Robert Sheckley
Wykaz ważniejszych epidemii
Niedoświadczeni podróżni usiłują
zwykle zmaterializować się w miejscu idealnie ukrytym.
Wyskakują ze schowków na miotły, spiżarni, budek
telefonicznych, czy innych miejsc, zależnie od sytuacji, w rozpaczliwej nadziei,
że przejście wyszło im gładko. Naturalnie takie zachowanie zwraca uwagę wiec
mają dokładnie to, czego chcieli uniknąć. Ale dla podróżnika tak doświadczonego
jak ja, sprawa była prosta. Moim celem był Nowy Jork w sierpniu 1988 roku.
Wybrałem godzinę wieczornego szczytu i pojawiłem się w samym środku tłumu na
Times Square.
Oczywiście, że to wymaga pewnej zręczności. Nie można się
tak po prostu p o j a w i ć . Natychmiast po zmaterializowaniu się trzeba ruszyć
- głowa pochylona, ramiona zgarbione, niewidzący wzrok, w ten sposób nikt
człowieka nie zauważy.
Ja to wykonałem idealnie. Z teczką w ręku pospieszyłem do
metra. Wysiadłem na Sheridan Square i poszedłem na piechotę do Washington Square
Park.
Miejsce, które sobie wybrałem, znajdowało się w pobliżu
dużej cysterny, niedaleko łuku tryumfalnego. Postawiłem walizkę i energicznie
klasnąłem w ręce. Kilka osób spojrzało w moją stronę.
- Chodźcie, przyjaciele - zaintonowałem - chodźcie no tutaj
i wy posłuchajcie o szansie, jaka się trafia raz na całe życie. Nie wstydźcie
się, ludzie, podejdźcie, posłuchajcie dobrej nowiny.
Zaczął formować się niewielki tłumek. Jakiś młody człowiek
zawołał:
- Hej, co tam sprzedajesz?
Uśmiechnąłem się do niego, ale nie odpowiedziałem. Nie
chciałem rozpoczynać sprzedaży, dopóki nie będę miał odpowiedniego audytorium.
Nawijałem wiec dalej:
- Podejdźcie bliżej, przyjaciele, chodźcie tu do mnie i
posłuchajcie dobrej nowiny. To jest to, na co czekaliście od dawna, przyjaciele.
Wielka szansa! Ostatnia szansa! Nie przepuśćcie jej!
Wkrótce zebrało się około trzydziestu osób. Uznałem, że to
wystarczy, jak na początek.
- Dobrzy obywatele Nowego Jorku - powiedziałem. Chce wam
powiedzieć o dziwnej chorobie, która nagle wdarła się w wasze życie, o epidemii
zwanej także Niebieską Zarazą. Musicie wszyscy zdawać sobie już teraz sprawa, że
nie ma sposobu na tego masowego morderca. Niewątpliwie lekarze zapewniają was,
że badania są w toku, że lada chwila należy oczekiwać odkrycia, że niezawodnie
wkrótce zostanie opracowana metoda leczenia. Faktem jednak jest, że jak do tej
pory nie wynaleziono żadnej surowicy, przeciwciał, ani żadnego innego środka na
Niebieską Zarazę. Bo niby jak? Skoro nie odkryli przyczyn choroby, to jak mogli
wynaleźć lekarstwo. Jedyne, czym do tej pory dysponują, to nieskuteczne i
wzajemnie sprzeczne teorie. Z powodu szybkiego rozprzestrzeniania się choroby,
jej znacznej zaraźliwości i nieznanych właściwości należy się liczyć z tym, że
lekarze nie zdążą pomóc tym, którzy już zostali chorobą dotknięci. Przygotujcie
się na to, że będzie tak, jak w przypadku wszystkich innych epidemii znanych w
zapisanej historii świata, a mianowicie, że pomimo wszelkich wysiłków,
zmierzających do wynalezienia metody leczenia i opanowania zarazy, choroba
będzie szalała niepowstrzymana, dopóki sama się nie wyczerpie lub nie zabraknie
jej ofiar.
Ktoś w tłumie roześmiał się, inni się uśmiechali. Położyłem
to na karb histerii i ciągnąłem dalej
- Cóż więc w tej sytuacji pozostaje do zrobienia? Czy macie
pozostać biernymi ofiarami epidemii, omamionymi przez tych, którzy nie odkryją
przed wami prawdziwego stanu beznadziejności? Czy może zgodzicie się spróbować
czegoś nowego, czegoś, co nie jest opatrzone pieczątką zdyskredytowanych władz
polityczno-medycznych?
Teraz już miałem wokół siebie tłumek w liczbie około
piećdziesieciu osób. Wkrótce zakończyłem - sięgnąłem po puentę:
- Wasi lekarze nie są w stanie uchronić was przed epidemią,
a ja jestem.
Szybko otworzyłem walizeczkę i wyjąłem garść dużych żółtych
pastylek.
- Oto lek, który zwalczy Niebieską Zarazę, moi przyjaciele.
Nie ma czasu na wyjaśnianie ani skąd go zdobyłem, ani jak działa. Nie będę się
też wdawał w naukowy bełkot. Zamiast tego dostarczę wam konkretnego dowodu.
Tłum się uciszył i zaczął słuchać z uwagą. Wiedziałem, że
ich mam.
- Jako dowód - krzyknąłem - przyprowadźcie mi kogoś
chorego. Przyprowadźcie mi dziesięć takich osób! Jeżeli zostało w nich jeszcze
choć trochę życia, podejmuję się uzdrowić ich w przeciągu dziesięciu sekund od
połknięcia tej pastylki! Przyprowadźcie mi ich, przyjaciele! Wyleczą każdego
mężczyznę, kobietę i dziecko cierpiące na Niebieską Zarazę!
Jeszcze przez chwile trwało milczenie, a potem w tłumie
rozległy się śmiechy i oklaski. W zdumieniu słuchałem komentarzy.
- Jakiś studencki kawał?
- Trochę za stary jak na hippisa.
- To na pewno jakiś numer dla telewizji. - Hej, panie, co
to za numer?
Byłem zbyt wstrząśnięty, żeby próbować jakiejkolwiek
odpowiedzi. Stałem po prostu z walizką u stóp i kapsułkami w ręku. Nie udało mi
się sprzedać ani jednej w tym dotkniętym zarazą mieście! Nie mogłem nawet rozdać
mojego leku. Coś nieprawdopodobnego. Tłum rozproszył się, pozostała jedna
dziewczyna.
- Co to za numer? - spytała.
-Numer?
- To pewnie jakiś trik reklamowy, prawda? Otwiera pan
restauracje czy jakiś butik? Niech mi pan coś powie na ten temat. Może
zorganizuje jakąś obsługa prasową.
Włożyłem do kieszeni garść kapsułek. Dziewczyna
powiedziała:
- Pracuje w dzienniku Village. Specjalizujemy się w
numerach niesamowitych. Niech pan powie o tym coś więcej.
Była zupełnie niebrzydka. Oceniałem ją na jakieś
dwadzieścia parę lat. Szczupła ciemna blondynka o piwnych oczach. W jej tupecie
było coś wzruszającego.
- To nie jest żaden kawał - wyjaśniłem. - Jeżeli wy
jesteście na tyle głupi, że nie chcecie zastosować żadnych środków ostrożności
przeciwko epidemii...
- Jakiej epidemii? - spytała.
- Przeciwko Niebieskiej Zarazie. Epidemii, która ogarnęła
cały Nowy Jork.
- Wiesz, co ci powiem, bracie, w Nowym Jorku nie ma żadnej
zarazy - niebieskiej, czarnej, żółtej ani żadnej innej. Powiedz mi wreszcie
naprawdę, co to za kawał.
- Żadnej epidemii? - spytałem. - Jest pani pewna? -
Najzupełniej.
- Może to ukrywają przed ludźmi - powiedziałem. Chociaż
byłoby to trudne. Pięć do dziesięciu tysięcy zgonów dziennie trudno utrzymać w
tajemnicy przed prasą... Mamy teraz sierpień 1988 roku, prawda?
- Tak. Ojej, ale pan jakoś tak dziwnie zbladł. Czy pan się
dobrze czuje?
- Bardzo dobrze - odparłem, chociaż była to nieprawda.
- Może niech pan siądzie.
Podprowadziła mnie do ławki w parku. Nagle przyszło mi do
głowy, że może pomyliłem lata. Że może firma miała na myśli rok 1990 albo 1998.
Jeśli rzeczywiście tak było, to wywalili straszne pieniądze na moje podróże w
czasie i najprawdopodobniej stracę licencję komiwojażera za próbę sprzedaży
leków na terenie nie objętym epidemią.
Wyjąłem portfel, a z niego cienką broszurka zatytułowaną
"Wykaz ważniejszych epidemii?". Ta ulotka-broszurka zawiera daty wszystkich
wielkich epidemii, typy epidemii, śmiertelność w procentach i inne dane. Z
wielką ulgą stwierdziłem, że jestem we właściwym miejscu i we właściwym czasie.
Nowy Jork, sierpień 1988 rok. Nowy Jork w sierpniu 1988 roku miał być poważnie
dotknięty Niebieską Zarazą.
- "Wykaz ważniejszych epidemii"? - spytała czytając mi
przez ramie. - A co to takiego?
Powinienem był się od niej odsunąć. A nawet
zdematerializować. W naszej firmie obowiązują bardzo ścisłe przepisy
zabraniające komiwojażerom udzielania jakichkolwiek informacji, poza tymi,
których uczą nas udzielać na kursach. Ale teraz było mi wszystko jedno.
Stwierdziłem nagle, że mam ochota porozmawiać z tą ładną, jasnowłosą dziewczyną
w osobliwym stroju, siedzącą ze mną w słońcu, w mieście skazanym.
- "Wykaz epidemii" - powiedziałem - zawiera wykaz dat i
miejsc, w których występowały lub będą występowały największe epidemie. Na
przykład wielka zaraza w Konstantynopolu w roku 1346 albo zaraza londyńska z
roku 1664.
- Domyślam się, że był pan tam?
- Tak. Zostałem tam wysłany służbowo przez moją instytucję,
Medyczną Służbę Czasu. Między innymi mamy licencje na sprzedaż leków na
obszarach objętych epidemią.
- To wobec tego pan pochodzi z jakiegoś miejsca w
przyszłości, gdzie znają podróże w czasie?
- Tak.
- To cudowne - powiedziała. - Pan objeżdża tereny objęte
epidemiami sprzedając pigułki. Prawda mówiąc nie wygląda pan na kogoś, kto by
zarabiał na nieszczęściu innych.
- Nie znała nawet połowy prawdy i nie miałem najmniejszego
zamiaru jej wtajemniczać.
- To praca niezbędna - powiedziałem.
- Tak czy siak przeoczył pan fakt, że tu nie ma żadnej
epidemii.
- Musiała zaistnieć jakaś pomyłka. Mam specjalnego
człowieka, który ma za zadanie zjawiać się przede mną i przeprowadzać
rozpoznanie terenu.
- Może zabłądził w jakimś innym strumieniu czasu czy coś w
tym rodzaju? Najwyraźniej świetnie się bawiła. Dla mnie cała ta sytuacja była
koszmarna. Ta dziewczyna, jeżeli nie będzie należała do grona nielicznych
szczęściarzy, nie przeżyje tej epidemii. Ale jednocześnie rozmowę z nią uznałem
za fascynującą. Po raz pierwszy w życiu miałem okazje rozmawiać z ofiarą zarazy.
- Miło było z panem porozmawiać - powiedziała.
Mówiąc między nami, nie wiem, czy mogę wykorzystać tę naszą
rozmowę.
- Wolałbym, żeby pani tego nie robiła. - Wyjąłem z kieszeni
garść kapsułek. - Proszę, niech pani to weźmie.
- Ale naprawdę...
- Mówię poważnie. To dla pani i pani rodziny. Proszę je
zatrzymać. Przydadzą się, zobaczy pani.
- No już dobrze, dziękuję bardzo. Miłych podróży w czasie.
Patrzyłem, jak odchodzi. Kiedy skręcała za róg, odniosłem
wrażenie, że wyrzuca kapsułki. Ale nie byłem pewien. Usiadłem na ławce w parku i
czekałem.
|