Robert Sheckley
Zapach myśli
Prawdziwy kłopot Leroya Cleevy'ego
rozpoczął się wtedy, gdy przelatywał Pocztowcem nr 243 przez nie skolonizowany
Rój Seergona. Dotąd trapiły go codzienne problemy gwiezdnego listonosza: stary
statek, porysowane dysze, wadliwie działający nawigator. Teraz, gdy odczytał
wskazanie kursu, zauważył, że w jego kabinie zrobiło się nieprzyjemnie gorąco.
Westchnął ciężko, włączył klimatyzację i połączył się z
naczelnikiem w Bazie. Znajdował się na granicy kontaktu radiowego, głos
naczelnika zanikał w morzu zakłóceń.
- Jakiś kłopot, Cleevy? - zapytał złowieszczym głosem
człowiek, który rozpisuje harmonogramy i sam w nie wierzy.
- Nie wiem - pogodnie odparł Cleevy - wszystko jest w
porządku; poza dyszami, automatycznym nawigatorem i instalacją elektryczną
nawalają tylko izolacje i chłodzenie.
- To już, cholera, skandal - powiedział naczelnik, po czym
dodał z nagłym współczuciem: - Wiem, co czujesz. Cleevy włączył chłodzenie na
pełną moc, starł pot z czoła i stwierdził, iż naczelnikowi w y d a j e się
tylko, że wie, co on czuje.
- Czyż nie proszę się bezustannie Rządu o przydział nowych
statków? - naczelnik zaśmiał się ponuro. - Im się chyba wydaje, że pocztę można
przewozić byle starym pudłem.
W tym czasie Cleevy'ego przestały interesować wynurzenia
naczelnika. Pomimo że chłodzenie przełączone było na pełną moc, statek grzał się
dalej.
- Przerwę na chwilę - powiedział. Poszedł na rufę, skąd
zdawało się emanować ciepło. Tam stwierdził, że trzy zbiorniki zamiast paliwa
zawierały rozpaloną do białości bulgocącą szlakę.
W czwartym gwałtownie zachodziła podobna przemiana. Cleevy
przyglądał się temu przez chwilę, odwrócił się i pędem pobiegł do radiostacji.
- Nie mam paliwa - rzekł - zaszła chyba reakcja
katalityczna. Mówiłem ci, że potrzebne są nowe zbiorniki. Siadam na pierwszej
planecie z tlenem, jaką spotkam.
Włączył ręczne sterowanie awaryjne i spojrzał. na Rój
Seergona.
W tym skupisku nie było kolonii, lecz skartografowano
planety tlenowe z myślą o ich przyszłym wykorzystaniu. Co było na nich poza
tlenem - nikt nie wiedział. Cleevy miał nadzieję to wyjaśnić, jeśli tylko jego
statek wystarczająco długo będzie się trzymał kupy.
- Spróbuję na 3-M-22! - zawołał, przekrzykując narastające
zakłócenia.
- Uważaj na pocztę! - zawył w odpowiedzi naczelnik. -
Natychmiast wysyłam statek!
Cleevy odkrzyknął mu, co myśli zrobić z tymi dwudziestoma
funtami poczty, lecz naczelnik wcześniej się wyłączył. Cleevy wykonał świetne
lądowanie na 3-M-22, nad zwyczaj świetne, zważywszy fakt, iż przyrządy były zbyt
gorące, by je dotknąć, dysze powyginane od żaru, a worek z pocztą, przytroczony
do grzbietu, krępował jego ruchy. Pocztowiec nr 243 nadleciał jak łabędź.
Dwadzieścia stóp nad powierzchnią nie wytrzymał i runął w dół jak kamień.
Cleevy odzyskał przytomność, lecz nie był pewien, czy po
tym upadku choć jedna jego kostka pozostała cała.
Rozżarzone do czerwoności burty statku matowiały. Potykając
się dotarł do luku awaryjnego, worek z pocztą ciasno przylegał do pleców.
Z zamkniętymi oczyma, zataczając się, odszedł ze sto
jardów. Wtem statek eksplodował, podmuch rzucił Cleevy'ego płasko, twarzą do
ziemi. Powstał, wykonał dwa następne kroki, po czym padł zemdlony.
Gdy odzyskał świadomość, leżał na zboczu małego pagórka,
twarzą w wysokiej trawie. Znajdował się w stanie cudownego oszołomienia. Czuł
się oderwany od własnego ciała, był jakby nieskażonym umysłem falującym w
powietrzu. Wszystkie zmartwienia, odczucia, obawy pozostały z ciałem - był
wolny.
Rozejrzał się wokół i zauważył przebiegające obok małe
zwierzątko. Było wielkości wiewiórki, lecz futro miało matowozielone.
Gdy się zbliżyło, stwierdził, że nie ma oczu ani uszu.
Wcale go to nie zdziwiło. Wręcz przeciwnie, wydało mu się zjawiskiem zupełnie
normalnym. Czemuż, u diabła, musi mieć koniecznie oczy i uszy? Lepiej, że nie
widzą męki i bólu świata, nie słyszą pełnego skargi krzyku.
Zbliżyło się inne zwierzę - to przypominało wielkością i
kształtem szarego wilka, lecz również miało zieloną maść. Równoległa ewolucja? W
gruncie rzeczy nie miało to znaczenia, zdecydował. Ten osobnik także był
pozbawiony oczu i uszu, posiadał natomiast rząd wspaniałych kłów. Cleevy
przyglądał się im z nikłym zainteresowaniem. Cóż obchodzą nieskażony umysł
jakieś wilki i wiewiórki, bez oczu lub jeszcze czegoś innego? Zauważył, że
wiewiórka, znalazłszy się niecałe pięć stóp od wilka, nagle zamarła. Ten wolno
się zbliżał. Wtem, niecałe trzy stopy od niej, jakby stracił trop. Potrząsnął
głową i zrobił małe kółko. Gdy znów ruszył, posuwał się w złym kierunku.
Gonił ślepy ślepego, powiedział do siebie Cleevy, co wydało
mu się prawdą głęboką i nieśmiertelną. Gdy patrzył, wiewiórka nagle drgnęła;
wilk obrócił się i pożarł ją trzema kłapnięciami. Ależ wielkie kły mają wilki,
pomyślał Cleevy. Bawiła go myśl, że będzie pierwszym człowiekiem zjedzonym na
tej planecie.
Cleevy czuł tuż przy samej twarzy oddech wilka, gdy znów
zemdlał.
Był już wieczór, kiedy odzyskał przytomność. Długie cienie
kładły się po ziemi, a słońce wisiało nisko nad horyzontem. Cleevy usiadł,
spróbował zgiąć ramiona i nogi. Nie wyczuł żadnego bólu ani żadnych złamań.
Uklęknął na jedno kolano, czuł się otumaniony, lecz w pełni
władał swymi zmysłami. Co się stało? Wspomnienie o katastrofie zdawało się
odległe o tysiące lat. Statek spłonął, on oddalił się i zemdlał. Później spotkał
wilka i wiewiórkę.
Dźwignął się niecierpliwie i rozejrzał wokoło. Ten ostatni
epizod musiał mu się przyśnić. Jeśli wilk istniał naprawdę, on nie powinien już
żyć.
Spojrzał w dół - u swych stóp zauważył zielony ogon
wiewiórki, nieco dalej leżała jej głowa.
Gorączkowo usiłował się skupić. Więc wilk jednak tutaj był,
i to głodny. Jeśli chce przetrwać do przybycia statku ratunkowego, musi znaleźć
odpowiedź, co się tu wydarzyło i dlaczego.
Te zwierzęta nie miały oczu ani uszu. W jaki więc sposób
wyczuwały swą obecność? Po zapachu? Jeśli tak, zatem dlaczego wilk miał tyle
kłopotów ze znalezieniem wiewiórki?
Odwrócił się, gdy usłyszał basowy pomruk. W oddali, niecałe
pięćdziesiąt stóp od niego, zauważył coś, co wyglądem przypominało lamparta.
Żółtobrązowego, bezokiego i pozbawionego uszu lamparta.
Cholerna menażeria, pomyślał Cleevy i przykucnął w wysokiej
trawie. Ta planeta zbyt szybko brała go w swoje obroty. Potrzebował czasu do
namysłu. Czym kierują się te zwierzęta? Czyżby zamiast wzroku posiadały zmysł
lokacji? Lampart zaczął się oddalać.
Cleevy odetchnął z większą swobodą. Być może, gdy znajdował
się poza zasięgiem wzroku zwierzęcia, lampart... Gdy tylko pomyślał słowo
"lampart", bestia obróciła się w jego kierunku.
Cóż ja takiego zrobiłem? - zadał sobie pytanie Cleevy,
zakopując się głębiej w trawie. Nie czuje mnie, nie słyszy ani nie widzi.
Pomyślał jedynie, że lepiej się trzymać z daleka od...
Z głową uniesioną wysoko ku górze lampart zaczął kroczyć w
jego kierunku.
To było to. Bez oczu i uszu istniał tylko jeden sposób, aby
bestia wykryła jego obecność. To musi być telepatia! Aby zbadać swą teorię,
pomyślał słowo "lampart", indentyfikując je odruchowo ze zbliżającym się do
niego zwierzęciem. Lampart ryknął dziko i skrócił dzielący ich dystans.
W ułamku sekundy Cleevy zrozumiał mnóstwo rzeczy. Wilk
tropił wiewiórkę za pomocą telepatii. Wiewiórka znieruchomiała - być może nawet
przestała myśleć! I wilk zgubił ślad - do czasu, gdy wiewiórka nie mogła się już
dłużej powstrzymać od myślenia.
W takim razie, dlaczego wilk nie zaatakował jego, gdy był
nieprzytomny? Być może dlatego, że przestał myśleć -lub przestał myśleć na
długości fali odbieranej przez wilka.
To ostatnie było bardziej prawdopodobne.
Teraz jednak problem stanowił L a m p a r t.
Bestia znów ryknęła. Była już tylko trzydzieści stóp od
niego i odległość malała gwałtownie.
Jedyne wyjście, stwierdził Cleevy, to nie myśleć o nim -
myśleć o czymś innym. W ten sposób, być może, zgubi ślad. Zaczął przypominać
sobie wszystkie dziewczyny, jakie znał, z najmniejszymi detalami.
Lampart zatrzymał się i zaczął niezdecydowanie skrobać łapą
ziemię. Cleevy myślał dalej: o dziewczynach, statkach, planetach, znów o
dziewczynach i statkach, o wszystkim, byle nie o lamparcie...
Lampart zbliżył się o następne pięć stóp.
Niech to cholera, stwierdził, jak można nie myśleć o czymś?
Myśleć wściekle o kamieniach, skałach, ludziach miejscach i rzeczach, lecz twój
umysł ciągle wraca do - ty jednak ignorujesz to i skupiasz się na swej
świętobliwej babce, zapijaczonym starym ojcu, siniakach na prawej nodze. (Policz
je. Osiem. Policz jeszcze raz. Wciąż osiem.)
A teraz spójrz wyżej, obojętnie, widzisz, lecz naprawdę nie
rozpoznajesz - mimo to wciąż się zbliża.
Cleevy stwierdził, że n i e myśleć, to jakby zatrzymać
gołymi rękami lawinę. Uzmysłowił sobie, że rozum ludzki nie da się świadomie i
tak sobie - ot, zatrzymać. Trzeba na to czasu i ćwiczeń. Stracił około piętnastu
stóp z dzielącego ich dystansu, usiłując zgłębić to, jak nie myśleć o...
Cóż, można jeszcze pomyśleć o grach karcianych, o
przyjęciach, o psach, kotach, koniach, myszach, owcach, wilkach (a sio), o
siniakach, pancernikach, jaskiniach, kryjówkach, legowiskach, kociakach
(uwaga!),1... limitach, równoznacznikach, łazikach, krawężnikach, robotnikach,
szczególikach (takich na osiem stóp), posiłkach, żywności, ogniu, lisie,
sierści, kotach, workach, łodziach i 1... 1... 1...
Lampart znajdował się teraz około pięciu stóp od niego,
szykował się do skoku. Cleevy już nie mógł dłużej utrzymac myśli na wodzy. Wtem,
w przypływie nagłego olśnienia, pomyślał:
Lamparcica! Lampart, wciąż jeszcze przyczajony, uniósł
podejrzliwie głowę.
Cleevy skoncentrował myśli na lamparcicy. To o n nią był,
cóż sobie wyobraża ten lampart, strasząc ją w ten sposób? Jego (jej, szlag by to
trafił) myśli wracały do małych kociaków, ciepłej jaskini, rozkoszy polowania na
wiewiórki...
Lampart powoli zbliżył się i otarł o jego bok. Cleevy
myślał rozpaczliwie. Ładną pogodę dzisiaj mamy, i dalej; z tego lamparta całkiem
przystojny facet, taki duży i silny, a jakie ma potężne kły.
Lampart się najeżył!
Cleevy położył się, zawinął wokół siebie wyimaginowany ogon
i stwierdził, że pora udać się spać. Lampart przystanął obok niezdecydowany.
Miał przeczucie, że coś tu jest nie tak. Wydobył z gardła, z samej jego głębi,
pojedynczy pomruk, po czym odwrócił się i oddalił susami.
Słońce właśnie zaszło, cała okolica tonęła w głębokim
granacie. Cleevy uzmysłowił sobie, że trzęsie się od niepohamowanego, niemal
histerycznego śmiechu. Gdyby lampart pozostał chwilę dłużej...
Z trudem zapanował nad sobą. Najwyższy czas pomyśleć
poważnie. Zapewne każde zwierzę posiada swój charakterystyczny zapach myśli.
Wiewiórka emitowała swój. Inny wilk, a jeszcze inny człowiek. Zasadnicze pytanie
brzmiało: czy mógł być wyśledzony, gdy myślał o jakimś zwierzęciu? Czy też jego
jaźń, jak zapach, była wyczuwalna, nawet gdy o niczym konkretnym nie myślał?
Jasne, że lampart wytropił go w chwili, gdy myślał
wyłącznie o nim. Mogło to jednak nastąpić w wyniku dezorientacji. Jego obcy
zapach myśli mógł zmylić lamparta - tym razem.
Pozostało mu jedynie bierne wyczekiwanie. Lampart zapewne
nie jest głodny. Po raz pierwszy spłatano mu takiego figla. A każdy figiel udaje
się tylko raz.
Cleevy położył się na plecach i patrzył w niebo. Był zbyt
zmęczony, by się poruszać, bolało go posiniaczone ciało. Co może się wydarzyć
teraz, w nocy? Czy bestie dalej polują? Czy może zapanuje coś w rodzaju
zawieszenia broni? Stłamsił w sobie przekleństwo.
Do diabła z wiewiórkami, wilkami, lampartami, lwami,
tygrysami i reniferami.
Usnął. Następnego ranka nie mógł się nadziwić, że wciąż
jeszcze żyje. Oby tak dalej. Poza tym dzień zapowiadał się pięknie. Pokrzepiony
tym udał się w stronę statku.
Wszystko, co pozostało z Pocztowca nr 243, to kupa
powyginanego żelastwa rozsianego na wypalonej ziemi. Cleevy wyszukał metalowy
łom, zważył go w dłoni, po czym wsunął za pas, poniżej worka z pocztą. Nie była
to zbyt pewna broń, lecz dodawała mu nieco pewności siebie.
Statek uległ kompletnej zagładzie. Oddalił się więc w
poszukiwaniu żywności. W okolicy rosło kilkanaście krzewów z owocami. Ostrożnie
spróbował jednego z nich i stwierdził, że smak mają cierpki, lecz przyjemny.
Pospiesznie przełykał owoce - popijając wodą z pobliskiego strumienia.
Jak dotąd nie dostrzegł żadnych zwierząt. Mogły one
oczywiście - wiedział to już z doświadczenia - zbliżać się właśnie teraz.
Skasował tę myśl i rozpoczął poszukiwania kryjówki.
Najlepiej trzymać się od nich z dala do czasu nadejścia statku ratunkowego.
Wędrował wśród wdzięcznie pofalowanych pagórków w poszukiwaniu czubka drzewa lub
jaskini. Jednak ten sielski krajobraz nie ofiarował mu nic większego poza
sześciostopowym krzewem.
Minęło południe, a zmęczony i rozdrażniony Cleevy wciąż
przepatrywał niespokojnie nieboskłon. Dlaczego nie ma statku? Szybkiemu statkowi
ratowniczemu podróż do niego powinna zająć nie więcej niż jeden lub dwa dni -
obliczył. Jeśli naczelnik szuka właściwej planety!
Coś poruszyło się na niebie. Uniósł głowę, serce łomotało
mu gwałtownie. Tam coś jest!
To był ptak. Szybował wolno nad nim, bez wysiłku kołysząc
potężnymi skrzydłami. Raz tylko zanurkował, później odleciał. Ptak zadziwiająco
przypominał sępa.
Cleevy kontynuował wędrówkę. W następnej chwili znalazł się
twarzą w twarz z czterema ślepymi wilkami. Załatwiło to jedno pytanie. M ó g ł
być wytropiony po swym charakterystycznym zapachu myśli. Bestie z tej planety
wyraźnie zadecydowały, iż nie jest na tyle obcy, by go nie można było zjeść.
Wilki ostrożnie zbliżały się do niego. Cleevy spróbował
sztuczki, której użył wczorajszego dnia. Wysuwając zza pasa metalowy łom,
wyobraził sobie, że jest wilczycą poszukującą swoich szczeniąt. Czy któryś z
panów pomoże mi je znaleźć? Jeszcze przed chwilą tu były. Jedno było zielone,
drugie cętkowane, pozostałe...
Te wilki chyba nie mają cętkowanych szczeniąt. Jeden z nich
skoczył. Cleevy wyrżnął go łomem, gdy był w pół drogi. Wilk chwiejnie się
wycofał.
Idąc ramię w ramię, zbliżyła się cała czwórka.
Cleevy gorączkowo usiłował wyobrazić sobie, że nie żyje.
Nic z tego. Wilki wciąż się zbliżały.
Cleevy pomyślał o lamparcie. On nim był, wielką bestią, no
i nadarza się okazja schwytania wilka.
To je powstrzymało. Nerwowo śmigały ogonami, lecz nie
ustąpiły. Cleevy warknął, rozorał łapą ziemię i chyłkiem ruszył naprzód. Wilki
wycofały się, lecz jeden z nich wymknął się, by zajść go od tyłu.
Cleevy poruszał się zakosami, aby uniemożliwić okrążenie.
Wyglądało na to, że one naprawdę mu nie dowierzają. Chyba niezbyt dobrze udawał
lamparta. Przestały się wycofywać. Jednego miał z tyłu, reszta stała nieugięcie,
z jęzorami wywieszonymi z mokrych, rozwartych pysków. Cleevy warknął dziko i
wywinął maczugą. Wilk odskoczył, lecz ten z tyłu odbił się, wylądował na worku z
pocztą; cios zwalił Cleevy'ego z nóg.
W trakcie kotłowaniny Cleevy'emu nasunął się inny pomysł.
Wyobraził sobie, że jest bardzo zimnym, jadowitym wężem, jego kły zawierały
truciznę zdolną w jednej chwili uśmiercić wilka.
Wilki natychmiast odpadły od niego. Cleevy syczał i wyginał
swój giętki grzbiet. Wilki zawyły, lecz nie wykazywały ochoty do ataku.
Wtedy Cleevy popełnił błąd. Chociaż wiedział, że powinien
twardo stawić im czoło i nadrabiać bezczelnością, jednak jego ciałem rządziły
inne siły.
Wbrew woli odwrócił się i zaczął pędem uciekać.
Wilki susami pognały za nim. Cleevy spojrzał w górę,
zauważył sępy, zlatujące się w nadziei na resztki. Zapanował nad sobą i
spróbował ponownie zamienić się w węża, jednak wilki nie zrezygnowały z pogoni.
Krążące nad głową sępy nasunęły mu pewien pomysł. Jako pilot wiedział, jak
wygląda ziemia z wysokości. Cleevy postanowił zamienić się w ptaka. W wyobraźni
wzbił się ponad ziemię, lekko żeglował na unoszącej go ku górze fali powietrza,
spoglądał z góry na pokryty zielenią, pofałdowany teren.
Wilki straciły orientację, biegały w kółko, podskakiwały w
górę. Cleevy w dalszym ciągu się wzbijał, coraz wyżej, wyżej, równocześnie
powoli się wycofując.
W końcu znikły mu z oczu i nastał wieczór. Był wyczerpany.
Przeżył jeszcze jeden dzień. Stwierdził jednak, że jego posunięcia obronne udają
się tylko raz. Co wymyśli jutro, jeśli nie nadejdzie statek ratunkowy?
Po nastaniu ciemności długo leżał bezsennie, wpatrując się
w niebo. Widać było tylko gwiazdy. Raz po raz dochodziło do niego wycie wilka i
ryk lamparta śniącego o śniadaniu.
Wkrótce nadszedł ranek. Cleevy przebudził się, był zmęczony
i niewypoczęty. Położył się na wznak i czekał na dalszy rozwój wydarzeń. Gdzie
jest statek ratunkowy? Mieli mnóstwo czasu, argumentował sobie. Dlaczego ich nie
ma? Jeśli będą się zbyt długo ociągać, wtedy lampart...
Nie powinien był o tym myśleć. W odpowiedzi usłyszał z
prawej strony ryk.
Powstał i oddalił się w kierunku odwrotnym do źródła
dźwięku. Pomyślał, że z dwojga złego woli spotkanie z wilkami...
Tej myśli powinien także uniknąć, bowiem do ryku lamparta
dołączył się teraz zew wilczej zgrai.
Cleevy napotkał zwierzęta równocześnie. Z boku rozróżniał
sylwetki kilkunastu wilków. Przez moment przemknęła mu myśl, że mogłyby się o
niego , pobić. Gdyby wilki obskoczyły lamparta, on mógłby w tym czasie uciec...
Ich zainteresowanie skupiło się jednak na nim. Po cóż bić
się między sobą, uzmysłowił sobie, jeśli mają jego, emitującego wszem i wobec
swoją bezradność i trwogę?
Lampart zbliżył się w jego kierunku. Wilki pozostały w
tyle, wyraźnie skłonne zadowolić się resztkami. Cleevy spróbował starej sztuczki
z ptakiem, lecz lampart, po chwili wahania, nieugięcie się zbliżał.
Cleevy wycofał się w stronę wilków, marzył o czymś, na co
mógłby się wspiąć. Wstarczyłaby skała lub chociaż rozłożyste drzewo...
Tam są przecież krzaki! W przypływie inwencji zrodzonej z
rozpaczy Cleevy zamienił się w sześciostopowy krzak.
Nie miał najmniejszego pojęcia, co czuje krzak, lecz z
wszystkich sił wysilał fantazję.
Teraz właśnie kwitnął. A jeden z jego korzeni trzymał nieco
niepewnie - wynik ostatniej burzy. Zważywszy jednak wszystko, był sobie całkiem
zgrabnym krzakiem.
Spoza gałęzi zauważył, że wilki znieruchomiały. Lampart
okrążył go, powąchał i w osłupieniu przechylił łeb na bok.
Prawdę powiedziawszy, pomyślał Cleevy, któż by chciał gryźć
krzak? Może się tobie zdawało, że jestem czymś innym, lecz obecnie jestem tylko
i wyłącznie krzakiem. Nie masz chyba ochoty na łyk liści, nieprawda? Możesz
przypadkiem wyłamać sobie ząb na moich konarach. Kto słyszał o lampartach
jedzących liście? A ja jestem krzakiem. Spytaj mojej matki. Ona też była
krzakiem. Wszyscy byliśmy krzakami, począwszy od okresu karbońskiego.
Lampart nie wykazywał ochoty do ataku. Z drugiej zaś
strony, nic nie wskazywało, że zamierza odejść. Cleevy zastanawiał się, czy
wytrzyma. O czym z kolei powinien myśleć? O urokach wiosny? O gnieździe drozdów
w jego koronie?
Niewielki ptaszek wylądował na jego ramieniu.
Czy to nie urocze, zastanawiał się Cleevy. On także myśli,
że jestem krzakiem. Uwij sobie gniazdo wśród moich gałęzi. To naprawdę cudowne.
Wszystkie inne krzaki będą mi zazdrościć. Ptaszek delikatnie dziobnął Cleevy'ego
w szyję.
Uspokój się, myślał Cleevy. Nie chcesz chyba zniszczyć
swego żywiciela...
Ptaszek znów dziobnął dla próby, po czym mocno zaparł się
błoniastymi palcami i zaczął stukać w szyję Cleevy'ego z częstotliwością
pneumatycznego młota.
Przeklęty dzięcioł, pomyślał Cleevy, usiłując zachować
pozycję krzewu. Zauważył nagły niepokój lamparta. Gdy ptak po raz piętnasty
nakłuł jego szyję, Cleevy nie wytrzymał. Pochwycił ptaszysko i cisnął nim w
lamparta.
Bestia kłapnęła zębami, lecz zbyt późno. Rozwścieczony ptak
badawczo okrążył głowę Cleevy'ego. Później pomknął w poszukiwaniu bardziej
spokojnych krzaków.
W jednej chwili Cleevy znów był krzakiem, ale zabawa się
skończyła. Lampart zaczął go tarmosić. Cleevy usiłował zbiec, lecz potknął się o
wilka i upadł.
Słysząc warczenie lamparta tuż przy samej twarzy,
uświadomił sobie, że jest już trupem.
Lampart zawahał się.
Cleevy zmienił się, aż po rozpływające się koniuszki
palców, w trupa. Nie żył już od wielu dni, tygodni. Jego krew dawno wyciekła.
Ciało cuchnęło. Pozostała jedynie rozpadająca się zgnilizna. Żadne zwierzę przy
zdrowych zmysłach nie tknęłoby go, bez względu na stopień głodu.
Lampart jakby podzielał jego zdanie. Wycofał się. Wilki
zawyły krwiożerczo, lecz także się oddaliły.
Cleevy przyśpieszył swój rozkład o dalsze kilka dni. Myśli
skoncentrował na tym, jak bardzo był niejadalny, jak niekłamanie niesmaczny. W
głębi jednak zakradło się podejrzenie. Nie wierzył szczerze w swą niejadalność.
Lampart wciąż się oddalał, za nim podążały wilki. Był
uratowany! Jeśli będzie trzeba, do końca życia pozostanie trupem. Wtem poczuł
koło siebie woń p r a w d z i w e j padliny. Gdy się obejrzał, zauważył, że tuż
obok wylądowało ogromne ptaszysko.
Na Ziemi nazywałoby się sępem.
W tym momencie Cleevy miał ochotę zapłakać. Czy już nic nie
poskutkuje? Sęp kołyszącym się chodem zbliżył się w jego kierunku. Cleevy
poderwał się na równe nogi i przegonił go kopniakiem. Jeśli ma być pożarty,
niech to przynajmniej nie będzie sęp.
Lampart powrócił lotem błyskawicy, na jego puszystym,
ślepym pysku malowały się złość i frustracja. Cleevy uniósł metalowy łom, marząc
o drzewie, na które mógłby się wspiąć, o strzelbie, by z niej wypalić, lub
chociaż o pochodni, by się nią oganiać...
Pochodnia! Natychmiast zrozumiał, że znalazł odpowiedź.
Buchnął płomieniem prosto w lamparci pysk, zwierzę odskoczyło ze skowytem.
Cleevy zaczął palić wszystko wokół. Ogień ogarnął wysuszoną trawę, przeniósł się
na krzaki.
Lampart i wilki rzuciły się do ucieczki.
Teraz przyszła kolej na niego. Powinien był pamiętać, że
zwierzęta posiadają głęboko zakorzeniony, instynktowny strach przed ogniem. Rany
boskie, zrobi największą pożogę, jaka kiedykolwiek nawiedziła to miejsce!
Zerwał się lekki wietrzyk, który przeniósł jego ogień na
pofałdowaną okolicę. Z poszycia czmychały wiewiórki, ratując się ucieczką, stada
ptaków podrywały się do lotu, pierś w pierś biegły lamparty, wilki i inne
zwierzęta, nikt nie myślał o jedzeniu, jedynym ich pragnieniem była ucieczka
przed ogniem - ucieczka przed nim!
Cleevy niejasno uzmysłowił sobie, że stał się teraz
prawdziwym telepatą. Zamknąwszy oczy widział i wyczuwał, co się wokół dzieje.
Parł naprzód jako huczący pożar, paląc wszystko wokół. Czuł w sobie trwogę
pożerającą dusze cwałującej przed nim gromady.
Tak powinno być. Czyż człowiek nie był zawsze panem, dzięki
swej zdolności adaptacyjnej i wyższej inteligencji? To samo osiągnął także
tutaj. Pełen dumy przeskoczył wąski strumyk trzy mile dalej, podpalił kępkę
krzewów, buchał płomieniami, tryskał ogniem.
Wtem poczuł pierwszą kroplę deszczu.
Opalił ją, wnet jednak z jednej zrobiło się pięć, później
piętnaście, a za chwilę było już ich pięćset. Przemókł, a jego paliwo - trawa i
krzaki - wkrótce ociekały wodą.
Zgaszono go.
To nie fair, pomyślał Cleevy. Według wszelkich reguł
powinien wygrać. Walczył zgodnie z narzuconymi mu przez tę planetę warunkami i
zwyciężyłby - gdyby wszystkiego nie zrujnowało zwykłe zjawisko przyrody.
Ostrożnie zaczęły powracać zwierzęta.
Deszcz lunął na dobre. Zgasł ostatni z płomieni. Cleevy
westchnął i zemdlał.
- ...cholernie dobrą robotę. Nie zostawiłeś poczty, a to
wskazuje, że jesteś świetnym listonoszem. Może uda się nam załatwić jakiś model.
Cleevy otworzył oczy. Nad nim stał promieniejący dumą
naczelnik. Leżał na koi, nad sobą widział krzywiznę metalowych burt. Był na
statku ratowniczym.
- Co się stało? - wykrztusił chrapliwie.
- Znaleźliśmy cię w ostatniej chwili - odparł naczelnik. -
Lepiej jeszcze nie wstawaj. Jeszcze chwila, a pomoc okazałaby się zbędna.
Cleevy poczuł przyspieszenie podrywające statek i
zrozumiał, że opuszczają powierzchnię planety 3-M-22. Słaniając się dotarł do
okienka i spojrzał na ścielący się poniżej, pokryty zielenią krajobraz.
- Ogień był blisko - rzekł naczelnik, który przystanął obok
i spoglądał wraz z nim w dół. - W samą porę uruchomiliśmy pokładowy system
działek wodnych. Znajdowałeś się w samym centrum najpaskudniejszego pożaru
stepu, jaki kiedykolwiek widziałem.
Spoglądając na nie zabliźnioną zieleń, naczelnik jakby
przez moment się zawahał. Spojrzał niepewnie, wyraz jego twarzy przypomniał
Cleevy'emu wyprowadzonego w pole lamparta.
- Słuchaj no - jakim cudem ty żeś się nie spalił?
przekład : Janusz Wójciak
powrót |