Clayton i Nerishev szli przez altanę.
W rogu leżało coś, co wyglądało jak kłębowisko wysuszonych ośmiornic. Kłębowisko
to poruszyło się i ceremonialnie zamachało dwiema mackami.
- Dzień dobry - powiedział Smanik.
- Dzień dobry. Co myślisz o pogodzie? - spytał Clayton. -
Wspaniała - odrzekł Smanik.
Nerishev pociągnął Claytona za rękaw.
- Co on powiedział? - spytał i pokiwał głową w zamyśleniu,
gdy Clayton przetłumaczył. Nerishev nie miał takiej zdolności do języków jak
Clayton. Nawet po ośmiu miesiącach język carellański był dla niego
niezrozumiałym strumieniem trzasków i gwizdów.
Kilku innych Carellan przyłączyło się do rozmowy. Wszyscy
wyglądali jak pająki lub ośmiornice ze swoimi okrągłymi i długimi, giętkimi
mackami. Był to jednak optymalny kształt umożliwiający przeżycie na Carelli i
Clayton często im tego zazdrościł. On zmuszony był całkowicie polegać na
schronieniu, jakie dawała stacja.
Często widywał ich spacerujących pod wiatr o sile tornada;
siedmioma lub ośmioma mackami wczepiali się w grunt, a pozostałe kończyny
szukały kolejnego oparcia. Widział również, jak toczyli się z wiatrem, owinąwszy
macki wokół ciała na kształt wyplatanego koszyka. Pomyślał i o tym, jak wesoło i
odważnie sterowali swymi okrętami, radośnie mknąc z wiatrem...
Jednak na Ziemi wyglądaliby cholernie głupio.
- Na jaką pogodę się zanosi? - spytał Smanika. Carellanin
podmuchał chwilę, powąchał wiatr i zatarł macki.
- Wiatr może się trochę wzmóc - powiedział w końcu. - Ale
to nie będzie nic poważnego.
Clayton zastanowił się chwilę; n i c p o w a ż n e g o dla
Carellanina mogło oznaczać katastrofę dla mieszkańca Ziemi. Jednak mimo wszystko
brzmiało to dość optymistycznie.
Obaj z Nerishevem opuścili altanę recepcyjną i zamknęli
drzwi.
- Słuchaj - rzekł Nerishev - jeśli chciałbyś przeczekać...
- Równie dobrze mogę mieć już to z głowy - burknął Clayton.
W magazynie marnie oświetlonym jedną żarówką piętrzył się
gładki i błyszczący korpus Bydlaka. Takie przezwisko nadali pojazdowi
skonstruowanemu specjalnie do poruszania się po Carelli.
Bydlak był opancerzony jak czołg i wspaniale
areodynamiczny. Luki obserwacyjne z pancernymi szybami, oczywiście odpowiednio
grubymi, dorównywały wytrzymałością jego stalowym osłonom. Środek ciężkości miał
nisko, większa część jego dwunastu ton skupiała się blisko ziemi. Bydlak był
znakomicie uszczelniony. Tak jego ciężki diesel, jak i wszystkie niezbędne
otwory zaopatrzone były w specjalne okrycia przeciwpalne. Spoczywał na sześciu
potężnych kołach, sprawiając wrażenie jakiegoś prehistorycznego potwora. Clayton
wsiadł, założył kask, gogle i przypiął się pasami do fotela. Zapalił silnik,
posłuchał, jak pracuje, po czym skinął głową.
- Okay - powiedział. - Bydlak już gotów. Skocz na górę i
otwórz drzwi.
- Powodzenia! - powiedział Nerishev i poszedł. Clayton
rzucił okiem na tablicę przyrządów sprawdzając, czy wszystkie specjalne
urządzenia Bydlaka są sprawne. W chwilę później usłyszał przez radio głos
Nerisheva.
- Otwieram drzwi. - W porządku.
Ciężkie drzwi rozsunęły się i Clayton wyprowadził Bydlaka
na zewnątrz.
Stacja była położona na rozległej, pustej równinie. Góry
zapewniałyby jakąś ochronę przed wiatrem, lecz góry na Carelli znajdowały się w
niespokojnym stadium powstawania i rozpadania. Równina miała jednak też i swoje
niebezpieczeństwa. By zapobiec najgorszemu z nich, wokół stacji blisko siebie
usytuowane słupy pochylone były na zewnątrz, jak w antycznych zaporach
przeciwczołgowych, i służyły podobnemu celowi.
Clayton prowadził Bydlaka przez pole słupów wąskimi,
krętymi kanałami. Gdy wydostał się, odnalazł rurociąg i podążył wzdłuż niego.
Lampka sygnalizowała każde jego przerwanie lub blokadę.
Przed nim rozciągała się rozległa i monotonna skalista
pustynia. Czasami pojawiał się niski krzak. Wiatr, zagłuszany dźwiękiem diesla,
wiał dokładnie zza jego pleców.
Spojrzał na wiatromierz. Carellański wiatr wiał z
szybkością dziewięćdziesięciu dwu mil na godzinę.
Clayton posuwał się stale naprzód, nucąc pod nosem. Od
czasu do czasu słyszał łomot. Kamienie niesione huraganem uderzały o Bydlaka i
grzechotały nieszkodliwie o jego grube opancerzenie.
- Wszystko w porządku? - spytał Nerishev przez radio. - W
porządku - odpowiedział Clayton.
W pewnej odległości zobaczył carellański okręt naziemny.
Ocenił jego długość na jakieś czterdzieści stóp. Smukły, mknął gładko na swych
topornych drewnianych rolkach. Żagle zrobione były z jednego z nielicznych na
tej planecie liściastych krzewów.
Carellanie machali mackami mijając go. Zdawali się podążać
w kierunku stacji.
Clayton skierował uwagę z powrotem na rurociąg. Zaczynał
już słyszeć wycie wichru przez ryk diesla. Elektroniczny wiatromierz pokazywał,
że wiatr wzmógł się do dziewięćdziesięciu siedmiu mil na godzinę.
Ponuro wpatrywał się w zapiaszczoną szczelinę okna. W
oddali majaczyły wyszczerbione wzgórza, niezbyt wyraźnie widoczne przez unoszący
się kurz. Coraz więcej kamieni, głucho łomocząc, odbijało się od kadłuba
pojazdu. Spostrzegł kolejny carellański okręt i potem jeszcze trzy. Uparcie
halsowały pod wiatr.
Uderzyło Claytona, że wielu Carellan kierowało się ku
stacji. Nawiązał łączność z Nerishevem.
- Jak ci leci? - spytał Nerishev.
- Jestem już blisko źródła i jak na razie nie ma
uszkodzenia - zameldował Clayton. - Wygląda na to, że sporo Carellan udaje się w
twoim kierunku.
- Wiem. Sześć okrętów jest przycumowanych do zewnętrznej
strony stacji i jeszcze więcej nadciąga.
- Dotychczas nie mieliśmy żadnych kłopotów z tubylcami. Jak
to wszystko wygląda?
- Przywieźli ze sobą jedzenie. Może to jakaś uroczystość...
- Może. Uważaj na siebie.
- Nie martw się. Ty uważaj i spiesz się...
- Znalazłem miejsce awarii! Później pogadamy Uszkodzenie
zasygnalizowała lampka na ekranie. Wyglądając przez luk Clayton dostrzegł
miejsce, gdzie głaz przetoczył się przez rurociąg i miażdżąc go poleciał dalej.
Zatrzymał pojazd po nawietrznej stronie rury. Wiało sto
trzydzieści trzy mile na godzinę. Clayton wyśliznął się z pojazdu mając ze sobą
parę kawałków rury, kilka łączników, lampę lutowniczą i torbę z narzędziami.
Wszystko było do niego poprzywiązywane, a on sam był przymocowany do Bydlaka
mocną nylonową linką.
Na zewnątrz wicher był ogłuszający. Grzmiał i ryczał jak
łamiąca się fala. Clayton zwiększył dopływ tlenu i przystąpił do pracy.
W dwie godziny później zakończył piętnastominutową naprawę.
Ubranie miał postrzępione i wylot maski tlenowej całkiem zatkany kurzem.
Wspiął się z powrotem do Bydlaka, uszczelnił luk i położył
się na podłodze, by odpocząć. Pojazd zaczął dygotać w porywach wiatru. Clayton
zignorował to.
- Clayton!... Clayton!... - wołał Nerishev przez radio.
Clayton ociężale wspiął się na fotel kierowcy i potwierdził odbiór.
- Spiesz się z powrotem! Nie ma czasu na odpoczynek! Wiatr
doszedł do stu trzydziestu ośmiu! Sądzę, że nadchodzi burza!
Burza na Carelli było to coś, o czym Clayton nie chciał
nawet myśleć. W ciągu ośmiu miesięcy doświadczył tylko jednej. Wiatr przekroczył
wtedy sto sześćdziesiąt mil na godzinę.
Zawrócił pojazd i ruszył z powrotem, jadąc prosto pod
wiatr. Przy pełnej mocy posuwał się naprzód bardzo powoli. Trzy mile na godzinę
to było wszystko, co ciężki diesel mógł zdziałać przy takim wietrze. Uporczywie
patrzył przed siebie przez szczelinę okna. Wiatr, pod postacią długich serpentyn
kurzu i piasku, zdawał się nacierać prosto na niego; jakby przez ogromny lejek
kierowany był dokładnie w jego malutkie okienko. Porwane przez wiatr skały
leciały ku niemu, rosły coraz to większe i uderzały w pancerną szybę. Nie mógł
powstrzymać się od robienia uników za każdym razem, gdy któryś nadlatywał.
Ciężki silnik zaczął krztusić się i pracować z wysiłkiem. -
Och, złotko! - szepnął Clayton - nie zepsuj się teraz! Nie teraz! Dowieź tatusia
do domu i w t e d y się zepsuj. Proszę!
Był około dziesięciu mil od stacji, która leżała prosto pod
wiatr.
Usłyszał dźwięk jakby lawiny staczającej się w dół stoku.
Wydawał go głaz wielkości stodoły. Zbyt ciężki, by wiatr go uniósł, toczył się
wprost na niego, żłobiąc koleinę w skalistym gruncie.
Clayton skręcił kierownicą. Silnik pracował ciężko i
nieskończenie wolno pojazd zjeżdżał z drogi głazu. Dygocąc Clayton patrzył na
pędzącą skałę. Jedną ręką trzepnął deskę rozdzielczą.
- Rusz się, złotko, rusz się!
Z głuchym łomotem głaz potoczył się obok niego z prędkością
dobrych trzydziestu mil na godzinę.
- Za blisko - powiedział Clayton do siebie. Spróbował
skierować Bydlaka z powrotem pod wiatr, w kierunku stacji. Nie dał rady.
Diesel wysilał się i wył, starając się odwrócić ciężki
pojazd pod wiatr. A wiatr, jak twarda szara ściana, wciąż go odpychał.
Wskaźnik prędkości wiatru stał na liczbie 159.
- Jak sobie radzisz? - spytał Nerishev przez radio. -
Wspaniale! Odczep się, jestem zajęty.
Clayton zaciągnął hamulce, odpiął pasy i pogonił w tył, do
silnika. Ustawił zapłon i skład mieszanki i pospiesznie wrócił do wskaźników.
- Hej, Nerishev! Ten silnik zaraz wysiądzie!
Minęła cała sekunda, zanim Nerishev odezwał się. Bardzo
spokojnie zapytał:
- Co się z nim dzieje?
- Piasek! - powiedział Clayton. - Cząstki piasku niesione z
prędkością stu pięćdziesięciu dziewięciu mil na godzinę; piasek jest w
łożyskach, w dyszach, wszędzie. Dojadę najdalej, jak będę mógł.
- A potem?
- Potem spróbuję przyżeglować - odrzekł Clayton. - Mam
tylko nadzieję, że maszyna wytrzyma.
Popatrzył uważnie na wskaźniki. Przy takich prędkościach
wiatru pojazd trzeba było traktować jak statek na morzu. Clayton nabrał
prędkości przy bocznym kursie, po czym skręcił pod wiatr.
Bydlak tym razem podołał.
Clayton zdecydował, że było to najlepsze, co mógł zrobić.
Przez godzinę Bydlak parł naprzód halsując. Przemierzał trzy mile, by przybliżyć
się o dwie. Jakimś cudem silnik nadal działał. Clayton błogosławił producenta i
błagał motor, by wytrzymał jeszcze trochę.
Przez oślepiającą zasłonę piasku zobaczył kolejny
carellański okręt naziemny. Miał zrefowane żagle i był niebezpiecznie
przechylony. Parł jednak uparcie do przodu, pod wiatr, i wkrótce go przegonił.
Szczęśliwcy, pomyślał Clayton, sto sześćdziesiąt pięć mil
na godzinę to dla nich żeglarski wietrzyk!
Mógł już dostrzec przed sobą szarą półkulę stacji.
- Musi mi się udać! - wykrzyknął. - Szykuj trunki, stary.
Tatko się dzisiaj urżnie!
Diesel wybrał akurat ten moment, by zepsuć się na dobre.
Clayton zaklął gwałtownie i zahamował. Co za cholerne szczęście! Gdyby miał
wiatr za sobą, mógłby się dotoczyć. Ale oczywiście musiało wiać mu prosto w nos.
- Co teraz masz zamiar robić? - zapytał Nerishev. - Mam
zamiar siedzieć tutaj - odrzekł Clayton. - Kiedy wiatr przycichnie do
huraganowego, przespaceruję się do domu.
Dwanaście ton Bydlaka drżało i klekotało w porywach wiatru.
- Wiesz - powiedział Clayton - zamierzam przejść na
emeryturę, kiedy ta tura się skończy.
- Żartujesz. Naprawdę masz taki zamiar?
- Oczywiście. Mam farmę w Maryland nad zatoką Cheasapeake.
Wiesz, co mam zamiar robić?
- Co?
- Hodować ostrygi. Widzisz, ostryga... czekaj...
Stacja zdawała się odpływać powoli, pod wiatr, coraz dalej
od niego. Clayton przetarł oczy, zastanawiając się, czy przypadkiem nie wariuje.
I wtedy zdał sobie sprawę, że pomimo hamulców, pomimo opływowych kształtów,
wiatr odpychał pojazd coraz dalej od stacji.
Ze złością wcisnął guzik na tablicy, zwalniając prawą i
lewą kotwicę. Usłyszał głośne uderzenie kotwic, słyszał, jak stalowej liny
trzeszczą i zgrzytają. Wypuścił sto siedemdziesiąt stóp stalowej liny i
zaciągnął windy hamulcowe. Pojazd znów się zatrzymał.
- Rzuciłem kotwice - rzekł Clayton. - Trzymają?
- Jak na razie. - Clayton zapalił papierosa i odchylił się
w fotelu do tyłu. Każdy mięsień bolał go z napięcia. Powieki mu drgały od
wpatrywania się w linie wiatru biegnące ku niemu. Zamknął oczy i próbował
odpocząć.
Wycie wichru przebijało się przez stalowy pancerz Bydlaka.
Wiatr zawodził i jęczał szarpiąc pojazdem i starając się znaleźć punkt
zaczepienia na gładkiej powierzchni. Przy stu sześćdziesięciu dziewięciu milach
na godzinę osłony wentylatora zostały zdmuchnięte. Clayton pomyślał, że gdyby
nie maska i hermetyczne gogle, zostałby oślepiony i zaduszony. Piasek kłębił się
w kabinie Bydlaka.
Kamienie niesione z prędkością kul karabinowych grzechotały
o osłonę. Uderzały teraz mocniej. Zastanawiał się, o ile większej siły potrzeba,
by zaczęły przebijać pancerne pokrycie.
W takich wypadkach jak ten z trudnością przychodziło
Claytonowi zachowanie zdrowego rozsądku. Był boleśnie świadom delikatności
ludzkiego ciała, zatrwożony potencjalną brutalnością wszechświata. Co on tu
robi? Miejsce człowieka było wśród cichego, spokojnego powietrza Ziemi. Jeśli
kiedykolwiek wróci...
- Trzymasz się jakoś? - spytał Nerishev.
- Wprost wspaniale - odpowiedział Clayton ze znużeniem. -
Jak w stacji?
- Nie bardzo. Cała konstrukcja wchodzi w rezonans.
Odpowiedni wiatr przez wystarczająco długi czas i fundamenty się rozlecą.
- A oni chcą postawić tu stację paliwową! - powiedział
Clayton.
- Hm, przecież znasz sytuację. Jest to jedyna stała planeta
pomiędzy Angarsą III i Południowym Grzbietem. Wszystkie pozostałe to gazowe
giganty.
- Lepiej by zbudowali stację w przestrzeni. - Koszt...
- Do diabła, człowieku, mniej by kosztowało zbudowanie
nowej planety, niż utrzymanie bazy paliwowej na tej! - Clayton wypluł z ust
piasek. - Chcę tylko dostać się na wahadłowiec. Ilu tubylców jest teraz w
stacji?
- Około piętnastu, w altanie. - Jakieś symptomy agresji?
- Nie, ale dziwnie się zachowują.
- Czemu?
- Nie wiem - odpowiedział Nerishev. - Po prostu nie podoba
mi się to.
- Nie zbliżaj się do altany, dobra? Nie znasz nawet języka,
a chcę cię zastać, kiedy wrócę. - Zawahał się. - Jeżeli wrócę...
- Dasz sobie radę - odrzekł Nerishev. - Na pewno. Ja... o
Boże!
- Co się stało?
- Głaz się toczy. Później pogadamy.
Przyglądał się głazowi, gwałtownie rosnącej czarnej plamce.
Zmierzał dokładnie w kierunku zakotwiczonego i unieruchomionego pojazdu.
Nieprawdopodobne - sto siedemdziesiąt cztery mile na godzinę! A jednak
przypomniał sobie, że na Ziemi, w wąskim pasie silnych wiatrów równoleżnikowych
na wysokościach substratosferycznych, wiatry dochodzą do dwustu mil na godzinę.
Głaz, wielki jak dom i wciąż ogromniejący, toczył się
wprost na niego.
- Skręć! Z drogi! - wrzeszczał Clayton, waląc pięścią w
tablicę rozdzielczą.
Skała toczyła się z wiatrem prosto jak po sznurku.
Z jękiem udręki Clayton wcisnął guzik zwalniający obie
kotwice na końcu liny. Nie było czasu na zwinięcie ich, nawet zakładając, że
wyciągarka wytrzymałaby to obciążenie. Głaz rósł w oczach.
Clayton zwolnił hamulce.
Bydlak popychany przez wiatr wiejący sto siedemdziesiąt
osiem mil na godzinę zaczynał nabierać szybkości. Po chwili już poruszał się z
prędkością trzydziestu ośmiu mil na godzinę. Clayton obserwował w lusterku
wstecznym, jak głaz go dogania.
Gdy skała była tuż, Clayton skręcił kierownicę mocno w
lewo. Pojazd przechylił się niebezpiecznie, skręcił, zatańczył na gruncie i
usiłował się wywrócić. Clayton zmagał się z kierownicą, starając się, by Bydlak
złapał równowagę. Pomyślał: jestem chyba pierwszym człowiekiem, który stanął
dęba dwunastotonowym pojazdem.
Głaz wielkości wieżowca przegrzmiał obok. Ciężki pojazd
kołysał się jeszcze przez chwilę, po czym opadł na wszystkie sześć kół.
- Clayton! Co się stało? Co z tobą?
- Wszystko w porządku - sapnął Clayton. - Ale musiałem
wypuścić liny. Toczę się z wiatrem.
- Możesz skręcić?
- O mało co się nie wywróciłem próbując. - Ile masz jeszcze
miejsca?
Clayton popatrzył przed siebie. W oddali majaczyła czarna
skalna ściana obramowująca równinę.
- Mam jeszcze około piętnastu mil, zanim wpakuję się na
skały. Niezbyt wiele czasu przy szybkości, z którą się poruszam. - Zaciągnął
hamulce. Upony zaczęły piszczeć, wściekle dymiły. Jednak wiatr wiejący sto
osiemdziesiąt trzy mile na godzinę zdawał się nawet nie zauważać różnicy. Pojazd
zwiększył prędkość do czterdziestu czterech mil.
- Spróbuj pożeglować - powiedział Nerishev. - Nie da rady.
- Spróbuj, człowieku! Co innego możesz zrobić? Tutaj wiatr
dobił do stu osiemdziesięciu pięciu. Cała stacja się trzęsie! Głazy rozwalają
całą barierę z pali. Obawiam się, że niektóre mogą się przedostać i zgnieść...
- Dość! Mam własne zmartwienie.
- Nie wiem, czy stacja wytrzyma! Clayton, słuchaj mnie.
Spróbuj...
Radio nagle i niepokojąco zamilkło.
Clayton walnął w nie kilka razy i dał spokój. Prędkość
Bydlaka osiągnęła czterdzieści dziewięć mil na godzinę. Skała była zastraszająco
blisko.
- No dobra - rzekł Clayton. - Spróbujemy.
Zwolnił ostatnią kotwicę, takie awaryjne maleństwo. Na
całej długości dwustu pięćdziesięciu stóp stalowa lina przyhamowała go do
trzydziestu mil. Kotwica puszczała i darła grunt jak odrzutowy pług.
Clayton włączył teraz mechanizm żaglowy, który
zainstalowany został przez ziemskich inżynierów na podstawie teorii podobnej do
tej, według której niewielkie oceaniczne motorowce wyposażone są w mały maszt i
dodatkowy żagiel. Żagle są ubezpieczeniem na wypadek, gdyby motor wysiadł. Na
Carelli człowiek nigdy nie byłby w stanie dojść piechotą do bazy z
unieruchomionego pojazdu. Jakiś napęd musiał być.
Maszt - krótki, mocny słup stalowy - wysunął się z
uszczelnionego otworu w dachu. Magnetyczne wanty i sztangi wskoczyły na miejsce
podtrzymując go. Z masztu spłynął żagiel gęsto utkany z metalu. Za szot służyła
Claytonowi trójzwojowa lina stalowa pracująca przez kołowrót.
Żagiel miał tylko kilka stóp kwadratowych powierzchni, a
był w stanie popychać dwunastotonowego potwora z zaciągniętymi hamulcami i
kotwicą...
Z łatwością - przy wietrze wiejącym sto osiemdziesiąt pięć
mil na godzinę.
Clayton wybrał szota i skręcił do półwiatru. Lecz nie był
to wystarczający kurs. Wybrał żagiel jeszcze trochę i wyostrzył.
Z superhuraganem w żaglu ociężały pojazd przechylił się
unosząc w powietrze całą jedną stronę. Clayton pospiesznie poluzował szota.
Metalowy żagiel łopotał i wył pod razami wiatru.
Przy żaglu pracującym tylko samą krawędzią Clayton był w
stanie utrzymać pojazd w równowadze i sterować dość ostro na wiatr.
W lusterku wstecznym widział czarne postrzępione skały.
Były one dla niego wybrzeżem zguby. Ale właśnie uciekał
pułapki. Krok za krokiem uchodził z tego.
- Jesteś kochany! - wykrzyknął Clayton pod adresem
nocującego się z wiatrem Bydlaka.
Lecz jego uczucie zwycięstwa zniknęło prawie natychmiast,
gdy usłyszał ogłuszający brzęk i coś gwizdnęło mu koło głowy. Przy prędkości stu
osiemdziesięciu siedmiu mil na godzinę kamienie przebijały pancerne osłony.
Znajdował się pod carellańskim odpowiednikiem ostrzału z karabinu maszynowego.
Wiatr świstał przez dziury, próbując wyłomotać go z siedzenia.
Desperacko przywarł do kierownicy. Słyszał łopot żagla,
który, mimo iż wykonany z najwytrzymalszych elastycznych stopów, nie miał szans
wytrzymać długo. Krótki, gruby maszt podtrzymywany przez sześć potężnych
stalowych lin giął się jak wędka.
Szczęki hamulcowe były już wytarte i prędkość Bydlaka
wzrosła do pięćdziesięciu siedmiu mil na godzinę.
Był zbyt zmęczony, by myśleć. Sterował z rękami
zaciśniętymi na kierownicy i z oczami utkwionymi przed siebie, w nawałnicę.
Żagiel rozdarł się z przeraźliwym gwizdem. Strzępy łopotały
przez chwilę i zwaliły maszt. Wichura przekraczała w porywach sto
dziewięćdziesiąt mil. Pchała go teraz z powrotem na skały.
Wicher o prędkości stu dziewięćdziesięciu dwu mil na
godzinę uniósł Bydlaka w powietrze i cisnął nim o ziemię. Pękła przednia opona,
a potem dwie tylne. Clayton wtulił głowę w ramiona i czekał na koniec.
Nagle Bydlak zatrzymał się gwałtownie. Claytona rzuciło do
przodu. Pas bezpieczeństwa zatrzymał go na moment, a potem pękł. Walnął o
tablicę rozdzielczą i opadł do tyłu, ogłuszony i zakrwawiony.
Leżał półprzytomny na podłodze i nie wiedział, co się
stało. Powoli podciągnął się z powrotem na fotel, mgliście świadom, że wszystkie
kończyny ma całe. Był bardzo potłuczony. Z ust ciekła mu krew.
W końcu patrząc w lusterko wsteczne zobaczył, co się stało.
Kotwica awaryjna ciągnięta na linie długości dwustu pięćdziesięciu stóp chwyciła
występ skalny. Kotwica zatrzymała go niecałe pół mili od skał. Był uratowany...
Przynajmniej na razie.
Wiatr jednak nie dał za wygraną. Z prędkością stu
dziewięćdziesięciu trzech mil zawył, uniósł Bydlaka i trzepnął nim o ziemię,
uniósł i znów trzepnął. Stalowa lina grała jak struna. Clayton kurczowo przywarł
do fotela. Długo tak nie mógł wytrzymać, a gdy zwolni się uchwyt, wściekle
podrzucony Bydlak rozmaże go po ścianie jak pastę do zębów...
Chyba że wpierw zerwie się lina i pojazd runie na skalną
ścianę.
Trzymał się jakoś. U szczytu jednego skoku udało mu się
rzucić okiem na wiatromierz. Zrobiło mu się niedobrze. Był kompletnie przegrany,
wykończony. Nie można było oczekiwać, że wytrzyma przy wietrze o sile sto
osiemdziesiąt siedem mil na godzinę. To już było zbyt wiele.
Czy to było sto osiemdziesiąt siedem mil na godzinę?
Znaczyłoby to, że wiatr przycicha.
Z początku nie mógł w to uwierzyć. A jednak wskazówka
przyrządu powoli pełzła w dół. Przy stu sześćdziesięciu milach na godzinę pojazd
przestał podskakiwać i leżał spokojnie na końcu liny kotwicznej. Przy stu
pięćdziesięciu trzech wiatr zmienił kierunek, co było niechybnym znakiem, że
huragan ma się ku końcowi.
Gdy wiatr ścichł do stu czterdziestu dwu mil na godzinę,
Clayton pozwolił sobie na luksus zemdlenia.
Carellanie przybyli po niego jeszcze w ciągu dnia.
Umiejętnie doprowadzili dwa duże okręty do Bydlaka i przywiązawszy długie liny z
pnączy, które okazały się wytrzymalsze od stali, doholowali zdewastowany pojazd
do stacji.
Przenieśli Claytona do altany recepcyjnej, a Nerishev
przetransportował go do stacji.
- Nic sobie nie złamałeś poza wybitymi kilkoma zębami! -
powiedział Nerishev. - Ale nie ma na tobie nie stłuczonego nawet kawałeczka.
- Przetrwaliśmy - stwierdził Clayton.
- Ledwo co. Osłona przeciwgłazowa jest dokładnie
sprasowana. Stacja dostała dwa ciosy i ledwo je wytrzymała. Sprawdziłem
fundamenty, są naruszone. Jeszcze jeden huragan...
- ...jakoś sobie damy radę. My, ziemskie chłopaki, zawsze
wychodzimy cało! Ta wichura była najgorsza w ciągu ośmiu miesięcy. Jeszcze
cztery miesiące i przyleci wahadłowiec! Głowa do góry, Nerishev. Chodź ze mną. -
Dokąd mam iść?
- Chcę pogadać z tym przeklętym Smanikiem!
Weszli do altany. Była pełna Carellan. Na zewnątrz, po
zawietrznej stronie stacji, było przycumowanych kilka tuzinów okrętów
naziemnych.
- Smanik! - zawołał Clayton. - Co tu się dzieje?
- To Święto Lata - odpowiedział Smanik. - Nasze wielkie
doroczne święto.
- Hm, a jeśli chodzi o ten huragan. Co o nim sądzisz? -
Sklasyfikowałbym go jako umiarkowaną wichurę - odrzekł Smanik. - Nic
niebezpiecznego, ale trochę nieprzyjemny przy żeglowaniu.
- Nieprzyjemny! Mam nadzieję, że w przyszłości twoje
prognozy będą dokładniejsze.
- Nie zawsze można przewidzieć pogodę - powiedział Smanik.
- Bardzo mi przykro, że moja ostatnia prognoza była błędna.
- Twoja o s t a t n i a? Jak to? O co chodzi?
- Ci tutaj - rzekł Smanik, wskazując gestem wokół siebie -
to całe moje plemię, Seramim. Skończyliśmy właśnie obchody Święta Lata. Lato
minęło i musimy odejść. - Dokąd?
- Do jaskiń na dalekim zachodzie. Są o dwa dni żeglowania
stąd. Tam będziemy mieszkać przez trzy miesiące. W ten sposób zapewniamy sobie
bezpieczeństwo.
Clayton poczuł, że robi mu się niedobrze ze strachu. -
Bezpieczeństwo? A co wam grozi, Smanik?
- Już ci mówiłem. Lato się skończyło. Musimy się schronić
przed wiatrami, przed zimowymi huraganami. - O co chodzi? - spytał Nerishev.
- Zaraz. - Clayton pomyślał o superhuraganie, przez który
właśnie przeszli, a który Smanik sklasyfikował jako umiarkowaną i nieszkodliwą
wichurę. Pomyślał o ich unieruchomieniu, o zrujnowanym Bydlaku, o nadwerężonych
fundamentach stacji, o zniszczonej osłonie przeciwgłazowej i o wahadłowcu, który
ma przybyć dopiero za cztery miesiące. - Może moglibyśmy udać się tam z wami,
Smanik, w waszych okrętach naziemnych, schronić się w tych jaskiniach... Nie,
nie moglibyśmy - odpowiedział sam sobie czując, że jest mu coraz bardziej
niedobrze. - Potrzebowalibyśmy dodatkowego tlenu, własnej żywności, zapasów
wody...
- O co chodzi? - niecierpliwie dopytywał się Nerishev. -
Co, u diabła, on takiego powiedział, że masz taką minę?
- Mówi, że nadchodzą n a p r a w d ę wielkie wiatry -
odparł Clayton.
Mężczyźni wpatrywali się w siebie. Na zewnątrz wiatr się
wzmagał.
przekład : Małgorzata Sobkowska
powrót |