Jednakże rodzice Dantona,
jakkolwiek przewrażliwieni na swoim własnym punkcie, uznali beztrosko, że ich
dziecko po prostu z tego wyrośnie.
Nic takiego jednak
nie nastąpiło.
W szkole Danton z wielkim trudem
zaliczał Grupowe Przystosowanie Kulturowe, Dopasowanie Braterskie,
Rozpoznawanie Wartości, Ocenę Zachowań Środowiskowych i inne przedmioty,
których znajomość jest po prostu niezbędna, by móc spokojnie żyć we współczesnym
świecie. Danton absolutnie nie potrafił żyć spokojnie we współczesnym
świecie.
Minęło sporo czasu, zanim to sobie w pełni
uświadomił. Patrząc na Dantona nikt by się nigdy nie domyślił, że brak mu
Zdolności Dopasowania. Był trochę niefrasobliwym, wysokim, atletycznie
zbudowanym młodym mężczyzną o zielonych oczach. Miał w sobie coś, co dość
wyraźnie oddziaływało na dziewczęta z jego bezpośredniego otoczenia. Kilka
z nich obdarzyło go nawet największym ze znanych im komplementów, to znaczy
uznało go za odpowiedniego kandydata na męża.
Jednak największa nawet wietrznica nie mogła nie
dostrzec jego braków: potrafił na przykład poczuć się śmiertelnie
znużony ledwie po kilku godzinach Tańców Masowych, w momencie, gdy
prawdziwa zabawa dopiero się zaczynała. Podczas gry w dwunastoosobowego brydża
myśli Dantona często gdzieś się rozłaziły i, ku zgorszeniu jedenastu pozostałych
graczy, musiał prosić o powtórzenie licytacji. A już zupełnie nie do zniesienia
był podczas zabawy w Metro.
Bardzo starał się wczuć w
ducha tej klasycznej gry. Spleciony ciasno ramionami z kolegami z drużyny,
rzucał się do wagonu kolei podziemnej, próbując nim zawładnąć, zanim uda się to
przeciwnikom szturmującym przez drugie drzwi. Jego kapitan wrzeszczał: „Naprzód,
chłopcy! Jedziemy do Rockaway!" Kapitan tamtych ryczał zaś w
odpowiedzi: „Nigdy! Gazu, chłopaki! Do Bronx Parl albo nigdzie!"
Danton ze sztucznym uśmiechem na zmarszczonej,
zmęczonej twarzy szamotał się w napierającej zewsząd ciżbie. Jego aktualna
dziewczyna pytała: „Co się stało, Edward? Chyba dobrze się bawisz?" „Pewnie" -
odpowiadał Danton, z trudem chwytając oddech. „Właśnie że nie!" - wołała z
mieszaniną zdumienia i zakłopotania dziewczyna. „Czy ty nie rozumiesz, że
nasi przodkowie w ten właśnie sposób wyładowywali swoje agresje? Historycy
twierdzą, że tylko dzięki zabawie w Metro nie doszło do wybuchu wojny jądrowej.
My także mamy agresywne skłonności i musimy dawać im upust w sposób akceptowany
przez społeczeństwo". „Jasne, wiem o tym - odpowiedział Danton - bardzo to lubię
i... o Boże!" - w tej chwili bowiem, skandując „Do Canarsie! Do Canarsie!"
runęła na nich trzecia, ciasno zbita grupa.
Tak oto
stracił kolejną dziewczynę, której trudno było, w sumie, brać za złe, że nie
potrafiła dostrzec świetlanej przyszłości, rysującej się przed nią w razie
kontynuowania związku z takim człowiekiem. Braku Zdolności Dopasowania nie
można bowiem ukryć czy zamaskować. Było aż nazbyt widoczne, że Danton nigdy nie
będzie czuć się dobrze w rozciągających się od Rockport, stan Maine, po Norfolk,
stan Virginia, przedmieściach Nowego Jorku. Wątpliwe, czy istnieje w ogóle takie
miejsce, w którym czułby się dobrze.
Próbował jakoś
sobie z tym poradzić, ale na próżno. Mało tego. Zaczęły się pojawiać nowe
problemy: od ciągłego widoku różnych reklam wykształcił mu się astygmatyzm,
a dziarskie piosenki zachęcające do kupna tego czy tamtego, pozostawiały po
sobie przykre dzwonienie w uszach. Lekarz ostrzegł go, że ~ sama tylko analiza
objawów nie wyleczy go z tych psychosomatycznych dolegliwości. Tym bowiem,
czym należałoby się zająć, była leżąca u podstaw wszystkiego antyspołeczna
nerwica. Nią jednak zająć się Danton nie potrafił.
W
jego myślach coraz częściej pojawiał się pomysł ucieczki. W kosmosie było pełno
miejsca dla ziemskich nieudaczników.
W ciągu ostatnich
dwu stuleci poleciało ku gwiazdom miliony psychopatów, neurotyków,
schizofreników i w ogóle pomyleńców różnej maści. Statki tych, którzy na
ten krok zdecydowali się wcześniej, wyposażone były w napęd Mikkelsena; na
doczłapanie się z jednego systemu do drugiego potrzebowały dwadzieścia do
trzydziestu lat. Nowsze jednostki napędzane były podprzestrzennym
konwerterem pól siłowych systemu GM i taką samą podróż odbywały w kilka
miesięcy.
Pozostający w domu opłakiwali, jak na
społecznie dostosowanych przystało, stratę współobywateli, ale
jednocześnie cieszyli się ze zwiększonej liczby nie wykorzystanych zezwoleń
prokreacyjnych, które, siłą rzeczy, były wśród nich rozdzielane.
W dwudziestym siódmym roku życia Danton postanowił
porzucić Ziemię i ruszyć na podbój kosmosu. Smutny to był dzień, kiedy jego
najlepszy przyjaciel, A1 Trevor, otrzymał od niego bezcenny karteluszek.
- O rety, Edward - powiedział Trevor ściskając w
palcach drogocenne zezwolenie - nie masz pojęcia, co to dla nas znaczy. Zawsze
chcieliśmy mieć dwoje dzieci. Dzięki tobie...
- Nie ma
o czym mówić - przerwał mu Danton. - Tam, dokąd lecę, nie będę potrzebował
żadnych zezwoleń na rozmnażanie. Możliwe zresztą - dodał, po raz pierwszy
uświadamiając sobie taką możliwość - że nie miałbym nawet z kim takiego
zezwolenia wykorzystać.
- To jak sobie dasz radę? -
zapytał Al, zawsze dbający o sprawy przyjaciela.
-
Zobaczymy. Zresztą może po pewnym czasie traf się jakaś dziewczyna. A poza tym
są przecież różne środki zastępcze.
- No pewnie. Który
wybierzesz?
- Uprawę warzyw. W końcu raz na jakiś czas
mogę być praktycznie myślącym człowiekiem.
- Jasne. W
takim razie - powodzenia, chłopie.
Wraz z pozbyciem
się zezwolenia prokreacyjnego Danton wkroczył na drogę, z której nie mógł już
zawrócić; nie pozostawało mu nic innego, jak przeć twardo do przodu. W zamian za
wyrzeczenie się prawa do potomka rząd dawał mu dwuletni ekwipunek i zapewniał
darmowy trans; port do dowolnego zakątka wszechświata.
Danton natychmiast ruszył w drogę.
Gęściej zaludnione planety wolał omijać z daleka,
znajdowały się bowiem zazwyczaj pod absolutną władzą małych,
spragnionych panowania grupek kolonistów.
Zupełnie, na
przykład, nie podobała mu się Heil V, gdzie totalitarne społeczeństwo, złożone z
342 osobników, najpoważniej w świecie sposobiło się do podboju Galaktyki.
Nie był też zainteresowany Korani II, gdzie
matematycznym imperium rządził gigantyczny komputer. Zrezygnował także z
Planet Rolniczych - smutnych, odizolowanych światów, na których zajmowano się
głównie praktycznym potwierdzaniem lub obalaniem różnych ekstremalnych
teorii, dotyczących wpływu takich czy innych czynników na życie i zdrowie
człowieka.
Przelatując koło Hedonii zapragnął zrazu
osiedlić się na tej znanej powszechnie planecie. Odwiodły go od tego zamiaru
pogłoski o bardzo krótkim życiu jej mieszkańców; co prawda nawet autorzy tych
pogłosek nie zaprzeczali, że życie na Hedonii, aczkolwiek krótkie, z pewnością
nie może być nazwane nudnym.
Danton leciał dalej przed
siebie.
Minął Planety Górnicze - ponure, skaliste
globy zamieszkane przez posępnych, skorych do bitki brodaczy. A potem
znalazł się już na Nowych Terytoriach. Planety były tu nie zamieszkane i
wyznaczały najdalszą granicę politycznych wpływów Ziemi. Danton zbadał kilka z
nich, aż wreszcie trafił na jedną bez jakichkolwiek śladów inteligentnego życia.
Planeta miała łagodny klimat i pokryta była olbrzymim
oceanem, ozdobionym pokaźnych rozmiarów wyspami z pyszną, soczystą zielenią
dżungli. Sprawiała wrażenie zasobnej w ryby i wszelkiego rodzaju zwierzynę.
Kapitan statku skrupulatnie odnotował objęcie w posiadanie przez Edwarda Dantona
planety o nazwie Nowa Tahiti, tak ją bowiem jej nowy właściciel postanowił
ochrzcić. Danton został następnie wysadzony na największej wyspie i wziął się za
budowę obozowiska.
Czekało go sporo pracy. Parę kroków
od olśniewająco białej plaży zbudował z gałęzi i trawy małą chatkę. Potem
sporządził sieci, trochę sideł i oszczep do polowania na ryby. Założył także
warzywnik i z dumą obserwował, jak dzięki tropikalnemu słońcu i padającemu
codziennie między 7.00 a 7.30 ciepłemu deszczowi jego warzywa dosłownie z dnia
na dzień stają się coraz większe.
Ogólnie rzecz
biorąc, Nowa Tahiti była rzeczywiście rajskim miejscem i Danton powinien czuć
się tutaj bardzo szczęśliwy. Było jednak jedno małe ale...
Warzywnik miał stanowić niezawodny środek zastępczy,
odciągający jego myśli od pewnych, ściśle określonych spraw. Pod tym względem
absolutnie nie spełniał swego zadania. Danton w dzień i w nocy myślał o
kobietach i zawodził smętnie do pomarańczowego księżyca nastrojowe, miłosne
ballady.
Było to ze wszech miar niezdrowe. Rzucił się
desperacko na inne formy działań zastępczych. Na pierwszy ogień poszło
malarstwo, potem wziął się za wydawanie gazety, następnie próbował skomponować
sonatę, wreszcie wyrzeźbił z miejscowego piaskowca dwie gigantycznych
rozmiarów postacie, wykończył je starannie i zaczął się rozglądać za czymś
nowym do roboty.
Niczego takiego nie dostrzegł;
warzywa dawały sobie doskonale radę bez niego - jako przybysze z Ziemi nie dały
szans miejscowym roślinom. Ryby całymi ławicami wpływały w jego sieci, mięsa też
miał pod dostatkiem wystarczyło tylko zastawić sidła. Znowu więc całe dnie
i noce spędzał na rozmyślaniu o kobietach - wysokich i niskich, czarnych i
białych, a także o kobietach brązowych.
Nadszedł
wreszcie dzień, kiedy Danton zaczął myśleć z pożądaniem o kobietach
marsjańskich; coś takiego nie udało się do tej pory żadnemu Ziemianinowi. Musiał
jakoś położyć temu kres. Ale jak?
Nie miał jak wezwać
pomocy, nie istniały możliwości ucieczki z Nowej Tahiti. Zajęty był właśnie
ponurą kontemplacją swej sytuacji, kiedy wysoko nad morzem dostrzegł czarną
kropkę.
Z zapartym tchem obserwował, jak rosła coraz
bardziej, i modlił się cały czas w duchu, by nie okazała się jakimś ptakiem czy
owadem. Kropka jednak rozrastała się w oczach i wkrótce już mógł dostrzec,
strzelający z dyszy, blady płomień zimnego ciągu.
Statek! Koniec samotności!
Statek lądował długo i bardzo ostrożnie. Danton
przebrał się tymczasem w swoje najlepsze pareu, strój z Mórz Południowych, wręcz
idealny dla kogoś mieszkającego w klimacie Nowej Tahiti. Wykąpany, ze starannie
przylizanymi włosami, obserwował podchodzącą do lądowania maszynę.
Był to jeden z gwiazdolotów jeszcze wyposażonych w
archaiczny napęd Mikkelsena. Z tego, co Danton wiedział, wszystkie zostały już
dawno wycofane ze służby. Ten jednak, co od razu rzucało się w oczy, musiał być
w drodze od bardzo już długiego czasu. Kadłub, o beznadziejnie archaicznym
kształcie, pełen był rys i wgnieceń, a mimo to sprawiał wrażenie, że bez obawy
można mu powierzyć życie. Na dziobie miał wymalowaną wielkimi literami nazwę:
„Drużyna Huttera".
Kiedy wraca się z długiej
kosmicznej wyprawy, najbardziej jest się spragnionym świeżego jedzenia.
Zanim „Drużyna Huttera" osiadła ciężko na plaży, Danton zebrał i
przygotował dla jej pasażerów stos soczystych owoców.
W burcie statku otworzył się niewielki właz. Wyszło z
niego dwóch uzbrojonych w karabiny, ubranych od stóp do głów na czarno mężczyzn.
Rozglądali się ostrożnie dookoła.
Danton rzucił się w
ich kierunku.
- Halo, witamy na Nowej Tahiti! Rany,
ludzie, fajnie, żeście przylecieli! Co tam słychać...
- Ani kroku dalej! - krzyknął jeden z mężczyzn. Mógł
mieć około pięćdziesiątki, był wysoki i wręcz nieprawdopodobnie chudy.
Twarz miał nieprzyjemną, pokrytą siecią zmarszczek. Jego stalowoniebieskie oczy
zdawały się przewiercać Dantona na wylot. Lufę karabinu wycelował prosto w jego
pierś. Drugi mężczyzna miał szeroką twarz, był niewysoki, krępy i bardzo mocno
zbudowany.
- Coś nie tak? - zapytał Danton zatrzymując
się. - Jak się nazywasz?
- Edward Danton.
- Ja jestem Simeon Smith - powiedział mężczyzna o
pomarszczonej twarzy - komendant wojskowy „Drużyny Huttera", a to Jedekiah
Franker, mój zastępca. Jakim cudem mówisz po angielsku?
- Zawsze mówiłem po angielsku - wyjaśnił Danton.
Zrozum, ja...
- Gdzie reszta?
- Nie ma żadnej reszty, jestem tylko ja. - Wszystkie
iluminatory statku wypełnione były twarzami mężczyzn i kobiet. - Zebrałem trochę
tego dla was - powiedział Danton wskazując na stertę owoców. - Myślałem, że po
tak długim locie będziecie mieli ochotę przekąsić coś świeżego.
We włazie pojawiła się śliczna dziewczyna o krótkich,
rozczochranych włosach.
- Czy możemy już wyjść, ojcze?
- Nie! - odparł Simeon. - To niebezpieczne. Wracaj do
środka, Anito.
- Popatrzę w takim razie stąd -
powiedziała, utkwiwszy w Dantonie zaciekawione spojrzenie.
Danton poczuł, jak przez jego ciało przebiega łagodny,
nie znany mu do tej pory dreszcz.
- Przyjmujemy wasze
dary - oznajmił Semeon - ale jeść tego nie będziemy.
-
Dlaczego? - zapragnął wiedzieć Danton.
- Bo nie wiemy,
jakimi truciznami chcecie nas załatwić.
- Truciznami?
Chwileczkę, może tak byśmy sobie spokojnie porozmawiali?
- Co o tym sądzisz? - zapytał Jedekiah Simeona.
- Jest tak, jak się spodziewałem - odparł
komendant. - Przymilny, płaszczący się, bez wątpienia perfidny. Przyszedł
sam, bez swoich ludzi. Założę się, że czają się w krzakach. Lekcja poglądowa
byłaby tutaj jak najbardziej na miejscu.
- Słusznie,
trzeba zaszczepić im lęk przed cywilizacją powiedział uśmiechnięty Jedekiah
i wycelował karabin.
- Hej! - krzyknął Danton, cofając
się raptownie.
- Ależ, ojcze - wtrąciła się Anita -
przecież on jeszcze nic nie zrobił.
- Otóż to. Jak się
go zastrzeli, to wtedy już na pewno nic nie zrobi. Dobry tubylec to martwy
tubylec.
- Dzięki temu - dodał Jedekiah - reszta
będzie wiedziała, że mamy rzeczywiście poważne zamiary.
- Ale to nie fair! - zawołała z oburzeniem Anita. -
Rada...
- ...nie ma teraz nic do gadania. Lądowanie na
obcym terytorium stwarza sytuację zagrożenia, a wtedy o wszystkim decyduje
wojsko. Zrobimy to, co uznamy za stosowne. Pamiętacie chyba, co było na Lan II?
- Poczekajcie chwilę - odezwał się Danton. -
Wszystko pomieszaliście. Nie ma tu nikogo oprócz mnie, po co więc...
Pocisk wzbił fontannę piasku tuż przy jego lewej
stopie. Rzucił się do ucieczki, szukając schronienia w gęstwinie dżungli. Druga
kula świsnęła w powietrzu, a trzecia, kiedy już dawał nura w gęste poszycie,
ścięła tuż przy jego głowie małą gałązkę.
- Dobra! -
usłyszał ryk Simeona. - To powinno ich czegoś nauczyć!
Danton zatrzymał się dopiero wtedy, kiedy między nim a
statkiem było pół mili splątanej dżungli.
Spożywając
lekki obiad złożony z miejscowej odmiany bananów i owoców drzewa chlebowego,
próbował zrozumieć, o co właściwie chodziło „Drużynie Huttera". Może byli
szaleni? Widzieli przecież, że jest Ziemianinem - samotnym, nie uzbrojonym
i o jak najbardziej pokojowych zamiarach. A mimo to w ramach jakiejś lekcji
poglądowej o mało go nie zabili. Dla kogo była ta lekcja przeznaczona? Dla
ohydnych tubylców, którym należało dać nauczkę...
Otóż
to! Danton pokiwał głową z przekonaniem. Ci z „Drużyny Huttera" myśleli zapewne,
że mają do czynienia z miejscowym dzikusem i że cała horda jemu podobnych czeka
w krzakach na pierwszą okazję, by dokonać masakry przybyszów. Szczerze mówiąc,
trudno było im się dziwić. Znajdował się przecież na odległej planecie, bez
statku i kiedy ujrzeli go paradującego tylko w opaleniźnie i skromnej
przepasce na biodrach...
Musiał przedstawiać sobą
widok pasujący jak ulał do ich wyobrażeń o zamieszkujących dziewicze planety
dzikusach. Tylko gdzie, według nich, zdołał nauczyć się angielskiego? Cała ta
historia była beznadziejnie głupia. Ruszył z powrotem w kierunku statku,
pewien, że w ciągu paru minut będzie w stanie wyjaśnić wszelkie nieporozumienia.
Jednak po kilku metrach stanął.
Zbliżał się wieczór.
Niebo za jego plecami pełne było białych i szarych chmur, od strony morza
nadciągała gęsta mgła, dżungla pełna była różnorakich odgłosów - całkowicie
zresztą nieszkodliwych, jak się o tym już nieraz zdążył przekonać. Przybysze
jednak mogli mieć na ten temat akurat odwrotne zdanie.
Jak go nauczyło niedawne doświadczenie, mechanizmy
spustowe ich karabinów były bardzo dobrze naoliwione. Wyleźć teraz na plażę
równało się pewnej kuli w łeb. Poruszał się z największą ostrożnością;
ciemnoskóra postać ginąca w splątanym tle zielonobrązowej dżungli. Ostatni
odcinek drogi przebył czołgając się przez gęste poszycie. Dotarł do skraju lasu
i wyjrzał na schodzącą do morza plażę.
Przybysze
zdecydowali się jednak na opuszczenie statku. Wśród kilkunastu kobiet i mężczyzn
Danton dostrzegł także kilkoro dzieci. Wszyscy pocili się niemiłosiernie w
ciężkich, dopasowanych, czarnych strojach. Przyniesione przez niego owoce leżały
nie tknięte - na rozstawiony właśnie aluminiowy stół przynoszono potrawy z
chłodni.
Na skraju zebranego na plaży niewielkiego
tłumu Danton dostrzegł kilku mężczyzn objuczonych karabinami i pasami z
zapasowymi ładunkami. Stali bez wątpienia na straży i obserwowali uważnie ścianę
dżungli, zerkając od czasu do czasu z niepokojem na ciemniejące niebo.
Simeon uniósł w górę ręce i natychmiast zapadła cisza.
- Przyjaciele - zwrócił się do zebranych - znaleźliśmy nareszcie dom, którego
tak długo przyszło nam szukać. Spójrzcie tylko - oto kraj mlekiem i miodem
płynący, hojny i zasobny we wszelkie dary Natury. Warto chyba było tak długo
czekać, tak usilnie szukać, narażać się na takie niebezpieczeństwa?
- Tak, bracie! - odpowiedział tłum.
Simeon ponownie uciszył ich gestem uniesionych rąk. -
Nikt jeszcze nie zaszczepił na tej ziemi cywilizacji. Przybyliśmy tu pierwsi i
do nas ona należy. Czekają na nas jednak nie same tylko radości! Kto wie, na
przykład, jakie potwory kryją się w gęstwinie tej dżungli?
- Największe są prawie tak duże jak wiewiórka
mruknął pod nosem Danton. - Czemu mnie o to nie zapytają? Przecież bym im
powiedział.
- Kto wie, co za bestie żyją w głębinach
tego morza? - mówił dalej Simeon. - Tego nie wiemy, ale wiemy za to co
innego: mieszkają. tu tubylcy - nadzy, dzicy, z pewnością podstępni, bezlitośni
i amoralni - słowem, tacy, jak wszyscy tubylcy. Musimy się ich strzec. Będziemy
żyć z nimi w pokoju, o ile nam na to pozwolą. Obdarujemy ich owocami
cywilizacji i kwiatami kultury. Być może będą sprawiać wrażenie przyjaźnie do
nas nastawionych, ale pamiętajcie o jednym: nigdy nie można być pewnym, co
się dzieje w sercu dzikusa. Zasady moralne, jakimi się kierują, są diametralnie
różne od naszych. Nie wolno im zaufać! Musimy być zawsze czujni! A w razie czego
- strzelać jako pierwsi! Pamiętacie przecież, co nas spotkało na Lan II.
Przemówienie zostało nagrodzone długotrwałymi
oklaskami, po czym odśpiewano hymn i zabrano się do wieczornego
posiłku. Wraz z nadejściem nocy na statku zapłonęły potężne światła, wypłaszając
ciemność z zajętej przez przybyszów plaży. Przygarbieni strażnicy nerwowo
chodzili tam i z powrotem z karabinami gotowymi do strzału.
Danton obserwował, jak osadnicy wyciągają z bagaży
swoje śpiwory i udają się na spoczynek w cieniu ogromnego kadłuba. Nawet strach
przed ewentualnym atakiem nie był w stanie zmusić ich do spędzenia jeszcze
jednej nocy we wnętrzu statku, szczególnie kiedy alternatywę dla jego dusznego
wnętrza stanowiło czyste, świeże powietrze, którym tak lekko i przyjemnie
było oddychać.
Wielki pomarańczowy księżyc Nowej
Tahiti skrył się do połowy za zawieszonymi gdzieś wysoko chmurami.
Strażnicy klęli pod nosem i starali trzymać się jak najbliżej siebie.
Wkrótce zaczęła się kanonada; rozstrzeliwali każdy podejrzany cień i odgłos.
Danton cofnął się nieco w głąb dżungli. Noc spędził za
drzewem chroniącym go przed zbłąkanymi kulami. Po namyśle doszedł do wniosku, że
chyba nie jest to najodpowiedniejsza pora dla wyjaśniania czegokolwiek.
Ludzie z „Drużyny Huttera" byli jednak odrobinę zbyt popędliwi. Najlepiej będzie
wytłumaczyć wszystko przy dziennym świetle - w sposób prosty, rozsądny i
bezpośredni.
Kłopot polegał na tym, że przybyszów w
żaden sposób nie można było nazwać rozsądnymi.
Rano
wszystko jeszcze wyglądało obiecująco. Danton pozwolił „Drużynie Huttera" zjeść
spokojnie śniadanie, a potem wyszedł spomiędzy drzew na plażę.
- Stój! - wrzasnęły straże.
- Dzikus wrócił! - zawołał jeden z osadników.
- Mamuuusiu! - zapłakał jakiś chłopczyk. - Ja nie
chcę, żeby mnie ten brzydki pan pożarł!
- Nie bój się,
kochanie - uspokajała go matka - tatuś ma specjalną strzelbę na dzikusów.
Ze statku pośpiesznym krokiem wyszedł Simeon. - Dobra,
ty tam! Możesz podejść!
Danton, czując jak w skórę
wbijają mu się drażniące igiełki niepokoju, ruszył ostrożnie przez plażę.
Zbliżył się do Simeona, cały czas trzymając na widoku swoje puste ręce.
- Jestem dowódcą tych ludzi - powoli i wyraźnie, jakby
rozmawiał z dzieckiem, powiedział Simeon. - Ja wielki szef moje ludzie. Ty
wielki szef twoje ludzie?
- Nie wiem, czemu pan w ten
sposób do mnie mówi. Ledwo pana rozumiem - odparł Danton. - Wyjaśniłem panu już
wczoraj, że oprócz mnie nikogo więcej tu nie ma. Zawzięta twarz Simeona pobladła
z gniewu.
- Mów lepiej prawdę, bo jak nie, to tego
pożałujesz. No więc, gdzie jest twój szczep?
- Jestem
Ziemianinem! - wrzasnął Danton. - Głuchy jesteś? Nie słyszysz, jak mówię?
Podszedł do nich Jedekiah, a wraz z nim niski,
przygarbiony siwowłosy człowiek z wielkimi rogowymi okularami na nosie.
- Zdaje mi się - zwrócił się do Simeona - że nie
miałem jeszcze przyjemności poznać naszego gościa.
-
Profesorze Baker, ten dzikus utrzymuje, że jest Ziemianinem i że nazywa się
Edward Danton.
Profesor jednym długim spojrzeniem
obrzucił opaloną skórę, skąpy strój i bose stopy Dantona.
- Więc jesteś Ziemianinem? - zapytał go. - Oczywiście.
- A kto wyrzeźbił te posągi na plaży?
- Ja - przyznał Danton - ale to była po prostu forma
terapii.
- Otóż, widzi pan... Rzeźby te są ponad
wszelką wątpliwość dziełem jakiegoś prymitywnego ludu. Ta stylizacja,
charakterystyczna linia nosa...
- To pewnie
przypadkiem. Niech pan posłucha: kilka miesięcy temu opuściłem Ziemię na
statku...
- Jaki miał napęd? - przerwał mu profesor
Baker. - Podprzestrzenny konwerter pól siłowych systemu GM.
Baker skinął głową i Danton mówił dalej.
- No więc, zależało mi na czymś innym niż Koram czy
Heil V. Hedonia też niezbyt mi odpowiadała, dałem sobie spokój z Planetami
Górniczymi i Rolniczymi, aż wreszcie wylądowałem tutaj. Planeta jest
zarejestrowana na moje nazwisko pod nazwą Nowa Tahiti. Zaczynało mi się tu
jednak trochę nudzić, więc cieszę się, żeście przylecieli.
- I jak, profesorze? - zapytał Simeon. - Co pan o tym
myśli?
- Zadziwiające - mruknął Baker - doprawdy
zadziwiające. Poziom opanowania potocznej odmiany angielskiego
świadczy o stosunkowo wysokim poziomie inteligencji, co z kolei naprowadza
nas na trop zjawiska często spotykanego w niedorozwiniętych społeczeństwach, a
mianowicie nieprawdopodobnie zaawansowanej umiejętności kamuflażu. Nasz
przyjaciel Danta (tak bowiem najprawdopodobniej brzmi jego prawdziwe imię)
powinien stać się dla nas niewyczerpanym źródłem plemiennych legend, mitów,
pieśni, tańców...
- Ale ja jestem Ziemianinem!
- Niestety, mój biedny przyjacielu - poprawił go
delikatnie profesor - nie jesteś. Z pewnością natomiast musiałeś kiedyś spotkać
jakiegoś Ziemianina, na przykład wędrownego kupca, który wylądował tu dla
dokonania jakichś napraw.
- Odkryliśmy ślady
świadczące o tym, że kiedyś zatrzymał się tu na krótko jakiś statek -
powiedział Jedekiah. - No proszę - pokiwał głową profesor Baker. - Oto
potwierdzenie mojej hipotezy.
- Właśnie tym statkiem
tutaj przyleciałem - próbował wyjaśnić Danton.
- Na
uwagę zasługuje również sposób - kontynuował mentorskim tonem profesor Baker - w
jaki ta niemalże wiarygodna historia w wielu swoich kluczowych punktach
przeradza się w najczystszej wody fantazję. Na przykład ów „podprzestrzenny
konwerter pól siłowych systemu GM", jakim miał być jakoby napędzany mityczny
statek naszego przyjaciela, jest bezsensownym nowotworem leksykalnym, jako
że jedynym używanym w badaniach dalekiego kosmosu napędem jest napęd
Mikkelsena. Nasz przyjaciel twierdzi także, że jego podróż z Ziemi trwała kilka
miesięcy, a wiemy przecież, że takiej prędkości nie jest w stanie, nawet
teoretycznie, zapewnić statkowi ż a d e n napęd. Tego rodzaju twierdzenia
Dante są spowodowane tym, że jego niewykształcony i niedorozwinięty umysł nie
jest po prostu w stanie wyobrazić sobie podróży trwającej całe lata.
- A może wynaleziono taki napęd już po waszym odlocie?
- zapytał Danton. - Jak długo byliście w drodze? - „Drużyna Huttera" opuściła
Ziemię sto dwadzieścia lat temu - pobłażliwym tonem wyjaśnił Baker. - Obecna jej
załoga to głównie czwarte i piąte pokolenie. Proszę zwrócić także uwagę -
kontynuował już wyłącznie na użytek Simeona i Jedekiaha - na jego wysiłki
zmierzające do podania nam brzmiących możliwie wiarygodnie nazw własnych; słowa
takie jak „Koram", „Heil", „Hedonia" brzmią dla niego dobrze - prawdopodobnie są
to jakieś onomatopeje. To, że takie miejsca nie istnieją, nie ma dla niego
żadnego znaczenia.
- Właśnie że istnieją! - zaperzył
się Danton.
- Gdzie? - zaatakował Jedekiah. - Podaj mi
współrzędne!
- A skąd mam je niby znać? Nie
jestem nawigatorem. Zdaje się, że Heil jest gdzieś koło Bootes, czy może
Kasjopei... Nie, to na pewno było Bootes...
- Przykro
mi, przyjacielu - powiedział Jedekiah ale może zainteresuje cię informacja,
że jestem nawigatorem tego statku. Mogę ci pokazać atlasy i mapy
gwiazdowe. Nazw, które wymieniłeś, z pewnością na nich nie znajdziesz.
- Twoje mapy są o sto lat przestarzałe!
- Więc gwiazdy też - odparł Simeon. - A teraz, Danta,
gdzie są twoi ludzie? Dlaczego się przed nami kryją? Co planują!
- To niedorzeczność - zaprotestował Danton. - Jak mam
was przekonać? Jestem Ziemianinem, urodziłem się i wychowałem...
- Dosyć tego - przerwał mu Simeon. - Byle dzikus nie
będzie nam tu pyskował. Dosyć tego, Danta. Gdzie są twoi ludzie?
- Nie ma nikogo oprócz mnie - upierał się Danton.
- Zawiązany języczek? - zazgrzytał zębami
Jedekiah. - A może damy powąchać...
- Potem,
potem - wtrącił się Simeon - przyjdą tu wkrótce po upominki. Wszyscy tubylcy tak
robią. A tymczasem, Danta, możesz pomóc przy rozładunku.
- Dziękuję bardzo, ale wolę...
Pięść Jedekiaha strzeliła błyskawicznie, trafiając
Dantona w bok szczęki. Zatoczył się, z trudem utrzymując się na nogach.
- Szef powiedział: nie pyskować! - ryknął Jedekiah.
Czemu wszystkie dzikusy to takie śmierdzące lenie? Zapłacimy ci, jak
tylko wyładujemy paciorki i perkal.
Dyskusja wyglądała
na zakończoną. Danton, ogłupiały i otumaniony, podobnie jak przed nim miliony
tubylców na tysiącach innych planet, dołączył do długiego ogonka kolonistów
podających sobie wyciągane z ładowni towary.
Późnym
popołudniem wyładunek został zakończony i można było nareszcie odpocząć. Danton
siedział na uboczu, próbując wykombinować jakieś wyjście z tej sytuacji. Był
głęboko w tych rozważaniach pogrążony, kiedy podeszła do niego Anita z menażką
wody.
- Czy ty też myślisz, że jestem tubylcem? -
zapytał. Usiadła przy nim i powiedziała:
- A czy
możesz nim nie być? Każdy przecież wie, jak szybko może lecieć statek...
- Wiele się zmieniło od chwili, kiedy opuściliście
Ziemię. Chyba nie lecieliście cały ten czas?
-
Oczywiście, że nie. Najpierw wylądowaliśmy na H, gastro I, ale że ziemie nie
były tam zbyt żyzne, następne pokolenie przeniosło się na Ktedi. Tam jednak
zboże przeszło jakąś mutację, w wyniku której o mało nie doszło do zagłady
wyprawy. Za następny cel obrano więc Lan II. Wszyscy mieli nadzieję, że będą to
już ostatnie przenosiny. - I co się stało?
- Tubylcy -
westchnęła Anita. - Z początku nawet wydawało się, że są dosyć przyjaźnie
nastawieni i wyglądało na to, że panujemy nad sytuacją. Aż tu nagle pewnego dnia
znaleźliśmy się, ni stąd, ni zowąd, w stanie wojny z całą tubylczą ludnością.
Mieli tylko maczugi i dzidy, ale było ich zbyt wielu, toteż odlecieliśmy i
przybyliśmy tutaj.
- Hmm - mruknął Danton - teraz
rozumiem, czemu tak nieufnie odnosicie się do tubylców.
- Właśnie. W razie najmniejszego nawet zagrożenia
przechodzimy pod rozkazy wojskowych. To znaczy mego ojca i Jedekiaha. Kiedy
niebezpieczeństwo mija, ster przejmują na powrót władze cywilne.
- To znaczy?
- Rada
Starszych: naprawdę dobrzy ludzie, brzydzący się przemocą. Jeżeli tobie i twoim
ludziom rzeczywiście zależy na pokoju...
- Nie ma
żadnych ludzi - znużonym tonem zaprotestował Danton.
- ...to pod rządami Rady Starszych będziecie mogli
wieść spokojne i szczęśliwe życie - dokończyła Anita. Siedzieli obok siebie
obserwując zachód słońca. Danton widział, jak zwichrzone wiatrem włosy
przytulały się miękko do jej czoła i jak odblask tonącego w oceanie słońca
zarysowuje i uwypukla linię jej warg i policzka. Wstrząsnął nim dreszcz, który
wytłumaczył sobie wieczornym chłodem.
Anita, która
cały czas opowiadała mu z ożywieniem o swoim dzieciństwie, zdawała się nagle
mieć kłopoty z utrzymaniem wątku. Zdania rwały się coraz bardziej ...
Ich dłonie nie musiały szukać się zbyt długo.
Koniuszki palców zetknęły się delikatnie i tak już zostały. Przez długi czas nie
padło ani jedno słowo. A potem lekko i jakby z ociąganiem pocałowali się.
- Co tu się dzieje, do cholery? - zażądał wyjaśnień
jakiś donośny głos.
Danton zerknął w górę i ujrzał
stojącego nad nim tęgiego mężczyznę, którego potężna głowa otoczona była aureolą
pomarańczowego księżyca. Zaciśnięte w pięści dłonie miał wsparte na biodrach.
- Proszę cię, Jedekiah - odezwała się Anita - tylko
nie rób sceny.
- Wstawaj - polecił Jedekiah Dantonowi
złowieszczo spokojnym głosem. - Podnieś się na nogi.
Danton stanął, trzymając ręce w pogotowiu i czekał. -
Jesteś hańbą dla „Drużyny Huttera" i dla całej swojej rasy - zwrócił się
Jedekiah do Anity. - Czyś ty oszalała? Jak można mieć choć odrobinę szacunku dla
swojej własnej osoby szlajając się z jakimś brudnym dzikusem? A ty - to już było
przeznaczone dla Dantona słuchaj uważnie i lepiej, żebyś to sobie dobrze
zapamiętał: wara dzikusom od kobiet z „Drużyny Huttera"! A teraz wbiję ci tę
lekcję do głowy!
Nastąpiła krótka szarpanina i
Jedekiah znalazł się na ziemi. - Na pomoc! - ryknął. - Tubylcy atakują!
Na statku rozdźwięczał się alarmowy dzwonek i nocną
ciszę przeszył jęk syren. Kobiety i dzieci, dobrze przygotowane na taką
ewentualność, w karnych oddziałach zniknęły we wnętrzu statku. Mężczyźni, w
których rękach momentalnie pojawiły się karabiny, pistolety maszynowe i
granaty, ruszyli w kierunku Dantona.
- To był jeden na
jednego! - zawołał Danton. Trochę się posprzeczaliśmy, to wszystko. Nie ma
żadnych tubylców, jestem tylko ja.
- Anita, cofnij
się, szybko! - rozkazał najbardziej wysunięty z napastników.
- Nie widziałam żadnych tubylców - protestowała gorąco
dziewczyna - a poza tym to nie była wina Danty... - Cofnij się!
Odciągnięto ją na bok. Zanim odezwały się karabiny,
Danton zdołał dać nura w krzaki. Pięćdziesiąt metrów przebył na czworakach,
potem wstał i rzucił się do szaleńczej ucieczki.
Na
szczęście nikt z „Drużyny Huttera" nie miał zamiaru go ścigać. Zainteresowani
byli jedynie obroną statku i utrzymaniem małego przyczółka, składającego się ze
skrawka plaży i przylegającego do niego wąskiego paska dżungli. W nocnej ciszy
rozbrzmiewały strzały, wrzaski i dzikie okrzyki.
- Tam
jest jeden!
- Prędko, obróć karabin! Okrążyli nas! -
Tam! Tam! Mam jednego!
- Uciekł! Tam ucieka!... Na
drzewie, uważaj, na drzewie! - Strzelaj, człowieku, strzelaj!
Przez całą noc Danton przysłuchiwał się odgłosom walki
„Drużyny Huttera" z wyimaginowanym przeciwnikiem. Nad ranem ogień ustał. Przez
noc zdołano wystrzelić około. tony ołowiu, raniono setki drzew, a całe hektary
trawy wdeptano w błoto. Dżungla śmierdziała kordytem. Danton zapadł w
niespokojną drzemkę.
Około południa obudził go trzask
łamanych gałęzi i deptanych krzewów: ktoś przedzierał się przez dżunglę. Cofnął
się głębiej w gęsty las i przyrządził sobie obiad z miejscowej odmiany bananów i
mango. Potem postanowił wszystko dokładnie przemyśleć.
Zupełnie jednak nie mógł się skupić. Umysł miał bez
reszty zaprzątnięty Anitą i rozpaczą z powodu jej utraty.
Resztę dnia spędził na ponurym łażeniu bez celu i bez
sensu. Późnym popołudniem znowu usłyszał, jak ktoś przedziera się przez
gęstwinę.
Zawrócił już, by skryć się w głębi wyspy,
kiedy ten ktoś zawołał go po imieniu:
- Danta! Danta!
Zaczekaj!
To był głos Anity. Danton zawahał się, nie
wiedząc, co ma począć. Może porzuciła statek, by żyć z nim w głębi zielonej
dżungli? Bardziej jednak prawdopodobne było to, że wysłano ją jako przynętę, i
że w krzakach za nią czai się cały oddział z gotowymi do strzału karabinami.
Skąd miał wiedzieć, czy może jej zaufać?
- Danta!
Gdzie jesteś?
Uświadomił sobie, że przecież i tak
nigdy nie będzie im wolno się połączyć. Ci, z którymi przybyła, pokazali już, co
myślą o tubylcach. Nigdy mu nie zaufają, jego życie będzie zawsze wisiało na
włosku...
- Danta, proszę!
Danton wzruszył ramionami i skierował się w stronę, z
której dochodził jej głos.
Spotkali się na małej
polance. Choć Anita miała włosy w nieładzie, a ubranie wisiało na niej w
strzępach, to dla Dantona i tak była najpiękniejszym zjawiskiem na świecie.
Przez moment uwierzył, że uciekła, by zacząć z nim nowe życie.
Potem pięćdziesiąt metrów za nią zobaczył uzbrojonych
mężczyzn.
- Nie bój się - powiedziała Anita. - Nic ci
nie zrobią. Są tu tylko po to, żeby mnie bronić.
-
Bronić cię? Pewnie przede mną? - zaśmiał się ponuro Danton.
- Nie znają cię tak dobrze jak ja - odparła Anita. -
Dzisiaj zebrała się Rada Starszych. Wszystko im powiedziałam.
- Wszystko?
- Oczywiście.
Powiedziałam im, że to nie ty sprowokowałeś bójkę, i że walczyłeś w obronie
własnej, i że Jedekiah kłamał. Nie było żadnej hordy tubylców, tylko ty jeden.
Tak im powiedziałam.
- Dzielna dziewczyna! - zawołał z
zapałem Danton. I co, uwierzyli ci?
- Chyba tak.
Wytłumaczyłam im, że atak tubylców nastąpił później.
Danton jęknął.
- O rany, jak
mógł nastąpić jakiś atak, skoro nie ma żadnych tubylców?
- Ależ są - odparła Anita. - Słyszałam ich wrzaski. -
Słyszałaś krzyki waszych ludzi.
Danton próbował
intensywnie znaleźć jakiś sposób, żeby ją przekonać. Jeżeli nie uda mu się to z
jedną dziewczyną, to jak niby ma sobie poradzić z całą „Drużyną Huttera"?
I wtedy nadeszło olśnienie. Pomysł sam w sobie był
bardzo prosty, ale jego efekty musiały, po prostu musiały być olbrzymie.
- Jak rozumiem, jesteście przekonani, że byliście
obiektem frontalnego ataku ze strony tubylców?
-
Naturalnie.
- A ilu było tych tubylców?
- Słyszałam, że stosunek sił wynosił 10:1 na waszą
korzyść.
- I byliśmy uzbrojeni? - Oczywiście.
- Jak więc w takim razie wytłumaczysz fakt - z
triumfem w głosie zapytał Danton - że ani jeden z waszych ludzi nie został
ranny?
Spojrzała na niego rozszerzonymi ze zdziwienia
oczyma. - Ależ, Danta, mój drogi! Wielu naszych zostało rannych, niektórzy
nawet ciężko. Dziwne, że nikt nie został zabity!
Danton poczuł, jak ziemia chwieje mu się pod nogami.
Przez jedną straszliwą chwilę uwierzył we wszystko, co mówiła. Ci ludzie byli
święcie przekonani, że to, co mówią, jest najszczerszą prawdą! Może rzeczywiście
miał swoje plemię, może rzeczywiście w dżungli kryli się ciemnoskórzy, jak on,
tubylcy, czyhający na pierwszą okazję, by...
- Ten
kupiec, który nauczył cię angielskiego - mówiła dalej Anita - musiał być
człowiekiem bez skrupułów. Prawo międzygwiezdne zabrania sprzedaży broni palnej
mieszkańcom zacofanych planet. Mam nadzieję, że kiedyś go złapią i...
- Broni palnej?!
- Właśnie.
Oczywiście nie potraficie jej zbyt dobrze używać, ale Simeon mówi, że sama siła
ognia...
- Jak przypuszczam, wszyscy wasi poszkodowani
mają rany postrzałowe?
- Tak. Nie pozwoliliśmy zbliżyć
się wam na tyle, żebyście mogli użyć łuków i noży.
-
Rozumiem - powiedział Danton. Cały jego wywód okazał się diabła wart, ale
odczuwał bezmierną ulgę, że jednak nie postradał zdrowych zmysłów. Mało
doświadczeni osadnicy napytali sobie biedy uganiając się po dżungli i
strzelając do wszystkiego, co się rusza - czyli do siebie nawzajem.
Było więcej niż dziwne, że nikt nie został zabity. To
był po prostu cud.
- Wytłumaczyłam im jednak, że nie
mogą was za to winić. Zostałeś zaatakowany i twoi ludzie mieli prawo
przypuszczać, że jesteś w niebezpieczeństwie. Rada Starszych uznała taką
wersję za bardzo prawdopodobną.
- To miło z ich strony
- powiedział Danton.
- Starają się być rozsądni. A
poza tym zdają sobie sprawę, że jesteście ludźmi tak samo jak i my.
- A czy ty też tak myślisz? - z odcieniem ironii w
głosie zapytał Danton.
- Oczywiście. Rada Starszych
zwołała następne walne zebranie na temat naszej polityki wobec tubylców i
ustanowiła jej niepodważalne zasady. Przeznaczamy obszar o powierzchni
tysiąca akrów na rezerwat dla ciebie i twoich ludzi. To spory szmat ziemi,
prawda? Zaczęliśmy już ustawianie słupków granicznych. Będziecie żyć spokojnie w
swoim rezerwacie, a my w naszej części wyspy.
- Co
takiego?!
- Ażeby sprawę już definitywnie zakończyć,
Rada Starszych prosi cię o przyjęcie tego oto dokumentu mówiąc to wręczyła
mu swój pergamin.
- Co to jest?
- Traktat pokojowy, ogłaszający zakończenie wojny
między „Drużyną Huttera" a Nową Tahiti i zobowiązujący nasze dwa narody do
utrzymywania wiecznej przyjaźni.
Danton wziął
bezmyślnie pergamin z rąk Anity. Oddział towarzyszący dziewczynie
rozproszył się tymczasem i wesoło podśpiewując wbijał w ziemię czerwono-czarne
słupki. Było się z czego cieszyć - przecież w prosty i szybki sposób udało się
rozwiązać niełatwy problem tubylców.
- A czy nie
sądzisz - zapytał Danton - że, powiedzmy, lepszym wyjściem z sytuacji
byłaby asymilacja?
- Sama im to zasugerowałam -
odparła, czerwieniąc się, Anita.
- Naprawdę? Czy
zrobiłabyś to...
- Oczywiście, że bym zrobiła -
powiedział nie patrząc na niego. - Uważam, że wymieszanie dwóch tak silnych ras
byłoby wspaniałą i jak najbardziej odpowiednią rzeczą.
A jakie cudowne historie mógłbyś opowiadać naszym
dzieciom!
- Nauczyłbym je polować i łowić ryby,
pokazałbym, które rośliny nadają się do jedzenia...
-
A te wasze upojne pieśni i tańce! - westchnęła Anita. - To by było naprawdę
wspaniałe. Przykro mi, Danta.
- Ale coś chyba da się
zrobić! Nie mógłbym porozmawiać z Radą Starszych? Czy rzeczywiście nic nie
można poradzić?
- Nic - odpowiedziała Anita. -
Uciekłabym z tobą, ale prędzej czy później i tak by nas znaleźli, choćby nie
wiem, jak długo musieli nas szukać.
- Właśnie że nigdy
by nas nie znaleźli - zapewnił ją Danton.
- Może tak,
może nie. W każdym razie chciałabym to sprawdzić...
-
Kochanie!
- ...ale nie mogę. Pomyśl o swoich ludziach,
Danta! Nasi schwytaliby zakładników i zabiliby ich, gdybym nie wróciła.
- Ależ ja nie mam żadnych ludzi, do jasnej cholery! -
To miło z twojej strony, że tak mówisz - powiedziała łagodnie Anita - ale nie
wolno nam, w imię naszej miłości, poświęcać czyjegoś życia. Musisz powiedzieć
swoim ludziom, że jeżeli chcą żyć, to nie wolno im przekraczać granicy
rezerwatu. A na razie do widzenia i pamiętaj, że najdalej można zajść krocząc
ścieżką pokoju.
Uciekła do swoich. Danton, patrząc na
nią, był wściekły na jej szlachetne sentymenty, które bez żadnej realnej
przyczyny nie pozwalały im się połączyć, a jednocześnie kochał ją za miłość,
jaką okazywała jego ludziom. To, że ci ludzie nie istnieli, nie miało żadnego
znaczenia. Liczyły się intencje.
Wreszcie odwrócił się
i poszedł w głąb dżungli. Zatrzymał się przy cichym, okolonym gigantycznymi
drzewami i kwitnącymi paprociami, oczku czarnej wody i próbował ułożyć plany na
resztę swego życia. Anita odeszła; wszelkie stosunki z ludźmi zerwane. Próbował
sobie wmówić, że ani jej, ani ich nie potrzebuje. Miał przecież swój rezerwat.
Mógł na nowo zająć się uprawą ogródka, wyrzeźbić parę nowych posągów,
skomponować kilka sonat, zacząć wydawać kolejną gazetę...
- Do diabła z tym wszystkim! - wrzasnął na otaczające
go drzewa. Dosyć miał już tych środków zastępczych. Pragnął Anity i chciał żyć
razem z ludźmi. Samotność zbyt już mu dopiekała.
Ale
co miał zrobić?
Możliwości miał doprawdy niewielkie.
Oparł się o pień drzewa i zapatrzył w nieprawdopodobnie niebieskie
nowotahitańskie niebo. Żeby tylko ci przybysze nie byli tacy przesądni,
żeby nie mieli tego kompleksu tubylców, żeby...
I
wtedy przyszedł mu do głowy plan - absurdalny, niebezpieczny...
- Ale warto spróbować - powiedział do siebie.
Nawet gdyby mieli mnie zabić.
Ruszył kłusem w
stronę granicy rezerwatu.
W pobliżu statku dostrzegł
go strażnik i natychmiast skierował w jego stronę lufę karabinu. Danton uniósł
obie ręce.
- Nie strzelać! Muszę pomówić z waszymi
wodzami! - Wracaj lepiej do rezerwatu - ostrzegł go strażnik - bo będę strzelał!
- Muszę mówić z Simeonem - oświadczył Danton, nie
ruszając się ani o milimetr.
- No cóż, rozkaz, to
rozkaz - westchnął strażnik składając się do strzału.
- Chwileczkę! - ze statku wyszedł skrzywiony ponuro
Simeon.
- O co chodzi?
-
Wrócił ten dzikus - wyjaśnił strażnik. - Mogę go zdmuchnąć?
- Czego chcesz? - zapytał Simeon.
- Przyszedłem tutaj - ryknął pełnym głosem Danton
- żeby wypowiedzieć wam wojnę!
Podziałało to jak kij
włożony w mrowisko. Po kilku chwilach wokół statku zgromadził się pełny stan
osobowy „Drużyny Huttera". Nieco z boku stała Rada Starszych - grupka podeszłych
wiekiem mężczyzn wyróżniających się siwymi brodami.
-
Zaakceptowaliście przecież traktat pokojowy - zaprotestował Simeon.
- Skonsultowałem się z pozostałymi wodzami z tej wyspy
- odparł postępując krok naprzód Danton. Według nas traktat jest
nieuczciwy. Nowa Tahiti jest nasza. Należała do naszych ojców i do ojców naszych
ojców. Tutaj wychowaliśmy nasze dzieci, zbieraliśmy z pól plony, zrywaliśmy
owoce drzewa chlebowego. Nie możemy się zgodzić na zamknięcie nas w rezerwacie!
- Danta! - zawołała Anita pojawiając się we włazie.
Prosiłam cię przecież, żebyś zaniósł pokój swemu ludowi! - Lud nie chciał
mnie słuchać - odparł Danton.
- Już gromadzą się
plemiona całej wyspy. Nie tylko moje, Cynochi, ale i Drovati, Lorognasti,
Retellsmbroichi, Vitelli. Oraz, rzecz jasna, zależne od nich szczepy i lennicy.
- Ilu was jest? - zapytał Simeon.
- Jakieś pięćdziesiąt do sześćdziesięciu tysięcy. Nie
wszyscy, oczywiście, mamy strzelby. Większość z nas będzie musiała polegać na
nieco bardziej tradycyjnej broni, jak na przykład zatrute strzały i dmuchawy.
Przez tłum przeszedł nerwowy pomruk.
- Wielu naszych zginie - mówił z niewzruszonym
spokojem Danton - ale to nie ma znaczenia. Każdy Nowotahitańczyk będzie walczył
jak lew. Na każdego z waszych przypada tysiąc naszych. Na sąsiedniej wyspie
mieszkają nasi krewniacy, którzy z pewnością się do nas przyłączą. Bez względu
na ofiarę z życia i cierpienia, jaką przyjdzie nam złożyć, zepchniemy was do
morza. To wszystko, co mam do powiedzenia.
Odwrócił
się na pięcie i powolnym, dostojnym krokiem ruszył w stronę dżungli.
- Mogę już go zdmuchnąć? - przypomniał o sobie
strażnik.
- Odłóż ten karabin, idioto! - warknął
Simeon. Danta, zaczekaj. Przecież możemy się dogadać. Nie ma sensu
niepotrzebnie przelewać krwi.
- Zgadzam się z tym - ze
śmiertelną powagą odparł Danton.
- Czego chcecie? -
Równych praw!
Rada Starszych niezwłocznie rozpoczęła
obrady. Simeon przysłuchiwał im się jakiś czas, potem wrócił do Dantona. - To
się da zrobić. Coś jeszcze?
- Nic - odparł Danton. -
Nic, oprócz potwierdzającego nasz układ przymierza między rodziną panującą
„Drużyny Huttera" a rodziną panującą Nowotahitańczyków. Najlepsze byłoby
jakieś małżeństwo.
Po kolejnej rundzie obrad Rada
Starszych przekazała swe stanowisko Simeonowi. Komendant wydawał się czymś
najwyraźniej wzburzony. Kark mu nabrzmiał, ale zdołał się jakoś opanować, kiwnął
głową na znak zgody i podszedł do Dantona.
- Zostałem
upoważniony przez Radę Starszych oświadczył - by zaproponować ci zawarcie
przymierza krwi. Ty i ja, jako przedstawiciele rodzin panujących naszych
narodów, zmieszamy naszą krew, a następnie podzielimy się chlebem i solą. Będzie
to podniosła i mająca wielkie, symboliczne znaczenie uroczystość, która...
- Przykro mi - przerwał mu Danton - ale my,
Nowotahitańczycy, nie uznajemy takich rzeczy. To musi być małżeństwo.
- Ależ, do cholery, człowieku... - To moje ostatnie
słowo.
- Nigdy się na to nie zgodzimy! Nigdy!
- A więc wojna! - oznajmił Danton i poszedł w las.
Znajdował się akurat w odpowiednim nastroju do prowadzenia wojny, ale jak
jeden tubylec miał poradzić sobie z całym statkiem uzbrojonych ludzi?
Rozważał właśnie ponuro ten problem, kiedy spomiędzy
drzew wyszli Simeon i Anita.
- W porządku - oświadczył
wściekły Simeon. - Rada Starszych wyraziła zgodę. Dosyć już mamy tego latania od
planety do planety. Mieliśmy już takie kłopoty wcześniej i podejrzewam, że
mielibyśmy je wszędzie, gdziekolwiek byśmy się przenieśli. Zmęczyły nas te
ciągłe problemy z tubylcami, więc sądzę - tu mężnie powstrzymał napływające
mu do oczu łzy - że najlepiej będzie rozpocząć proces asymilacji. Tak w każdym
razie uważa Rada Starszych. Ja osobiście wolałbym walczyć.
- Przegrałbyś - zapewnił go Danton i w tym momencie
poczuł, że sam jeden potrafiłby dać radę całej „Drużynie Huttera".
- Możliwe - przyznał Simeon. - W każdym razie
podziękuj Anicie, bo tylko dzięki niej możemy zawrzeć ten układ.
- Dzięki niej? Jak to?
- O
rany, bo jest jedyną dziewczyną, która chciałaby wyjść za gołego, brudnego,
durnego dzikusa!
I tak oto wzięli ślub, i Danta,
nazywany teraz Przyjacielem Białych Ludzi, zaczął prowadzić osiadły tryb
życia, pomagając „Drużynie Huttera" w podboju nowego kraju. W zamian za to
zaznajomiono go z cudami cywilizacji. Nauczono go gry w dwunastoosobowego brydża
i Tańców Masowych, a wkrótce potem „Drużyna Huttera" wybudowała sobie małe
Metro - przecież cywilizowani ludzie muszą mieć jakieś możliwości dawania upustu
swoim agresjom. Dancie, rzecz jasna, także wytłumaczono, na czym ta zabawa
polega.
Próbował się jakoś zidentyfikować z
praktykowanym na Ziemi sposobem spędzania wolnego czasu, ale okazało się to
zadaniem przekraczającym możliwości jego barbarzyńskiej duszy.
Cywilizacja działała na niego przygnębiająco, toteż,
wraz ze swoją żoną, przemierzał olbrzymie przestrzenie planety, zawsze w straży
przedniej, zawsze jak najdalej od powabów cywilizowanego świata.
Często odwiedzali go antropolodzy. Rejestrowali pilnie
wszystkie historie, jakie opowiadał swoim dzieciom prastare, cudowne
nowotahitańskie legendy, pełne mitów o bogach przestworzy i demonach oceanów, o
duchach ognia i nimfach z puszcz i lasów, opowieści o tym, jak to Katamandura
musiał w ciągu trzech dni stworzyć świat z niczego i jaką otrzymał za to
nagrodę, o tym, co Jevasi powiedział Hootmentaliemu, kiedy spotkali się w
królestwie podziemi i o przedziwnych następstwach tego spotkania.
Antropolodzy dostrzegli pewne podobieństwo między tymi
opowieściami a niektórymi z ziemskich mitów; dało to okazję do wysunięcia wielu
ciekawych hipotez. Zainteresowanie naukowców wzbudziły także wielkie,
wyrzeźbione w piaskowcu posągi z największej wyspy Nowej Tahiti. Te groźne,
ponure postacie były z pewnością dziełem jakiejś prastarej, przed wiekami
zaginionej rasy; kto je raz ujrzał, nie mógł już ich zapomnieć.
Jednak dla wszystkich najbardziej pasjonującym
problemem była zagadka samych Nowotahitańczyków. Ci szczęśliwi,
uśmiechnięci, miedzianoskórzy barbarzyńcy, wyżsi, silniejsi, przystojniejsi i
zdrowsi od wszystkich znanych dotychczas ras, zniknęli wraz z przybyciem
białego człowieka. Tylko nieliczni z najstarszych członków „Drużyny
Huttera" widzieli ich w większej liczbie, a i tak wiarygodność ich opowieści
była przez wielu kwestionowana.
- Moi ludzie? -
mawiał Danta, gdy go o to pytano. Cóż, nie potrafili obronić się przed
chorobami przyniesionymi przez białych ludzi, nie mogli znieść ich
maszynowej cywilizacji, brutalnego i bezwzględnego stylu bycia. Teraz są wszyscy
w szczęśliwej krainie Valhoola, skryci za błękitem nieba. Pewnego dnia i ja do
nich dołączę.
A biali ludzie, słysząc te słowa,
doświadczali dziwnego uczucia winy i podwajali swe wysiłki, by okazać serce
Dancie, Ostatniemu Nowotahitańczykowi.
przekład : Arkadiusz Nakoniecznik
powrót |
|