![]() |
![]() | |
Czytał przez kilka godzin, przerywając tylko raz, żeby zjeść lekki obiad. Książki były zrozumiałe; jasno tłumaczyły rozmaite metody przestępstwa, często przy pomocy schematów. Ale cała sprawa wydawała się bezsensowna. Jaki był cel przestępstwa? Komu przynosiło korzyść? Co ludzie z niego mieli? Tego książki nie wyjaśniały. Przerzucał kartki, przyglądając się fotografiom przestępców. Wszyscy wyglądali na poważnych i oddanych swej pracy, wysoce świadomych jej społecznego znaczenia. Tom pragnął zrozumieć, na czym to znaczenie polegało. To ułatwiłoby zapewne wiele spraw. - Tom! - usłyszał wołanie zza okna. - Tu jestem - odkrzyknął. Drzwi uchyliły się i do pokoju zajrzał burmistrz. Za nim stały Jane Farmerowa, Mary Przewoźnikowa i Alice Kucharzowa. - Więc kiedy, Tom? - zapytał burmistrz: - Kiedy co? - Kiedy się weźmiesz do roboty? - Miałem zamiar - Tom uśmiechnął się nieśmiało. - Właśnie czytałem te książki i próbowałem znaleźć... Trzy damy w średnim wieku obrzuciły go gniewnymi spojrzeniami i Tom przerwał zakłopotany. - Marnujesz czas na czytanie - oświadczyła Alice Kucharzowa. - Wszyscy inni pracują - stwierdziła Jane Farmerowa. - Cóż jest takiego trudnego w kradzieży? - zaatakowała Mary Przewoźnikowa. - To fakt - wtrącił burmistrz. - Ten inspektor może tu być lada dzień, a my ciągle nie mamy żadnego przestępstwa. - Dobrze, już idę - poddał się Tom. Wsadził za pasek nóż i pałkę, wsunął do kieszeni worek na łupy - i wyszedł na dwór. Ale dokąd mógłby pójść? Było wczesne popołudnie. Targ, logicznie rzecz biorąc najodpowiedniejsze miejsce do popełnienia kradzieży, będzie pusty aż do wieczora. Zresztą nie chciał rabować w biały dzień. Jakoś nie wydawało się to godne profesjonalisty. Wyjął swoje zezwolenie przestępcze i przeczytał: Zobowiązany do Odwiedzania Miejsc o Złej Reputacji... To było to. Odwiedzi miejsce o złej reputacji. Będzie mógł ułożyć jakieś plany i wczuć się w przestępczy nastrój. Tyle że nie miał niestety zbyt wielkiego wyboru. Była tylko Maleńka Restauracyjka, prowadzona przez wdowy Ames, Klubowa Świetlica Jeffa Herna, i wreszcie Tawerna Eda Piwiarza. Lokal Eda musiał wystarczyć. | ||
![]() |
![]() |
![]() |
![]() | |
Tawerna była domkiem bardzo podobnym do innych. Miała duży pokój dla gości, kuchnię i sypialnię gospodarzy. Żona Eda zajmowała się gotowaniem i utrzymywaniem lokalu w czystości - na tyle, na ile mogła, biorąc pod uwagę bolący kręgosłup. Ed podawał drinki. Był bladym mężczyzną o zaspanych oczach i skłonnościach do zamartwiania się. - Cześć, Tom - powiedział. - Słyszałem, że jesteś naszym przestępcą. - Zgadza się - przyznał Tom. - Wezmę pericolę. Ed Piwiarz nalał mu bezalkoholowego ekstraktu z korzeni i stanął zatroskany przy stoliku. - Dlaczego nie kradniesz, Tom? - Planuję - wyjaśnił Tom. - Moje zezwolenie mówi, że mam odwiedzać miejsca o złej reputacji. Dlatego przyszedłem. - Czy to ładnie? - Ed Piwiarz był urażony. - To nie jest miejsce o złej reputacji. - Podajesz najgorsze jedzenie - zauważył Tom. - Wiem. Żona nie umie gotować. Ale za to mamy miłą atmosferę. Ludzie lubią tu przychodzić. - To się zmieniło, Ed. Od dziś ta tawerna będzie moją bazą. Ed Piwiarz przygarbił się. - Starałem się, żeby było miło - mruknął. - I takie dostaję podziękowanie. Odszedł, by stanąć za barem. Tom myślał. Stwierdził przy tym, że jest to zajęcie niezwykłe męczące. Im bardziej się starał, tym gorsze osiągał rezultaty. Ale nie załamywał się. Minęła godzina. Richie Farmer, najmłodszy syn Jeda, wetknął głowę przez drzwi. - Ukradłeś już coś? - Jeszcze nie - odparł ponuro pochylony nad stołem Tom. Ciągle myślał. Upalne popołudnie przemijało z wolna. Przez niewielkie, niezbyt czyste okna tawerny widać już było ciemne plamy wieczornego nieba. Z dworu dobiegło granie świerszcza, a pierwsze podmuchy wieczornej bryzy zbudziły drzemiący las. Potężny George Przewoźnik i Max Tkacz wpadli na szklaneczkę glawy. Usiedli przy stoliku Toma. - Jak ci idzie? - zainteresował się George. - Nie najlepiej - przyznał Tom. - Jakoś nie mogę się połapać o co chodzi z tą całą kradzieżą. - Poradzisz sobie - pocieszył go Przewoźnik z przekonaniem, wolno, z zastanowieniem dobierając słów. - Jeśli ktokolwiek może się tego nauczyć, to ty na pewno. - Wierzymy w ciebie, Tom - zapewnił go Tkacz. Tom podziękował, Obaj wypili i wyszli, a on nadal myślał, wpatrzony w pustą szklankę po pericoli. Godzinę później Ed Piwiarz chrząknął przepraszająco. - To nie moja sprawa, Tom, ale k i e d y masz zamiar coś ukraść? - Natychmiast - odparł Tom. Wstał, sprawdził, czy broń
jest na miejscu i ruszył do drzwi. | ||
![]() |
![]() |
![]() |
![]() | |
Na rynku zaczął się już wieczorny handel. Wszystkie rzeczy leżały poukładane niedbale w stosy na straganach lub na słomianych plecionkach, na trawie. Nie obowiązywała tu żadna waluta ani kurs wymiany. Dziesięć ręcznie kutych gwoździ warte było skopka mleka albo dwóch ryb; zależnie od tego, co kto miał na wymianę i czego akurat potrzebował. Nikt się nie przejmował prowadzeniem rachunków - był to jeden z tych ziemskich zwyczajów, które burmistrzowi trudno było wprowadzić. Wszyscy pozdrawiali Toma Rybaka, który zjawił się na rynku. - Masz zamiar coś teraz ukraść, Tom? - Trzymaj się, chłopcze! - Dasz sobie radę! Nikt w wiosce nie był nigdy świadkiem prawdziwej kradzieży. Uważali ją za egzotyczny zwyczaj dalekiej Ziemi i chcieli zobaczyć, jak się odbywa. Pozostawiwszy swoje rzeczy ruszyli za Tomem, wpatrując się w niego chciwie. Tomowi drżały ręce. Nie podobało mu się, że tyle osób będzie obserwować, jak kradnie. Postanowił załatwić sprawę szybko, póki jeszcze był w nastroju. Zatrzymał się przed straganem pani Młynarzowej, uginającym się pod ciężarem owoców. - Ładne gifery - rzucił niedbale. - Świeżuteńkie - zapewniła go Młynarzowa, niewysoka, jasnooka kobieta. Tom pamiętał długą rozmowę, jaką odbyła z jego matką dawno temu, kiedy rodzice jeszcze żyli. - Wyglądają na smaczne - powiedział żałując w duchu, że przyszło mu do głowy zatrzymać się akurat tutaj. - Są smaczne - oświadczyła Młynarzowa. - Dziś rano je zrywałam. - Czy on coś teraz ukradnie? - upewnił się szeptem ktoś w tłumie. - Pewno. Patrz tylko - odszepnął ktoś inny. Tom wziął do ręki jasnozielonego gifera i przyjrzał mu się. Tłum zamarł. - Faktycznie, wygląda na bardzo smaczny - stwierdził Tom i starannie odłożył gifera na miejsce. Tłum westchnął. Przy następnym straganie stał Max Tkacz, jego żona i ich pięcioro dzieci. Dzisiaj wystawili dwa koce i koszulę. Uśmiechnęli się z zakłopotaniem, gdy podszedł do nich Tom, a za nim cały tłum gapiów. - Ta koszula jest mniej więcej twojego rozmiaru - poinformował Tkacz marząc, by ludzie odeszli i pozwolili Tomowi pracować. - Hmm... - Tom wziął ją do ręki. Tłum zadrżał w oczekiwaniu. Jakaś dziewczyna zachichotała nerwowo. Tom mocniej ścisnął w dłoni koszulę i otworzył swój worek na łupy. - Chwileczkę! - do przodu przepchnął się Billy Malarz. Miał już odznakę - starą, ziemską monetę, którą oczyścił i przypiął do pasa. Wyglądał bardzo urzędowo. - Co robisz z tą koszulą, Tom? - zapytał. - No... oglądam ją. - Oglądasz, co? - Billy obejrzał się zakładając ręce do tyłu. Nagle odwrócił się do Toma i wystawił w jego stronę palec wskazujący. - Nic wydaje mi się, żebyś ją oglądał, Tom. Moim zdaniem masz zamiar ją u k r a ś ć ! Tom milczał. W jednej ręce trzymał wiele mówiący worek, w drugiej koszulę. - Jako szef policji - mówił dalej Billy - mam obowiązek chronić tych ludzi. Jesteś mocno podejrzanym typem, Tom. Chyba cię przymknę do wyjaśnienia. Tom spuścił głowę. Nie spodziewał się tego, ale w sumie był zadowolony. Kiedy już znajdzie się, w więzieniu, jego problemy się skończą. A kiedy Billy go wypuści, będzie mógł wrócić do łowienia ryb. Nagle przez tłum przepchnął się burmistrz, powiewający połami rozpiętej na piersi koszuli. - Billy, co ty wyprawiasz? - Spełniam swój obowiązek, panie burmistrzu. Tom zachowywał się bardzo podejrzanie. Według książki... - Wiem, co jest w książce - przerwał mu burmistrz. - Sam ci ją dałem. Nie możesz aresztować Toma. Jeszcze nie. - Ale w wiosce nie ma innego przestępcy - zaprotestował Billy. - Nic na to nie poradzę - odparł burmistrz. Billy zacisnął wargi. - Książka mówi o prewencyjnym działaniu policji. Powinienem zapobiegać przestępstwom, zanim zostaną popełnione. Burmistrz podniósł ręce i opuścił je zniechęcony. - Billy, czy tego nie rozumiesz? W tej wiosce musi zostać popełnione jakieś przestępstwo. Ty też powinieneś pomóc. - W porządku, panie burrnistrzu - Billy wzruszył ramionami. - Starałem się tylko wykonywać swoje obowiązki. - Odwrócił się, lecz odchodząc obejrzał się jeszcze raz: - Jeszcze cię złapię - powiedział do Toma. - Pamiętaj: Zbrodnia Nie Popłaca. I odszedł. - Jest trochę nadgorliwy - stwierdził burmistrz. - Nie przejmuj się. No dalej, ukradnij coś i miejmy to już za sobą. Tom ruszył w stronę rozciągającego się za wioską lasu. - Co się stało, chłopcze? - spytał zmartwiony burmistrz. - Straciłem nastrój - wyjaśnił Tom. - Może jutro... - Nie. Zaraz - nalegał burmistrz. - Nie możesz ciągle odkładać tego na potem. No już, wszyscy ci pomożemy. - Pewnie, że tak - wtrącił się Max Tkacz. - Ukradnij tę koszulę, Tom. Akurat na ciebie pasuje. - Co powiesz na piękny dzban na wodę? - Spójrz tylko na te orzeszki skigowe. Tom rozglądał się po straganach. Kiedy sięgał po koszulę Tkacza zza pasa wypadł mu nóż. Tłum zacmokał z zachwytu. Tom podniósł nóż i schował go czując się jak niezdara. Wyciągnął rękę, chwycił koszulę i wsadził ją do worka na łupy. W tłumie rozległy się oklaski. Tom uśmiechnął się słabo. Poczuł się trochę lepiej: - Chyba zaczynam łapać, o co w tym chodzi. - Jasne, że tak. - Wiedzieliśmy, że dasz radę. - Weź coś jeszcze, chłopcze. Idąc przez targ Tom zabrał kawał liny, garść skigowych orzeszków i słomkowy kapelusz. - To chyba wystarczy - spojrzał na burmistrza. - Na razie tak - zgodził się tamten. - Zresztą wiesz, to się naprawdę nie liczy. To było tak, jakby ludzie sami ci wszystko dawali. Dla praktyki, można powiedzieć. - Aha - Tom był rozczarowany. - Ale już wiesz, na czym to polega. Następnym razem pójdzie ci łatwo. - Chyba tak. - I nie zapominaj o morderstwie. - Czy to naprawdę konieczne? - Chciałbym, żeby nie było - westchnął burmistrz. - Ale ta kolonia istnieje już dwieście lat i nie mieliśmy żadnego morderstwa. Ani jednego! Według zapisów inne kolonie mają ich masę. - No tak, chyba powinniśmy mieć chociaż jedno - przyznał Tom. - Zajmę się tym. Ruszył w stronę własnego domku. Tłum wiwatował na jego
cześć. | ||
![]() |
![]() |
![]() |
![]() | |
W domu Tom zapalił kaganek i przygotował sobie kolację. Zjadł, a potem długo siedział w wielkim fotelu. Nie był z siebie zadowolony. Właściwie kradzież nie była udana. Praktycznie rzecz biorąc, ludzie musieli sami pchać mu wszystko w ręce. Ładny był z niego złodziej! Nie miał nic na swoje usprawiedliwienie. Kradzież i mordowanie było niezbędne, jak każda inna praca. A to, że nigdy przedtem się nimi nie zajmował, że nie widział w nich żadnego sensu, to jeszcze nie powód, żeby je wykonywać po partacku. Podszedł do drzwi. Noc była piękna, rozświetlona tuzinem pobliskich gwiezdnych gigantów. Rynek opustoszał i światła w oknach gasły powoli. Oto właściwa pora na złodziejskie wyprawy! Poczuł dreszcz emocji. Był z siebie dumny. Tak właśnie pracowali przestępcy i tak powinna się odbywać kradzież - w ciszy, późną nocą. Pospiesznie sprawdził swój sprzęt, opróżnił worek z łupów i wyszedł. Ostatnie kaganki pogasły. Tom sunął bezszelestnie przez wioskę. Znalazł się przy domu Rogera Przewoźnika. Roger zostawił opartą o mur swoją łopatę. Tom zabrał ją. Kawałek dalej, na swoim zwykłym miejscu koło drzwi, stał dzban na wodę pani Tkaczowej. Tom wziął go. Wracając do domu znalazł drewnianego konia, zapomnianego przez jakieś dziecko. Konik też powędrował do worka. Kiedy łupy dotarły bezpiecznie do domu, Tom czuł przyjemne podniecenie. Postanowił zrobić jeszcze jeden kurs. Tym razem wrócił z mosiężną tabliczką z domu burmistrza, najlepszą piłę Marva Cieśli i sierpem Jeda Farmera. - Nieźle - mruknął do siebie. Wyrabiał się. Jeszcze jeden ładunek, a nocna praca przyniesie należyte efekty. Udało mu się znaleźć młot i dłuto w szopie Rona Kamieniarza i wiklinowy koszyk koło domku Alice Kucharzowej. Miał właśnie zabrać grabie Jeffa Herna, gdy dosłyszał jakiś szmer. Przycisnął się do ściany. Bilły Malarz skradał się ulicą, a jego odznaka lśniła w świetle gwiazd. W jednej ręce niósł krótką, ciężką pałkę, w drugiej parę kajdanków własnej roboty. W mroku jego twarz wyglądała złowieszczo. Była to twarz człowieka, który poświęcił się walce z przestępstwem, nawet jeśli nie był do końca pewien, czym ono było. Tom wstrzymał oddech gdy Billy Malarz przeszedł nie dalej niż dziesięć stóp od niego. Potem powoli zaczął się cofać. Coś brzęknęło w worku z łupem. - Kto tam jest? - wrzasnął Billy. Gdy nikt nie odpowiadał rozejrzał się dookoła, próbując przebić wzrokiem ciemność. Tom znów przycisnął się do ściany. Był prawie pewien, że Billy go nie zauważy. Billy miał oczy słabe od oparów farb, które mieszał. Wszyscy malarze mieli słabe oczy. Między innymi dlatego byli tacy nerwowi. - Czy to ty, Tom? - zapytał przyjaźnie Billy. Tom już miał odpowiedzieć gdy zauważył, że tamten uniósł pałkę do ciosu. Nie odezwał się. - Jeszcze cię złapię! - krzyknął Billy. - To złap go rano! - huknął Jeff Hern z okna sypialni. - Są tacy, co chcieliby się przespać. Billy ruszył dalej. Gdy tylko się oddalił, Tom pognał do domu i wysypał łup na stos. Oglądał swą zdobycz z dumą i poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Łyknął jeszcze chłodnej glawy i poszedł do łóżka, gdzie od
razu zapadł w spokojny sen bez marzeń. | ||
![]() |
![]() |
![]() |
![]() | |
Następnego ranka Tom wybrał się popatrzeć, jak postępują prace przy małej czerwonej szkółce. Chłopcy Cieślów pracowali ile sił. Pomagało im kilku innych mieszkańców wioski. - Jak leci? - zapytał Tom uprzejmie. - Nieźle - odpowiedział Marv Cieśla. - Byłoby lepiej, gdybym miał swoją piłę. - Swoją piłę? - powtórzył tępo Tom. Przypomniał sobie, że to on ukradł ją ostatniej nocy. Wtedy jakoś nie wydawało mu się, by należała do kogokolwiek. Piła i cała reszta były po prostu obiektami kradzieży. Nie pomyślał nawet, że ktoś może ich używać albo potrzebować. - Jak myślisz - spytał Marv Cieśla - czy mógłbym zabrać tę piłę? Tylko na godzinkę. - Nie jestem pewien - Tom zmarszczył brwi.. - Wiesz, została legalnie ukradziona. - Naturalnie. Ale gdybym mógł ją sobie pożyczyć... - Będziesz musiał oddać. - Jasne, że oddam - Marv był urażony. - Nie zatrzymałbym czegoś, co zostało legalnie ukradzione. - Jest w domu, razem z resztą łupu. Marv podziękował i pobiegł w stronę domku Toma. Tom szedł dalej, aż dotarł do domu burmistrza. Burmistrz stał przed drzwiami i patrzył w niebo. - Tom, czy zabrałeś moją mosiężną tabliczkę? - zapytał. - Oczywiście, że zabrałem - odpowiedział zaczepnie Tom. - Aha. Zastanawiałem się tylko. Widzisz to? - burmistrz wyciągnął rękę w górę. Tom podniósł głowę. - Co? - Tę czarną kropkę koło krawędzi mniejszego słońca. - Tak. Co to jest? - Założę się, że to statek inspektora. Jak ci idzie robota? - Świetnie - Tom nie był zbyt pewny siebie. - Zaplanowałeś już morderstwo? - Miałem z tym trochę kłopotów - wyznał Tom. - Żeby być szczerym, panie burmistrzu, to w tej sprawie nie poczyniłem żadnych postępów. - Wejdź do środka. Chcę z tobą porozmawiać. Wewnątrz, v chłodzie zasłoniętego okiennicami salonu burmistrz nalał dwie szklaneczki glawy i wskazał Tomowi krzesło. - Mamy coraz mniej czasu - stwierdził ponuro. - Inspektor może wylądować lada godzina. A ja mam pełne ręce roboty. To - wskazał międzygwiezdne radio - znowu się odezwało. Mówiło coś o rebelii na Deng IV i że wszystkie lojalne kolonie Ziemi powinny przygotować się do poboru - wszystko jedno, co to słowo oznacza. Nigdy nawet nie słyszałem o Deng IV, a teraz muszę, na dodatek do całej reszty, martwić się jeszcze rebelią. Spojrzał na Toma z powagą. - Przestępcy na Ziemi popełniają codziennie dziesiątki morderstw i nie sprawia im to żadnych problemów. A twoja wioska oczekuje od ciebie jednego, małego zabójstwa. Czy to aż tak wiele? Tom rozłożył ręce. - Czy naprawdę pan sądzi, że to konieczne? - Wiesz - że tak. Jeśli ma tu być po ziemsku, to do końca. Tylko tem drobiazg nas hamuje. Cała reszta idzie zgodnie z planem. Wszedł Billy Malarz W nowej, urzędowo błękitnej koszuli z błyszczącymi metalowymi guzikami. - Zabiłeś już kogoś, Tom? - spytał siadając na krześle. - On pyta, czy to k o n i e c z n e - odezwał się burmistrz. - Oczywiście - stwierdził szef policji. - Przeczytaj którąkolwiek książkę. Żaden z ciebie przestępca, dopóki nie popełnisz morderstwa. - Kto to będzie, Tom? - zainteresował się burmistrz. Tom poruszył się i nerwowo zatarł ręce. - No? - No więc zabiję Jeffa Herna - wypalił. - Dlaczego? - zapytał szybko Billy pochylając się do przodu. - Co dlaczego? A dlaczego nie? - Jaki masz motyw? - Myślałem, że zależy wam na morderstwie - zdziwił się Tom. - Nikt nie wspominał o motywie. - Nie chcemy fałszywego morderstwa - wyjaśnił szef policji. - Trzeba to zrobić porządnie. A to oznacza, że musisz mieć odpowiedni motyw. Tom zastanawiał się przez chwilę: - No więc, nie znam go za dobrze. Czy to wystarczy? - Nie, Tom, to na nic - pokręcił głową burmistrz. - Lepiej wybierz kogoś innego. - Zaraz - zastanowił się Tom. - A może George Przewoźnik? - A motyw? - zainteresował się natychmiast Billy: - Ee... hm... No więc, nie podoba mi się, jak on chodzi. Nigdy mi się nie podobało. I czasem za bardzo hałasuje. - Moim zdaniem to brzmi całkiem nieźle - burmistrz z aprobatą pokiwał głową. - Co ty na to, Billy? - Niby jak mam wydedukować taki motyw? - spytał rozdrażniony Billy. - Nie, to może być dobre na przestępstwo w afekcie. Ale ty; Tom, jesteś naszym oficjalnym przestępcą. Z definicji musisz być bezlitosny, chytry i pozbawiony skrupułów. Nie możesz zamordować kogoś tylko dlatego, że nie odpowiada ci jego sposób chodzenia. To g ł u p i e . - Lepiej chyba przemyślę wszystko od początku - oświadczył Tom wstając z krzesła. - Ale śpiesz się - przypomniał mu burmistrz. - Im szybciej to zrobisz tym lepiej. Tom kiwnął głową i podszedł do drzwi. - Jeszcze jedno, Tom! - zawołał za nim Billy Malarz. Nie zapomnij zostawić śladów. To bardzo ważne. - Dobra - rzucił Tom i wyszedł. Na zewnątrz większość mieszkańców wioski obserwowała niebo. Czarny punkt urósł niepomiernie i przesłaniał już niemal całe mniejsze słońce. Tom ruszył do swego miejsca o złej reputacji, żeby tam wszystko przemyśleć. Ed Piwiarz najwyraźniej zmienił zdanie na temat obecności elementów przestępczych w lokalu, gdyż całkowicie zmienił wystrój wnętrza. Nad drzwiami wisiał wielki szyld z napisem PRZESTĘPCZA KRYJÓWKA. W oknach pojawiły się nowe, starannie zabrudzone zasłony, blokujące dostęp dziennego światła tak, że tawerna sprawiała wrażenie prawdziwej jaskini zbójców. Na jednej ze ścian zawieszono broń, pospiesznie wyrzeźbioną z miękkiego drzewa. Na innej widniała wielka czerwona plama. Wyglądała złowieszczo nawet jeśli się wiedziało, że to tylko czerwona jagodowa farba Billy'ego Malarza. - Wchodź, Tom - zawołał Ed Piwiarz i poprowadził go do najciemniejszego kąta. Tom zauważył, że jak na tę porę dnia w tawernie było niezwykle dużo gości. Widać ludzie chętnie odwiedzali oryginalną przestępczą kryjówkę. Tom łyknął pericoli i zamyślił się. Miał popełnić morderstwo. Wyjął swoje zezwolenie przestępcze i przeczytał go. Rzecz była nieprzyjemna, niemiła i normalnie nigdy by niczego takiego nie zrobił. Teraz jednak był zmuszony przez prawo. Dopił pericolę i skoncentrował się na morderstwie. Ma kogoś z a b i ć, mówił sobie. Musi o d e b r a ć ż y c i e . Ma sprawić, by ktoś przestał istnieć. Lecz słowa nie mówiły niczego o istocie czynu. Były tylko słowami. Żeby mu się łatwiej myślało, wziął jako przykład dużego, rudowłosego Marva Cieślę. Dzisiaj Marv pracował pożyczoną piłą przy budowie szkółki. Jeśli Tom go zabije:.. no cóż, wtedy Marv nie będzie więcej pracował. Zniechęcony pokręcił głową. Ciągle nie chwytał sedna sprawy. No dobrze, oto Marv Cieśla, najstarszy i, zdaniem większości, najsympatyczniejszy z chłopców Cieślów. Wygładza kawałek drewna mocno trzymając hebel w swych dużych, trochę piegowatych dłoniach, spoglądając wzdłuż wyrysowanej przed chwilą linii. Z pewnością spragniony, czuje lekki ból w lewym ramieniu, które Jan Aptekarz bez większych sukcesów próbował wyleczyć. To był Marv Cięśla. Potem... Marv Cieśla rozciągnięty na ziemi, otwarte zaszklone oczy, zesztywniałe ręce, wykrzywione usta, nozdrza nie wciągają i nie wypuszczają powietrza, serce nie bije. Nigdy już nie poczuje lekkiego i tak naprawdę nie bardzo przeszkadzającego bólu w ramieniu, które Jan Aptekarz... Na jedną chwilę Tom dostrzegł prawdę o morderstwie. Wizja odpłynęła, lecz zapamiętał, by poczuć mdłości. Może przeżyć jako złodziej. Ale morderstwo; nawet w interesie wioski... Co pomyślą ludzie, kiedy zobaczą to, co właśnie sobie wyobraził? Jak będzie mógł żyć wśród nich? Jak wytrzyma potem sam ze sobą? A przecież musiał zabić. Każdy w wiosce miał swoje obowiązki, a ten powierzono właśnie jemu. Ale k o g o zamorduje? | ||
![]() |
![]() |
![]() |
![]() | |
Prawdziwe zamieszanie zaczęło się później, kiedy w międzygwiezdnym radio odezwały się podrażnione. głosy. - I to nazywacie kolonią? Gdzie jest stolica? - Właśnie tutaj - odpowiedział burmistrz. - A wasze lądowisko? - Zdaje się, że teraz jest tam pastwisko - wyjaśnił burmistrz. - Mogę się dowiedzieć, gdzie było. Żaden statek tu nie lądował od... - W takim razie statek zostanie w górze. Proszę zebrać urzędników. Schodzę na dół natychmiast. Cała wioska zebrała się wokół pola, które wyznaczył inspektor. Tom zatknął broń za pas i obserwował; przyczajony za drzewem. Mały stateczek odłączył się od wielkiego. i szybko zaczął się zniżać. Opadał na pole i wszyscy wstrzymali oddechy pewni, że się rozbije. W ostatniej chwili błysnęły dysze wypalając trawę i stateczek miękko osiadł na ziemi. Burmistrz wystąpił naprzód; tuż za nim szedł Billy Malarz. W stateczku otworzyły się drzwi, przez które wymaszerowało czterech ludzi. Trzymali jakieś metalowe przyrządy i Tom wiedział, że to broń. Za nimi wyszedł potężny, czerwony na twarzy mężczyzna w czerni, noszący na piersi cztery błyszczące medale. Potem jeszcze jeden, niski i pomarszczony, też ubrany na czarno, w końcu następna czwórka w mundurach. - Witamy w Nowym Delaware - odezwał się burmistrz. - Miło mi, generale - potężny mężczyzna mocno uścisnął mu dłoń. - Jestem inspektor Delumaine. A to pan Grent, mój doradca polityczny. Grent skinął głową ignorując wyciągniętą dłoń burmistrza. Z pewnym niesmakiem przyglądał się mieszkańcom wioski. - Obejrzymy sobie osadę - oświadczył inspektor kątem oka spoglądając na Grenta. Ten kiwnął głową. Umundurowani strażnicy zajęli pozycje wokół nich. Tom szedł za nimi w bezpiecznej odległości, skradając się jak prawdziwy przestępca. W wiosce ukrył się za domem, żeby móc obserwować przebieg inspekcji. Ze zrozumiałą dumą burmistrz pokazał przybyszom więzienie, pocztę, kościół i małą czerwoną szkółkę. Inspektor wydawał się być oszołomiony. Grent uśmiechnął się nieprzyjemnie i pocierał dłonią szczękę. - Tak jak myślałem - mruknął do inspektora. - Strata czasu, paliwa i krążownika. Nie ma tu nic wartościowego. - Nie byłbym taki pewny - odparł tamten, po czym zwrócił się do burmistrza: - Ale po co je wybudowaliście, generale? - Jak to? - zdziwił się burmistrz. - Żeby było po ziemsku. Robimy co możemy, jak pan widzi. Grent szepnął coś inspektorowi do ucha. - Niech pan powie - zapytał inspektor - ilu jest w wiosce młodych mężczyzn? - Co proszę? - zdziwił się uprzejmie burmistrz. - Młodych mężczyzn, w wieku od piętnastu do sześćdziesięciu lat - wyjaśnił Grent. - Widzi pan, generale, Imperium Matki Ziemi toczy wojnę. Mieszkańcy Deng IV i kilku innych kolonii podnieśli rękę na swą ojczyznę. Zbuntowali się przeciwko absolutnej władzy Matki Ziemi. - Przykro mi to słyszeć - rzekł współczująco burmistrz. - Potrzebujemy ludzi do floty kosmicznej - oświadczył inspektor. - Dobrych, zdrowych, walecznych mężczyzn. Nasze rezerwy są wyczerpane... - Chcielibyśmy - wtrącił gładko Grent - dać wszystkim lojalnym kolonistom szansę walki o Imperium Matki Ziemi. Jestem pewien, że pan nie odmówi. - Och, nie - zapewnił burmistrz. - Nigdy w życiu. Jestem przekonany, że nasi młodzi ludzie będą zachwyceni... to znaczy, oni nie bardzo się w tym wszystkim orientują, ale to zdolni chłopcy. Na pewno się nauczą. - Widzi pan? - zwrócił się do Grenta inspektor. - Sześćdziesięciu, siedemdziesięciu; może nawet setka rekrutów. Wcale nie taka zmarnowana podróż. Grent wyglądał, jakby nadal miał wątpliwości. | ||
![]() |
![]() |
![]() |
![]() | |
Inspektor i jego doradca udali się do domu burmistrza na małą przekąskę. Towarzyszyło im czterech żołnierzy. Pozostała czwórka spacerowała po wiosce częstując się swobodnie wszystkim, co znaleźli. Tom ukrył się w lesie, by wszystko przemyśleć. Późnym popołudniem pani Piwiarzowa wykradła się ze wsi. Była to chuda, starsza kobieta o szaroblond włosach. Szła szybko, mimo chorego kolana. Miała ze sobą koszyk przykryty serwetką w czerwoną kratę. - Tu masz kolację - powiedziała, gdy znalazła Toma. - Ee... dziękuję - Tom był zaskoczony. - Nie musiała pani tu przychodzić. - Ależ musiałam. Nasza tawerna jest twoim miejscem o złej reputacji, prawda? Jesteśmy za ciebie odpowiedzialni. A burmistrz przesyła ci wiadomość. Tom podniósł głowę. - O co chodzi? - zapytał z pełnymi ustami. - Kazał ci się pospieszyć z tym morderstwem. Na razie jakoś mu się udaje z inspektorem i tym małym, paskudnym Grentem. Ale w końcu go zapytają. Jest tego pewny. Tom pokiwał głową. - Kiedy masz zamiar to załatwić? - spytała pani Piwiarzowa z zaciekawieniem. - Nie mogę pani powiedzieć. - Nawet musisz. Jestem wspólniczką przestępcy - przysunęła się bliżej. - To fakt - przyznał Tom. - No więc zrobię to dziś wieczór. Po zmroku. Proszę powiedzieć Billy'emu Malarzowi, że zostawię tyle odcisków palców ile zdołam i wszystkie inne ślady; jakie uda mi się wymyślić. - Doskonale, Tom - stwierdziła Piwiarzowa. - Powodzenia.
| ||
![]() |
![]() |