Robert Sheckley
Najazd o Świcie
System składał się z jedenastu planet
i Dillon szybko stwierdził, że na zewnętrznych brak jest jakichkolwiek śladów
życia. Czwarta planeta od słońca była niegdyś zamieszkana, a trzecia dopiero
oczekiwała na mieszkańców. Tylko na drugiej - błękitnym globie z własnym
księżycem - istniało rozumne życie i tam Dillon skierował swój statek.
Zbliżał się chyłkiem pod osłoną ciemności, prześlizgując
się przez gęste, burzowe chmury, od których jego pojazd niewiele się różnił.
Wylądował nie robiąc żadnego zamieszania, w sposób charakterystyczny dla
Ziemianina.
Jego statek osiadł na powierzchni planety godzinę przed
świtem; w porze, gdy większość żywych stworzeń jest pogrążona we śnie. A
przynajmniej tak mówił mu ojciec. Było to zgodne z wszelkimi regułami sztuki
inwazji; krwawo okupionej wiedzy o tym, jak przetrwać na obcych planetach.
- Jednak cała ta naukowa teoria jest zawodna - przypominał
mu ojciec - ponieważ dotyczy czegoś zupełnie nieobliczalnego; inteligentnych
istot.
Wygłosiwszy tę uwagę stary człowiek pokiwał sentencjonalnie
głową.
- Pamiętaj, mój chłopcze - ciągnął dalej - można
przewidzieć deszcz meteorów, nadejście ery lodowcowej czy wybuch supernowej. Cóż
jednak można wiedzieć naprawdę o innej inteligentnej istocie?
Niewiele, stwierdził Dillon. Jednak wierzył w swoją
młodość, spryt i zapał, a ponadto ufał technice inwazji. Dzięki niej Ziemianin
mógł wywalczyć sobie prawo bytu w każdym środowisku, choćby nie wiem jak obcym i
wrogim.
Od urodzenia uczono go, że życie to nieustanna walka.
Dowiedział się, że Galaktyka jest wielka i nieprzyjazna, złożona głównie z
żarzących się słońc i pustej przestrzeni
Jednak czasem spotyka się w niej planety, a na nich istoty
o niezmiernie zróżnicowanych kształtach i rozmiarach, lecz pod pewnym względem
podobne do siebie: jednakowo nienawidzące innych, odmiennych ras. Współpraca
między rasami była niemożliwa. Chcąc żyć wśród nich, Ziemianin musiał
zmobilizować cały swój spryt, odwagę i zręczność.
A nawet wtedy nie przeżyłby, gdyby nie wspaniała, ziemska
metoda inwazji.
Dillon był zdolnym studentem i z niecierpliwością oczekiwał
na dzień, w którym stawi czoło swemu przeznaczeniu.
Zgłosił się na ochotnika, nie czekał, aż go powołają.
W końcu, tak samo jak miliony młodych ludzi przed nim,
otrzymał własny statek i wyruszył w drogę, zostawiając za sobą małą, zatłoczoną
Ziemię - na zawsze. Leciał, aż skończyło mu się paliwo. I wreszcie znalazł swoje
przeznaczenie.
Jego statek wylądował na skraju dżungli, obok wioski o
słomianych dachach, prawie zupełnie ukrytej w gęstwinie
Czekał w napięciu za pulpitem sterowniczym, aż nadszedł
blady świt, zaróżowiony łuną wschodzącego słońca. Nikt się nie pojawił, nie
wybuchła żadna bomba, nie wystrzelono do niego żadnych pocisków. Musiał uznać,
że udało mu się wylądować niepostrzeżenie.
Kiedy żółte słońce wychynęło zza horyzontu, Dillon wysiadł
i ocenił sytuację. Zbadał powietrze, sprawdził ciążenie, oszacował zakres i
natężenie promieniowania słonecznego, po czym ze smutkiem potrząsnął głową.
Podobnie jak większość planet w Galaktyce, ta również nie
nadawała się do zamieszkania przez Ziemianina. Miał może godzinę na zakończenie
pierwszej fazy inwazji.
Wcisnął guzik na tablicy rozdzielczej i szybko odszedł. Za
jego plecami statek rozpadł się w szary proch. Ranny wietrzyk rozwiał go i
rozsypał nad dżunglą. Teraz Dillon nie miał już odwrotu. Ruszył ku wiosce.
Kiedy podszedł bliżej, stwierdził, że kryte strzechą chaty
zbudowano z drewna lub ręcznie ociosanego kamienia. Wyglądały na solidne i
dostosowane do klimatu.
Nigdzie nie dostrzegł urządzeń energetycznych ani wyrobów
przemysłowych. Zdecydował, że natknął się na prymitywną cywilizację, z
opanowaniem której nie powinno być kłopotów.
Wyszedł z gąszczu i prawie zderzył się z obcym.
Spojrzeli na siebie. Obcy był dwunogiem, znacznie wyższym
od Ziemianina, o sporej pojemności czaszki. Nosił tylko coś w rodzaju pasiastej
spódniczki. Szare futro okrywało większość jasnobrązowej skóry. Nie zdradzał
chęci do ucieczki.
-Ir tai! - powiedział, co Dillon przyjął za okrzyk
zdumienia.
Rozejrzawszy się szybko dookoła stwierdził, że nikt inny
nie odkrył jeszcze jego obecności. Spięty, pochylił się lekko.
- K, tal tai a.
Dillon skoczył jak gwałtownie rozprężająca się sprężyna.
Obcy próbował uskoczyć, lecz Dillon przekręcił się w powietrzu jak kot i zdołał
zacisnąć dłoń na jednej z kończyn napotkanego.
To wystarczyło. Kontakt fizyczny został nawiązany. Reszta
powinna być łatwa.
Od setek lat katastrofalnie wysoki przyrost demograficzny
zmuszał mieszkańców Ziemi do nieustającej migracji. Jednak zaledwie jedna na
dziesięć tysięcy planet nadawała się do zasiedlenia. Próbowano zmienić
środowisko tak, by planety odpowiadały ludzkim potrzebom, lub genetycznie
przystosować człowieka do panujących na nich warunków. Jednak była jeszcze inna
metoda, zapewniająca najlepsze wyniki przy minimum zachodu. Hipnotyczna
projekcja własnej osobowości - zdolność, jaką w mniejszym lub większym stopniu
posiadają wszystkie inteligentne istoty.
Ziemianie pielęgnowali ją w sobie, ćwiczyli i potęgowali.
Dzięki niej człowiek mógł żyć na każdej planecie, jeżeli tylko udało mu się
opanować umysł jednego z jej mieszkańców. W ten sposób zyskiwał ciało dopasowane
do środowiska oraz masę ciekawych i użytecznych wiadomości. Kiedy już się
przystosował, wiedziony potrzebą współzawodnictwa zazwyczaj zajmował wysoką
pozycję w hierarchii miejscowego społeczeństwa.
Była tylko jedna trudność: obcy zwykle niechętnie oddawali
swoje ciała. I czasem potrafili sprawić trochę kłopotu.
Wniknąwszy, Dillon z głębokim żalem poczuł, że jego własne
ciało natychmiast zwiotczało i skurczyło się. Po chwili miało zniknąć zupełnie,
nie zostawiając żadnego śladu. Tylko on i jego ofiara będą wiedzieć, że inwazja
miała miejsce.
A później tylko jeden z nich.
Teraz Dillon skoncentrował się na oczekującym go zadaniu.
Bariery myślowe padały jedna po drugiej, gdy parł naprzód do centrum kryjącego
podstawy samoświadomości. Jeżeli uda mu się wedrzeć do tej cytadeli i wyprzeć
okupujące ego, bitwa będzie wygrana. Pospiesznie wznoszone barykady padały,
wzięte szturmem. Przez chwilę myślał, że już pierwszy atak doprowadzi go do
celu. Nagle zagubił się w szarej, bezpostaciowej mgle.
Obcy otrząsnął się z zaskoczenia. Dillon czuł rosnący opór.
Oczekiwała go zacięta walka. Rozpoczęli krótką rozmowę.
- Kim jesteś?
- Edward Dillon, z planety Ziemi. A ty?
- Arek. Nazywamy tę planetę K'egra. Czego tu szukasz,
Dillon?
- Trochę przestrzeni życiowej, Arek - powiedział ze
śmiechem Dillon. - Możesz mi jej użyczyć?
- No, niech mnie diabli... Wynoś się!
- Nie mogę - rzekł Dillon. - Nie mam dokąd iść. - Rozumiem.
Ostro. Jednak jesteś tu nieproszonym gościem, naprawdę. I coś mi się wydaje, że
chcesz nie tylko odrobiny miejsca do życia. Chcesz czegoś więcej, no nie?
- Muszę przejąć kontrolę. Nie ma innego wyjścia. Jednak
jeżeli nie będziesz się opierał, to może zostawię ci trochę miejsca, chociaż to
nie jest przyjęte.
- Nie jest?
- Jasne, że nie - odparł Dillon. - Współistnienie
odmiennych istot jest niemożliwe. Silniejszy zawsze wypiera słabszego. Jednak
może zechcę spróbować.
- Nie potrzebuję łaski - rzekł Arek i zerwał kontakt.
Otaczająca Dillona szarość zmieniła się w nieprzeniknioną
czerń. Czekając na zbliżającą się walkę, poczuł pierwsze rodzące się wątpliwości
Arek był prymitywną istotą. Nie miał żadnego doświadczenia
w odpieraniu ataku myślowego. A jednak w lot zrozumiał sytuację, opanował się i
przygotował do bitwy. Jego opór pewnie będzie słaby, ale mimo to...
Co to za stworzenie?
Stał na kamienistej wyżynie, otoczonej stromymi,
poszarpanymi skałami. W oddali ciągnął się łańcuch wysokich, owianych
niebieskawą mgiełką gór. Słońce świeciło mu prosto w oczy, a po zboczu pełzła
powoli czarna plama.
Dillon kopnął i czekał, aż plama zmieni się w coś
konkretnego. Takie były zasady walki - myśli przybierały określony kształt,
wyobrażenia stawały się namacalne.
Plama zamieniła się w K'egranina. Olbrzymi wojownik o
muskularnym, błyszczącym ciele wzniósł groźnie sztylet i miecz. Dillon cofnął
się, unikając pierwszego ciosu.
Walka przebiegała w zwykły, łatwy do opanowania sposób.
Obcy zwykle wywołują w swoich umysłach wyidealizowany wizerunek własnej postaci.
Niezmiennie jest to superistota; niezwyciężona, budząca lęk. Jednak z reguły
taka postać jest obarczona jakąś słabością. Na tym Dillon opierał swoje rachuby.
K'egranin runął na niego jak burza. Dillon zrobił unik, rzucił się na ziemię i
kopnął obiema nogami, odsłaniając się ma moment. K'egranin próbował odparować
cios i skontrować, ale był zbyt powolny. Ciężkie buty Dillona z impetem
wylądowały na jego brzuchu. Uradowany Ziemianin ruszył do ataku. Znalazł słaby
punkt przeciwnika. Zanurkował pod wzniesione ramię, uchylił się przed spadającym
ostrzem i zanim przeciwnik zdążył się zasłonić, precyzyjnie złamał mu kark dwoma
uderzeniami kantem dłoni.
K'egranin upadł, aż zatrzęsła się ziemia. Dillon patrzył na
jego śmierć z pewnym współczuciem. Wyidealizowana postać była większa od żywego
wojownika, dzielniejsza i bardziej wytrzymała. Roztaczała aurę straszliwego
majestatu i godności. Doskonałe uosobienie siły, ale jako przeciwnik do niczego.
Nadmiar godności wiązał się ze zwolnionym refleksem, a to oznaczało śmierć.
Martwy gigant zniknął. Przez chwilę Dillon myślał, że już wygrał. Nagle usłyszał
z tyłu cichy pomruk. Okręcił się na pięcie i zobaczył długie, przypłaszczone
cielsko. Czarne, przypominające pumę zwierzę wyszczerzyło kły i położyło uszy po
sobie.
A więc Arek się nie poddał. Dillon wiedział, ile energii
pochłania ten rodzaj walki. Niedługo siły obcego wyczerpią się, a wtedy...
Dillon podniósł miecz giganta i zaczął się cofać, aż
plecami oparł się o skałę. Przed sobą miał niewysoki kamień, przez który puma
musiała przeskoczyć. Słońce świeciło mu prosto w oczy, a słaby wietrzyk sypał w
nie kurzem. Wzniósł miecz dokładnie w chwili, gdy zwierzę skoczyło.
W ciągu następnych, wolno płynących godzin, napotkał i
pokonał co groźniejszych przedstawicieli k'egrańskiej fauny, radząc sobie z nimi
tak samo, jak uczyniłby to z ich odpowiednikami na Ziemi. Nosorożec - a
przynajmniej zwierzę bardzo do niego podobne - mimo swych rozmiarów i szybkości
był łatwym przeciwnikiem. Dillon zdołał zwabić go nad urwisko i nakłonić do
szarży. Kobra była groźniejsza i prawie udało jej się trysnąć mu jadem w oczy,
zanim przeciął ją na pół ostrzem miecza. Goryl był zwinny, silny i straszliwie
szybki. Jednak nie zdołał schwycić człowieka w swój miażdżący uścisk. Nacierając
i cofając się na przemian, Dillon porąbał go na kawałki. Tyranozaur miał gruby
pancerz i niesłychaną wytrwałość. Dopiero lawina go załatwiła. Dillon stracił
rachunek; innych przeciwników. W końcu został na placu boju sam; chwiejąc się ze
zmęczenia, z poszczerbionym kikutem miecza w dłoni.
- Masz dość, Dillon? - spytał Arek.
- Wcale nie - odparł Dillon spierzchniętymi z pragnienia
wargami. - Nie możesz tego robić w nieskończoność. Nawet twoje siły muszą się w
końcu wyczerpać.
- Naprawdę? - mruknął Arek.
- Nie zostało ci ich już wiele - ciągnął Dillon, próbując
okazać pewność siebie, której nie czuł. - Czemu nie chcesz być rozsądny?
Zostawię ci miejsce, naprawdę. Ja... no, mam dla ciebie coś w rodzaju szacunku.
- Dziękuję, Dillon - powiedział Arek. - Coś jakbym
podzielał to uczucie. Słuchaj, jeżeli się poddasz...
- Nie - odparł Dillon. - Na moich warunkach.
- Dobrze - rzekł K'egranin. - Sam tego chciałeś!
- Dawaj, co tam masz - mruknął Dillon.
Skalista wyżyna zniknęła.
Stał po kolana w szarym bagnie. Otulone mchem, sękate pnie
wielkich drzew wznosiły się z nieruchomej, zielonej wody. Białe jak rybi brzuch
lilie trzęsły się i kołysały, chociaż nawet najsłabszy podmuch wiatru nie
przeleciał nad bagnem. Nad wodą wisiał ciężki, trupi opar przylegający do
szorstkiej kory drzew. Dillon wyczuwał kłębiące się wokół życie, chociaż nie
mógł niczego dosłyszeć ani dostrzec.
Czekał, rozglądając się powoli wokół siebie. Wciągnął w
nozdrza zastałe, ciężkie powietrze, grzebnął nogą w kleistej mazi, powąchał
wydzielające woń rozkładu lilie. Nagle zrozumiał.
Takiego bagna nie było na K'egrze!
Wiedział, że się nie myli - mówiły mu o tym wszystkie
zmysły. Ciążenie było inne, i powietrze także. Nawet błoto, w którym stał, nie
przypominało k'egrańskiego.
Wynikające z tego wnioski przytłoczyły go na chwilę,
uniemożliwiając sensowne wyjaśnienie tego faktu. Czyżby K'egranie potrafili
podróżować w kosmosie? Niemożliwe! A więc skąd Arek mógł znać tak dobrze inną
planetę? Może przeczytał, może wyobraził sobie albo...
Coś ciężkiego otarło się o bark Dillona. Zamyślił się tak
głęboko, że kolejny atak go zaskoczył.
Próbował wprawdzie odskoczyć, ale utknął w gęstej mazi.
Spadająca gałąź prawie go obaliła. Zobaczył, że wszystkie gigantyczne drzewa
poczęły się chwiać i kołysać. Grube konary pękały i łamały się z trzaskiem,
sypiąc się na niego jak deszcz.
A przecież nie powiał nawet leciutki wietrzyk.
Na wpół ogłuszony, z wysiłkiem brnął przez bagno, próbując
znaleźć stały grunt i nie zadrzewioną przestrzeń. Jednak wielkie pnie wyrastały
wszędzie, a bagnisko wydawało się nie mieć końca. Grad gałęzi padał coraz
gęściej i Dillon na próżno rozglądał się na wszystkie strony szukając
przeciwnika. Wokół rozciągało się tylko bezkresne bagno.
- Wyjdź i walcz! - wrzasnął Dillon. Upadł na kolana pod
ciosem, podniósł się i znów upadł. Nagle, półprzytomny ze zmęczenia, znalazł
wyjście z sytuacji.
Dobrnął do wielkiego drzewa i przywarł do niego całym
ciałem. Konary dalej spadały, gałęzie smagały ze świstem powietrze, ale drzewo
nie mogło go dosięgnąć. Był bezpieczny!
Nagle z przerażeniem stwierdził, że rosnące wokół lilie
owijają swymi łodygami jego kostki. Próbował się uwolnić kopniakiem. Lilie, jak
blade węże, owinęły się jeszcze mocniej. Oswobodził się przecinając je mieczem i
porzucił wątpliwe schronienie.
- Walcz ze mną! - zawył, obsypywany spadającymi gałęziami.
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Lilie kołysały się na
swoich łodyżkach, sięgając ku niemu łakomie. Nad głową usłyszał złowrogi łopot
skrzydeł. Czarne wrońce, zamieszkujące bagna, gęstą chmurą kołowały w powietrzu,
czekając na nieunikniony koniec. Zataczając się, Dillon poczuł, że coś ciepłego
i ohydnego dotyka jego nogi.
Wtedy pojął, co musi zrobić.
Przez chwilę nabierał tchu, po czym rzucił się głową
naprzód w brudnozieloną toń.
W ten samej chwili wszystko się uspokoiło. Gigantyczne
drzewa stały nieruchomo na tle ciemnoszarego nieba. Lilie straciły zapach i
zwisły bezwładnie na swoich łodyżkach. Biały opar wisiał nieruchomo, czepiając
się szorstkiej kory pni, a ścierwojady odleciały cicho w bezkres nieba.
Przez chwilę na powierzchni bagna pokazywały się bąbelki.
Później przestały.
Dillon wynurzył się, z trudem łapiąc powietrze, z głębokimi
zadrapaniami na szyi i plecach. W rękach trzymał bezkształtne, przezroczyste
stworzenie rządzące bagnem.
Dobrnął do drzewa i uderzył bezwładnym stworem o pień,
miażdżąc kompletnie niekształtne ciało. Zrobiwszy to, usiadł ciężko.
Nigdy jeszcze nie był tak zmęczony i obolały ani tak
przeświadczony o daremności wszelkich wysiłków. Czemu tak zażarcie walczy o
życie, będące przecież czymś tak nieskończenie małym wobec ogromu wszechświata.
Jakie znaczenie może mieć ta krótka chwila wobec wieczności krążących planet lub
majestatycznego blasku dalekich gwiazd? Dillona zadziwił upór, z jakim kurczowo
pragnął utrzymać się przy życiu.
Ciepła wody chlupotała wokół jego piersi. Życie, powiedział
sobie Dillon, to zaledwie drobny okruch w porównaniu z ogromem martwej materii.
Liczy się ilość, myślał, gdy woda sięgnęła mu po szyję. Czym jest życie w
porównaniu z nieskończonością śmierci? Jeżeli martwota jest stanem naturalnym -
pomyślał, gdy woda dotknęła mu podbródka - to życie jest chorobą, a jedynym na
nią lekarstwem jest śmierć.
Tak, śmierć wydała mu się czymś przyjemnym. Woda sięgała mu
już warg. Czuł się niewyobrażalnie zmęczony i obolały. Teraz tak dobrze byłoby
poddać się, osunąć w...
- Świetnie - szepnął, podnosząc się na nogi. Świetnie,
Arek. A może też jesteś zmęczony? Może zostało ci już niewiele więcej niż
odrobina emocji?
Wokół zrobiło się ciemniej i coś zaczęło cicho szeptać
Dillonowi do ucha; coś, co wyglądało jak maleńki sobowtór, skulony na
ramieniu...
- Przecież są rzeczy gorsze od śmierci - mówił sobowtór. -
Ukryte na samym dnie duszy, znienawidzone i godne pogardy uczucia, których
istnienia nie da się jednak zaprzeczyć. Śmierć jest lepsza od uświadomienia
sobie tego, Dillon. Śmierć staje się pożądana i niezwykle droga. Modlisz się o
nią, wymyślasz sprytne plany napotkania jej - kiedy musisz stawić czoło prawdzie
ukrytej na samym dnie twojej duszy.
Dillon próbował nie słuchać stworzenia, które tak bardzo
było do niego podobne. Jednak sobowtór przyczepił się mocniej i wskazał palcem.
Dillon zobaczył coś formującego się w mroku i rozpoznał to.
- Nie, Dillon! - prosił sobowtór. - Proszę, tylko nie to!
Bądź dzielny, Dillon! Wybierz śmierć! Bądź śmiały, bądź odważny! Wiedz, kiedy
lepiej umrzeć!
Patrząc na zbliżający się kształt Dillon poczuł ukłucie
potwornego lęku. Zobaczył prawdę kryjącą się na dnie własnej duszy, zaznał
przerażającej goryczy samouświadomienia.
- Szybko, Dillon! - krzyknął sobowtór. - Bądź silny,
śmiały, bądź rzetelny! Umrzyj, dopóki jeszcze wiesz, kim jesteś!
I Dillon zapragnął umrzeć. Z głębokim westchnieniem ulgi
rozluźnił się, chcąc dać umknąć świadomości...
I nie mógł.
- Pomóż mi! - wrzasnął.
- Nie mogę! - odkrzyknęło stworzenie. - Musisz to zrobić
sam!
Dillon spróbował jeszcze raz. Kształt zbliżał się coraz
bardziej. Daremnie prosił, błagał o śmierć - nie potrafił umrzeć. Pozostało mu
tylko jedno. Zebrał wszystkie siły i rozpaczliwie rzucił się naprzód, na
majaczący przed nim kształt.
Wszystko zniknęło.
Dopiero po chwili Dillon uświadomił sobie, że
niebezpieczeństwo minęło. Został sam na placu boju. Mimo wszystko wygrał!
Przed nim leżała opuszczona cytadela ego, oczekująca na
zamieszkanie. Dillon poczuł przypływ szacunku dla biednego Arka. Walczył
naprawdę dobrze i był godnym przeciwnikiem. Może mógłby mu zostawić trochę
miejsca, gdyby Arek nie próbował...
- To bardzo miło z twojej strony, Dillon! - usłyszał. Nie
miał czasu zareagować. Został pochwycony w uścisk tak silny, że myśl o
jakimkolwiek oporze wydawała się śmieszna. Dopiero teraz poczuł prawdziwą moc
umysłu K'egranina.
- Byłeś dobry, Dillon - rzekł Arek. - Nie musisz się
wstydzić swojej walki.
- Ale od początku nie miałem żadnych szans - dopowiedział
Dillon.
- Tak, żadnych - odparł uprzejmie Arek. - Sądziłeś, że
wasza ziemska metoda inwazji jest wyjątkowa. Większość młodych ras tak sądzi.
Jednak K'egra to bardzo stara planeta i w swoim czasie przeżyliśmy wiele
inwazji, zarówno fizycznych, jak i psychicznych. Tak więc dla nas to nic nowego.
- Bawiłeś się ze mną! - krzyknął Dillon.
- Chciałem się dowiedzieć, jaki jesteś - powiedział Arek.
- Pewnie jesteś zadowolony z siebie! Niezła zabawa. W
porządku, skończmy z tym.
- W jaki sposób?
- Zabij mnie!
- Czemu miałbym to robić?
- Ponieważ... ponieważ cóż innego mógłbyś zrobić? Czemu
miałbyś mnie traktować inaczej niż tamtych najeźdźców?
- Niektórych z nich już spotkałeś, Dillon. Walczyłeś z
Ethanem, który zamieszkiwał bagno swej rodzinnej planety, zanim zachciało mu się
podróży. A małe stworzenie, które tak przekonująco szeptało ci do ucha, to
Oolermik, który przybył tu niedawno, pełen zapału i energii tak jak ty.
- Ale...
- Przyjęliśmy ich, użyczyliśmy im miejsca i wykorzystaliśmy
ich zdolności do uzupełnienia naszych. Razem jesteśmy czymś więcej, niż
bylibyśmy osobno.
- Żyjecie razem? - wyszeptał Dillon. - W jednym ciele?
- Oczywiście. Dobre ciało to w Galaktyce rzadkość i nie
można marnować okazji. Poznaj innych, Dillon.
Dillon znów zobaczył bezkształtne stworzenie z bagna,
pokrytego łuskami Oolermika i tuzin innych.
- Przecież to niemożliwe! - wykrzyknął. - Obce rasy nie
mogą żyć razem! Życie to walka i śmierć! To podstawowe prawo natury.
- Tylko we wczesnych stadiach rozwoju - odparł Arek. - Już
dawno temu odkryliśmy, że współpraca oznacza przetrwanie i to w znacznie
lepszych warunkach. Przyzwyczaisz się. Witamy w federacji, Dillon!
I wciąż oszołomiony Dillon wkroczył do cytadeli, by
zamieszkać w niej wspólnie z licznymi przedstawicielami innych planet.
przekład : Zbigniew A. Królicki
powrót |