Robert Sheckley
Świat stanął w miejscu
Laniganowi znów śniło się ta samo;
zdołał się obudzić z gardłowym okrzykiem. Poderwał się, usiadł na łóżku i toczył
wzrokiem dokoła po fioletowych ciemnościach. Zęby miał zaciśnięte, a zwarte usta
rozciągnęły się jak w upiornym uśmiechu. Poczuł, że żona, Estelle, porusza się i
siada obok niego. Nie spojrzał na nią. Wciąż uwikłany w sen, czekał na namacalne
dowody istnienia świata.
Krzesło poszybowało z wolna w poprzek pola widzenia i z
cichym puknięciem trafiło w ścianę. Twarz Lanigana nieco odtajała. Potem na
ramieniu poczuł dłoń Estelle - dotknięcie z zamierzenia kojące, paliło jednak
jak kłamstwo.
- Masz - odezwała się. żona. - Wypij to.
- Nie chcę - odparł Lanigan. - Już w porządku. - Tak czy
owak, wypij. - Nie, naprawdę. Naprawdę już w porządku.
Chwilowo był całkiem wolny od władzy koszmaru. Był znowu
sobą, a świat był znowu dawnym, swojskim światem. Lanigan bardzo to sobie cenił,
nie chciał rozstawać się z tym doznaniem, nawet za cenę ulgi spowodowanej
środkiem uspokajającym.
- Jak chcesz - powiedziała Estelle. (Nie chce mnie
zdenerwować. Przerażam ją. Przerażam sam siebie.)
- Która to godzina, kochanie? - zapytała.
Lanigan spojrzał na zegarek.
- Czy to był znowu ten sam sen?- zapytała Estelle.
- Tak, dokładnie ten sam... Wolałbym o nim nie mówić.
- Szósta, piętnaście. - Kiedy to mówił, wskazówki wykonały
gwałtowny skok do przodu - Nie, za pięć siódma.
- Pośpisz jaszcze?
- Chyba nie - odparł Lanigan. Chyba wstanę.
- Jak chcesz, kotku. - Estelle ziewnęła, zamknęła oczy,
zaraz znowu je otworzyła i spytała : - Kotku, nie sądzisz, że byłoby dobrze
zadzwonić do...
- Jestem z nim umówiony na dwunastą dziesięć - powiedział
Lanigan. - To świetnie - ucieszyła się Estelle. Znów zamknęła oczy. Lanigan
patrzył, jak ogarnia ją sen. Jej rudawe włosy przybrały kolor bladobłękitny,
westchnęła głęboko, raz jeden.
Lanigan wstał i ubrał się. Na ogół bywał postawnym
mężczyzną, przeważnie łatwym do rozpoznania. Miał zdumiewająco wyraźne rysy. I
gęsią skórkę na szyi. Poza tym nie było w nim nic szczególnego, z wyjątkiem
tego, że cierpiał na powracający sen, który go doprowadzał do obłędu.
Kilka następnych godzin spędził na frontowym ganku,
obserwując, narodziny gwiazd na porannym niebie.
Później udał się na przechadzkę. Pech chciał, że o głupie
dwie ulice od domu natknął się na George'a Torsteina. Parę miesięcy wcześniej, w
chwili nieostrożności, powiedział Torsteinowi o swoim śnie. Torstein był
jowialnym bufonem, zagorzałym wyznawcą samokontroli, dyscypliny, pragmatyzmu,
zdrowego rozsądku i innych pozbawionych wdzięku cnót. Jego twardogłowa postawa
"nie pleć bzdur" na chwilę przyniosła Laniganowi ulgę. Teraz jednak działała jak
papier ścierny. Ludzie pokroju Torsteina byli niewątpliwą solą tej ziemi i
ostoją kraju, ale dla Lanigana zmagającego się z przegrywającego z nieuchwytnym,
Torstein był już nie tylko irytujący był nieznośny.
- Czołem, Tam, jak się mamy? powitał go Torstein.
- Doskonale - odparł Lanigan. Trudno lepiej.
Uprzejmie skinął głową i zaczął się oddalać pod topniejącym
zielonym niebem. Ale Torsteinowi nie tak łatwo było uciec.
- Wiesz, Tom, dużo myślałem o twoich kłopotach. Poważnie
się o ciebie martwię.
- To bardzo uprzejmie z twojej strony - rzekł Lanigan. -
Ale nie powinieneś zaprzątać sobie głowy...
- Robię to bo tak chcę - przerwał mu Torstein, wypowiadając
czystą jak łza prawdę: - Interesują mnie inni, Tom. Zawsze mnie interesowali, od
dziecka. A ty od dawna jesteś moim przyjacielem i sąsiadem.
- Nie da się ukryć - przyznał bez entuzjazmu Lanigan.
(Kiedy człowiek potrzebuje pomocy, najgorzej jest ją przyjmować.)
- Wiesz, Tam, uważam, że nic by ci tak dobrze nie zrobiło
jak mały urlop. Torstein na wszystko miał proste lekarstwo. Ponieważ praktykował
lecenie dusz bez licencji, zawsze pilnie uważał, żeby zalecać środki nie
wymagające recepty.
- W tym miesiącu naprawdę nie stać mnie na urlop -
powiedział Lanigan. (Niebo miało teraz odcienie ochry i różu; trzy sosny uschły
na szczapy; wiekowy dąb przeistoczył się w młody kaktus.)
Torstein roześmiał się kordialnie. - Stary, w tym miesiącu
nie stać cię na to, żeby nie brać urlopu! Pomyślałeś o tym?
- Nie, chyba nie.
- No to pomyśl! Jesteś przemęczony, spity, istny kłębek
nerwów. Za dużo pracujesz!
- Cały ubiegły tydzień przesiedziałem na zwolnieniu -
powiedział Lanigan. Zerknął na zegarek. Złota oprawka zmieniła się w ołów, ale
czas był chyba dokładny. Od początku rozmowy minęły prawie dwie godziny.
- To za mało - perorował Torstein. - Siedziałeś w mieście,
dwa kroki od roboty. Potrzebujesz kontaktu z naturą, Tom. Kiedy ostatni raz
spałeś pod namiotem?
- Pod namiotem? Chyba nigdy nie spałem pod namiotem.
- Aaa, tu cię mam! Stary, musisz na nowo nawiązać kontakt z
rzeczywistością. Nie ulice, nie domy, ale góry, rzeki.
Lanigan znowu spojrzał na zegarek i z ulgą stwierdził, że
jest po dawnemu złoty. Ucieszył się: bądź co bądź dał za niego sześćdziesiąt
dolarów.
- Drzewa, jeziora - ciągnął swój wywód Torstein. - Dotyk
trawy rosnącej ci pod stopami, widok wysokich czarnych gór maszerujących na tle
złocistego nieba...
Lanigan pokręcił głową.
- Byłem na wsi, George. To mi nic nie daje.
Torstein nie dawał za wygraną.
- Musisz uciec od sztuczności.
- Wszystko jest równie sztuczne oświadczył Lanigan. -
Drzewo czy dom - co za różnica?
- Domy tworzą ludzie - zauważył pobożnie Torstein. - Drzewa
tworzy Bóg!
Lanigan co do obu stwierdzeń miał swoje wątpliwości, ale
ani myśli zdradzać je Torsteinowi.
- Może i masz rację - powiedział. - Pomyślę o tym, co mi
powiedziałeś.
- Pomyśl, koniecznie - rzekł Totstein. - Tak się składa, że
znam jedno idealne miejsce. W Maine, Tom, zaraz koło tego jeziorka...
Torstein celował w nieprecyzyjnych opisach. Na szczęście
dla Lanigana coś się zdarzyło. Po drugiej stronie ulicy dom stanął w
płomieniach.
- O cholera! - powiedział Lanigan. - Czyj to dom?
- Makelby'ego - odparł Torstein. Już trzeci raz się u niego
pali w tym miesiącu.
- Może trzeba by kogoś zawiadomić?
- Racja, ja to zrobię - zaoferował się natychmiast
Torstein. - Pamiętaj o tym miejscu w Maine, Tom.
Torstein ruszył wzywać pomoc i wtedy zdarzyło się coś
śmiesznego. Ledwie zszedł z chodnika, beton stopniał pod jego lewa stopa.
Zaskoczony Torstein wdepnął w ciasto aż po kostkę. Szarpnął się i runął na
jezdnię, głową w przód.
Tom pospieszył mu z pomacą zanim beton zastygł z powrotem.
- Nic ci się nie stało? - zapytał. - Kostkę sobie
skręciłem, cholera burknął Torstein. - Nie szkodzi, mogę iść.
Pokuśtykał złożyć meldunek o pożarze. Lanigan postał
jeszcze chwilę, ciekaw, co będzie. Doszedł do wniosku, że przyczyna ognia było
samozapalenie. Po kilku minutach, zgodnie z jego przewidywaniami, nastąpiło
samowygaszenie.
Nie należy się cieszyć z cudzego nieszczęścia, ale Lanigan
nie mógł powstrzymać się od śmiechu na wspomnienie skręconej kostki Torsteina.
Nawet nagła powódź na Main Street nie popsuła mu humoru. Radosnym uśmiechem
powitał przelatujący niebem pojazd w kształcie parowca z żółtymi kominami.
Nagle przypomniał mu się sen i na nowo wpadł w panikę.
Pośpiesznie udał się do lekarza.
Gabinet doktora Sampsona był w tym tygodniu ciasny i
ciemny. Zniszczona szara kozetka zniknęła, jej miejsce zajęły dwa fotele w stylu
Ludwika V i hamak. Wyświechtany dywan wreszcie się pocerował, a na śliwkowym
suficie widniał ślad po papierosie. Portret Andrettiego tkwił jednak na dawnym
miejscu na ścianie, a ogromna, fantazyjnego kształtu popielniczka, lśniła
nienaganną czystością.
Wewnętrzne drzwi otworzyły się i wychynęła spoza nich głowa
doktora Sampsona.
- Siemasz - powiedziała głowa. Cwileczkę. - Po czym
schowała się. Sampson nie rzucał słów na wiatr.
Cokolwiek miał do zrobienia, zrobił to istotnie, według
zegarka Lanigana, w trzy sekundy. Minęła jeszcze jedna sekunda i Lanigan leżał
wyciągnięty na skórzanej kozetce i z czystą papierową serwetką pod głową. Doktor
Sampson zaś pytał:
- No i jak tam, Tom? Jak leci?
- Bez zmian. Gorzej.
- Sen
Lanigan kiwnął głową.
- Przelećmy go sobie jeszcze raz.
- Wolałbym nie.
- Boisz się?
- Boję się bardziej niż zwykle.
- Nawet w tej chwili?
- Tak. Zwłaszcza w tej chwili. Zapadł moment terapeutycznej
ciszy. Wreszcie odezwał się doktor Sampson:
- Mówiłeś mi już kiedyś, że boisz się tego snu, ale nigdy
nie powiedziałeś, dlaczego aż tak się boisz.
- No... Bo to takie głupie. Sampson miał minę poważną,
skupiona, opanowana: minę człowieka, dla którego nie ma rzeczy głupich,
człowieka, który z natury swojej w niczym nie dostrzega głupoty. Może i była to
poza, ale na Lanigana podziałała ona uspokajająco.
- Dobrze, powiem ci - oświadczył nagle. I zamilkł.
- Słucham - zachęcił go Sampson. - Wszystko dlatego, że
wydaje mi się, iż jakimś sposobem, którego sam nie rozumiem...
- Tak?...
- Że jakimś sposobem świat mojego snu staje się światem
realnym. Znowu przerwał, ale zaraz pospiesznie podjął myśl. - I że pewnego dnia
obudzę się w tamtym świecie. A wtedy tamten świat stanie się światem
rzeczywistym, a ten świat będzie snem.
Obrócił się, żeby sprawdzić, jakie wrażenie wywarło na
doktorze jego szalone wyznanie. Nawet jeżeli go zaniepokoiło, to nic nie dał po
sobie poznać. Spokojnie zapalał fajkę dymiącym opuszkiem środkowego palca lewej
ręki. Zdmuchnął palec i powiedział:
- Tak, słucham dalej.
- Dalej? To wszystko, nie ma dalej! Na fioletowym dywanie
Sampsona pojawiła się plamka wielkości ćwierćdolarówki: Ciemniała, gęstniała,
wyrasta w małe drzewko owocowe. Sampson zerwał fioletowy strąk, powąchał go i
położył na biurku. Karcąco, ze smutkiem spojrzał na Lanigana.
- Opowiadałeś mi już o swoim świecie snu, Tom.
Lanigan kiwnął głową.
- Przedyskutowaliśmy go, znaleźliśmy źródła,
przeanalizowaliśmy znaczenie. W ciągu minionych kilku miesięcy ustaliliśmy,
zdaje mi się, dlaczego odczuwasz potrzebę okaleczania się tym koszmarnym nocnym
lękiem.
Lanigan znów kiwnął rozpaczliwe.
- A jednak nie trzymasz się wniosków - skarcił go Sampson.
- Za każdym razem zapominasz, że świat twojego snu to tylko sen, i nic poza tym,
zbudowany wedle arbitralnych praw snu, które sam stworzyłeś dla zaspokojenia
własnych potrzeb psychicznych.
- Chciałbym w to wierzyć - rzekł Lanigan. - Najgorsze, że
ten mój świat snu jest tak piekielnie racjonalny.
- Nieprawda - odrzekł Sampson. To tytko twoja iluzja jest
hermetyczna, zamknięta i samoistna. Działania człowieka opierają się na pewnych
założeniach dotyczących natury świata. Jeżeli się przyjmie założenia, każde
zachowanie będzie od początku do końca racjonalne. Za to zmiana tych założeń,
fundamentalnych aksjomatów, jest prawie nie do przeprowadzenia. Jak na przykład
udowodnisz facetowi, że nie kieruje nim ukryty nadajnik, który tylko dla niego
jest słyszalny?
- Rozumiem - wymamrotał Lanigan. I tak właśnie jest ze mną?
- Tak, Tam. W rezultacie tak właśnie jest z tobą. Chcesz,
żebym ja ci udowodnił, że ten świat jest realny, a świat twojego snu jest
fałszywy. Obiecujesz rezygnację z iluzji pod warunkiem, że ci dostarczy
niezbędnych dowodów.
- Tak, właśnie tak! - ucieszył się Lanigan.
- Tylko że widzisz, Tom, ja nie potrafię ich dostarczyć -
ciągnął Sampson. - Świat jest z natury oczywisty, ale nie do udowodnienia.
Lanigan chwilę się zastanawiał, po czym rzekł:
- Ale przecież, doktorze, nie jestem aż tak chory, jak ten
facet od ukrytego nadajnika, prawda?
- Nie, nie jesteś. Jesteś bardziej myślący, bardziej
racjonalny. Wątpisz w realność świata, ale, na szczęście, wątpisz również w
wiarygodność swojej iluzji.
- No to spróbujmy - poprosił Langian. - Rozumiem twój
problem, ale przysięgam, uwierzę we wszystko, w co tylko siła woli zdołam
uwierzyć.
- Tak naprawdę to już nie jest mój teren - rzekł Sampson. -
Tu by trzeba metafizyka. Boję się, że nie mam wprawy...
- Spróbuj - błagał Lanigan.
- No dobra, spróbujemy. - Czoło Sampsona zmarszczyło się i
spochmurniało pod wpływem koncentracji. Po chwili powiedział: - Wydaje mi się,
że świat poznajemy poprzez zmysły, a więc w ostatecznej analizie musimy
zawierzyć świadectwu zmysłów.
Lanigan pokiwał głową; lekarz mówił dalej.
- A zatem., wiemy, że dana, rzecz istnieje, ponieważ nasze
zmysły mówią nam, że ona istnieje. Jak potwierdzamy adekwatność własnych
obserwacji? Przez porównanie z wrażeniami zmysłowymi innych ludzi. Jeżeli zmysły
innych ludzi zgadzają się co do istnienia danej rzeczy, oznacza to, że nasze
własne zmysły nie kłamią.
Lanigan zastanowił się nad tym i powiedział:
- Czyli że świat realny jest tym, czym wydaje się
większości ludzi. Sampson skrzywił się.
- Uprzedzałem cię, że metafizyka nie jest moją mocną
stroną. Powiedziałbym jednak, że twoja definicja jest do przyjęcia.
- No tak... Ale załóżmy, doktorze, że wszyscy obserwatorzy
się mylą? Załóżmy, na przykład, że jest wiele światów i wiele rzeczywistości,
nie tylko jedna? Załóżmy że to, co widzimy, jest tylko przypadkowo wybraną
wersją istnienia spośród nieskończonej liczby wersji istnienia? Albo też
załóżmy, że cechą rzeczywistości jest zdolność do przemian i że ja w jakiś
sposób mam zdolność postrzegania tych przemian?
Sampson westchnął, zlokalizował małego, zielonego
nietoperza, który tłukł mu się pod marynarka i bezwiednie zdusił go linijką.
- No widzisz - powiedział. - Nie jestem w stanie podważyć
ani jednego z twoich założeń. Myślę, Tom, że lepiej będzie, jeśli prześledzimy
cały sen od początku do końca.
Lanigan skrzywił się.
- Naprawdę wolałbym nie. Mam przeczucie... - Wiem, że masz
przeczucie uśmiechnął się Sampsan. - Ale nareszcie zdobyłbyś dowody, w tę albo
wewtę, raz na zawsze, prawda?
- Chyba tak - przyznał Lanigan. Zdobył się na odwagę -
bardzo nieroztropnie - i powiedział: - No więc zaczyna się... mój sen zaczyna
się...
Nim skończył to mówić, ogarnęła go groza. Poczuł zawrót
głowy, mdłości, lęk. Usiłował podnieść się z kozetki. Twarz doktora unosiła się
nad nim jak balon. Dostrzegł błysk metalu, usłyszał głos Sampsona:
- Postaraj się rozluźnić... krótki atak.,. pomyśl o czymś
przyjemnym. Potem albo Lanigan, albo świat, albo obaj, stracili przytomność.
Lanigan i (lub) świat wrócili do przytomności. Upływ czasu dokonał się albo nie.
Wszystko mogło się zdarzyć albo nie. Lanigan usiadł i popatrzył na Sampsona.
- Jak się teraz czujesz? - zapytał Sampson.
- Czuję się dobrze - odpowiedział Lanigan. - Co to było?
- Chwila słabości. Odpocznij jeszcze trochę. I Lanigan
położył się z powrotem i usiłował narzucić sobie spokój. Lekarz siedział przy
biurku i coś pisał. Lanigan z zamkniętymi oczami doliczył do dwudziestu, po czym
ostrożnie uniósł powieki. Sampson dalej coś pisał.
Lanigan rozejrzał się po pokoju, policzył pięć obrazków na
ścianie, policzył drugi raz, spojrzał na zielony dywan, zmarszczył brwi, znowu
przymknął oczy. Tym razem odliczył do pięćdziesięciu.
- No jak, chciałbyś teraz pogadać? - zapytał Sampson,
zamykając notes.
- Nie, nie w tej chwili - odparł Lanigan. (Pięć obrazków,
zielony dywan.)
- Jak sobie życzysz - powiedział lekarz. - Zdaje mi się, że
czas wizyty dobiega końca. Ale gdybyś chciał jeszcze poleżeć, w poczekalni...
- Nie, dziękuję, pójdę do domu rzekł Lanigan.
Wstał i po zielonym dywanie doszedł do drzwi. Odwrócił się
do pięciu obrazków i lekarza, który posłał mu uśmiech pełen otuchy. Następnie
wyszedł do poczekalni, przez poczekalnię do głównych drzwi, przez główne drzwi i
korytarz do schodów, schodami na ulicę.
Szedł i patrzył na drzewa, na których zielone liście
poruszały się w podmuchach wiatru lekko i w sposób łatwy do przewidzenia.
Pojazdy podążały prawidłowo lewą stroną jezdni w jednym kierunku, a prawą w
drugim. Nieba było niezmiennie błękitne i to najwyraźniej już od jakiegoś czasu.
Sen? Uszczypnął się. Uszczypnięcie we śnie? Nie budził się.
Krzyknął. Krzyk w wyobraźni? Nie budził się.
Był na ulicy świata swojego koszmaru.
Na pierwszy rzut oka była to normalna miejska ulica, płyty
chodnika, samochody, ludzie, budynki, góra niebo, na niebie słońce. Wszystko
normalnie. Tylko, że n i c s i ę n i e działo.
Chodnik ani razu nie ugiął mu się pod stopami. Po
przeciwnej stronie ulicy stał Pierwszy Miejski Bank Narodowy - stał tam od
wczoraj, a to już było niedobrze; najgorsze jednak, że będzie tam stał i jutro,
bankowo, i pojutrze, i za rok też. Pierwszy Miejski Bank Narodowy (rok założenia
1892) był groteskowo bezwolny. Nigdy nie przeistoczy się w grobowiec, w samolot,
w szkielet prehistorycznego potwora. Pozostanie nudnym gmachem z betonu i stali,
kurczowo przywiązanym do własnej niezmienności, póki nie przyjdą ludzie z
narzędziami i nie przeprowadzą nudnej operacji rozbiórki.
Lanigan szedł przez zatrzymany świat, pod błękitnym niebem
obrzeżonym mylącą białą światłością, która złośliwie obiecywała coś, czego nigdy
nie będzie. Ruch uliczny był nieubłaganie prawostronny, ludzie przechodzili po
pasach, niezgodność zegarów sięgała najwyżej minut.
Gdzieś tam za miastem leżała wieś, ale Lanigan wiedział, że
trawa nie rośnie tam ludziom pod stopami, a jedynie tkwi w ziemi, rosnąc
oczywiście, ale w sposób niedostrzegalny, bezużyteczny dla zmysłów. Góry zaś,
choć wciąż wysokie i czarne, były olbrzymami zatrzymanymi w pół kroku. Już nigdy
nie pomaszerują na tle złocistego (albo fioletowego, albo zielonego) nieba.
Istotą życia, mówił mu kiedyś doktor Sampson, jest zmiana.
Istotą śmierci jest bezruch. Nawet trup ma w sobie szczątki życia, dopóki jego
ciało podlega gniciu, dopóki robaki pasą się na jego niewidzącym oku, a muchy
wysysają soki z popękanych jelit.
Lanigan obrzucił wzrokiem zwłoki świata i stwierdził jego
zgon. Wrzasnął przeraźliwie. Wrzeszczał i wtedy, kiedy ludzie zaczęli się wokół
niego gromadzić i gapić (ale nic nie robili i wcale się nie zmieniali), a potem
nadszedł policjant, tak jak mu nakazywał obowiązek (ale słońce ani na moment nie
zmieniło kształtu), a potem nudną ulicą nadjechała karetka (ale bez trąbek, bez
dziwek, na czterech kołach zamiast na miłych dla oka trzech lub dwudziestu
pięciu), a potem sanitariusze wnieśli go do budynku stojącego dokładnie tam,
gdzie się go spodziewali, i ludzie, którzy się nie zmieniali, bardzo dużo
gadali, zadawali mnóstwo pytań w pokoju o nieustępliwie białych ścianach.
I nadszedł wieczór, i nadszedł ranek, i minął pierwszy
dzień.
przekład : Jolanta Kozak
powrót |