Alchemik
Wysoko,
na porośniętym trawą wierzchołku wzgórza, którego zbocza i podstawę porastają
leśne ostępy z pokrzywionymi, posępnymi drzewami, stoi stare zamczysko moich
przodków. Od stuleci jego blanki i krenele spoglądały
ponuro na dziką i surową okolicę wokoło, pełniąc funkcje siedziby i warowni
dumnego rodu, którego szlachetna linia starsza jest nawet niż porośnięte mchem
zamkowe mury. Owe stare, nadgryzione zębem czasu wieżyce składały się ongi,
jeszcze w czasach feudalizmu, na jedną z najbardziej przerażających i
strasznych fortec w całej Francji. Z jego machikułowych
gzymsów i podwyższonych blanków odpierano ataki baronów, hrabiów, a nawet
królów, na tyle skutecznie, że jego przestronne komnaty nigdy nie rozbrzmiewały
echem kroków najeźdźców. Jednak w miarę upływu czasu wszystko się zmieniło.
Lata chwały należały już do przeszłości. Ubóstwo graniczące z nędzą w
połączeniu z dumą naszego imienia nie pozwalającą na
złagodzenie tego stanu poprzez prowadzenie kupieckiego trybu życia stało się
przyczyną, iż moi przodkowie nie zdołali utrzymać posiadłości w stanie dawnej
chluby i chwały, zaś odpadające od gzymsów kawałki kamieni, chwasty pieniące
się w parkach, wyschła fosa, źle wybrukowane dziedzińce i chylące się ku
upadkowi zewnętrzne wieże, podobnie jak zapadające się posadzki, zżarta przez
korniki boazeria i wyblakłe gobeliny - wszystko to zdawało się opowiadać
posępna historię o czasach minionej świetności. W miarę upływu wieków najpierw
jedna, potem zaś druga z czterech wieź została opuszczona i pozostawiona, by
obrócić się w ruinę. Na koniec nieliczni już potomkowie potężnych ongi władców
majątku zagnieździli się w ostatniej wieży.
To właśnie w jednej z ogromnych komnat owej wieży
przyszedłem na świat ja: Antoine, ostatni z
nieszczęsnych, przeklętych hrabiów de C..., 90 długich
lat temu. W tych murach i pośród mrocznych, cienistych ostępów leśnych, dzikich
wąwozów i grot na zboczu wzgórza poniżej, spędziłem pierwsze lata mego
burzliwego życia, nie znałem moich rodziców. Ojciec zginął w wieku lat 32 zabity
przez kamień, który jakimś sposobem odpadł od gzymsu jednej z opuszczonych
wież, na miesiąc przed moim przyjściem na świat. Matka umarła w połogu, a
opiekę nade mną i moją edukacją, przejął ostatni z zamkowych sług, stary,
wierny człek o wybitnej inteligencji, którego imię brzmiało, jak pamiętam, Pierre. Byłem jedynakiem i doskwierał mi brak towarzystwa,
który był wynikiem osobliwego stylu wychowania, narzuconego mi przez
podstarzałego opiekuna, nie pozwalającego na
spotykanie się z dziećmi wieśniaków, bawiącymi się zwykle na równinach u
podnóża wzgórza. Pierre powiedział, że zakaz ten
obowiązywał mnie dlatego, iż jako szlachetnie
urodzonemu nie uchodziło mi przebywać w towarzystwie ludzi z plebsu. Teraz wiem
jednak, że chciał w ten sposób nie dopuścić, bym usłyszał pogłoski o
przerażającej klątwie, jaka ciążyła na naszym rodzie; o której plotki krążyły
dość szeroko, rozgłaszane i ubarwiane przez wieśniaków opowiadających je sobie
nawzajem, z podnieceniem i ze zgrozą, wieczorami, przy rozgrzanych przyjemnie
kominkach ich chat.
Tak odizolowany i pozostawiony samemu sobie spędziłem długie
godziny mego dzieciństwa na studiowaniu starych ksiąg, których bez liku było w
nawiedzanej przez cienie bibliotece zamczyska, lub też krążyłem bez celu po
widmowym lesie, którego rozległa połać sięgała nieomal podnóża potężnego
pagórka.
Być może wskutek takiego, a nie innego otoczenia, mój umysł
bardzo wcześnie ogarnęła mgiełka melancholii. Moja uwaga zaś skupiła się na
nauce i zgłębianiu mrocznych, okultystycznych sztuk.
O moim rodzie powiedziano mi możliwie jak najmniej, nie
mniej nawet tak skąpy zapas informacji zdołał wprawić mnie w tęgie
przygnębienie. Być może to wahanie z jakim mój stary
opiekun rozmawiał ze mną o moich przodkach spowodowało pojawienie się w mym
sercu dojmującej zgrozy, która narastała z każdą wzmianką o moim wielkim domu.
Kiedy przestałem być dzieckiem zdołałem zrozumieć oderwane fragmenty rozmów,
przejęzyczenia i zapomnienia, które staruszkowi w miarę upływu lat zdarzały się
coraz częściej, i połączyłem je z pewną okolicznością, która zawsze wydawała mi
się dziwna, teraz zaś uważałem ją za jawnie przerażającą.
Okoliczność o której wspomniałem to młody wiek w jakim hrabiowie z mego
rodu rozstawali się z tym światem. Z początku uważałem to za rzecz zwyczajną,
sądząc, iż być może należeliśmy do rodu ludzi żyjących krótko "z
natury", w końcu jednak zacząłem zgłębiać szczegóły poszczególnych
przedwczesnych zgonów i łączyć je z dygresjami staruszka, który często mówił o klątwie jaka przez stulecia nie pozwoliła kolejnym
dziedzicom mego tytułu na przeżycie więcej niż trzydziestu dwóch lat.
Na dwudzieste pierwsze urodziny otrzymałem od Pierre'a rodzinny dokument, który, jak mi powiedział,
przechodził od wielu pokoleń z ojca na syna i trafiał w ręce kolejnych spadkobierców
tytułu. Jego treść była doprawdy wielce osobliwa, i gdy przeczytałem go z
uwagą, potwierdziły się moje najmroczniejsze przypuszczenia. Moja wiara w
rzeczy nadnaturalne była wówczas bardzo silnie zakorzeniona, w przeciwnym bowiem razie nawet nie zadawałbym sobie trudu, by
rzucić okiem na ów pożółkły ze starości dokument. Przeniósł mnie on do
mrocznych lat trzynastego wieku, kiedy stare zamczysko, w którym się
znajdowałem, było przerażającą, straszliwą, niezdobytą fortecą.
Na kartach dokumentu zawarta była historia o pewnym starcu,
który mieszkał ongi w naszym majątku, człeku wielce utalentowanym, choć był on
jedynie prostym wieśniakiem, o imieniu Michel, do
którego dodawano zwykle przydomek Mauvais - co znaczy
Zły. Cieszył się on skądinąd zasłużoną, paskudną
reputacją. Studiował nauki nieznane jego ziomkom, poszukując rzeczy takich jak
Kamień Filozoficzny, czy Eliksir Wiecznego Życia i, jak głosiła fama, posiadał
ogromną wiedzę z zakresu Czarnej Magii i Alchemii. Michael
Mauvais miał jedynego syna, imieniem Charles; młodzieńca "biegłego" podobnie jak on w
tajemniczych sztukach, zwanego Le Sorcier
- czyli Czarownik. Para ta, unikana przez wieśniaków - podejrzewana była o
najbardziej odrażające praktyki. Mówiono, że Michel
spalił żywcem swoją żonę, by złożyć ją w ofierze Diabłu; tym dwóm przerażającym
indywiduom przypisywano również niezliczone i niewyjaśnione zaginięcia dzieci
tutejszych wieśniaków. Pomimo mrocznej natury przejawianej tak przez ojca jak i
przez syna, ich ciemne dusze rozjaśniał jeden jedyny promyk człowieczeństwa:
zły starzec z całego serca kochał swojego syna, podczas gdy młodzieniec darzył
swojego ojca bardziej niż synowskim afektem.
Którejś nocy na zamku powstało nieopisane zamieszanie,
spowodowane zniknięciem młodego Godfreya, syna
hrabiego Henri. Grupa poszukiwawcza z odchodzącym od
zmysłów ojcem na czele, przybyła do chaty czarowników i natknęła się tam na Michela Mauvais gotującego coś w
ogromnym, buchającym parą kotle. Bez konkretnej przyczyny, w nagłym przypływie
wściekłości i rozpaczy, hrabia rzucił się na starego czarownika i zaczął go
dusić. Nie rozluźnił uścisku, dopóki ze starca nie uszły resztki życia.
Tymczasem, rozradowani służący oznajmili o odnalezieniu panicza Godfreya w odległej i nie wykorzystywanej komnacie wielkiego
zamczyska, stwierdzając tym samym, choć po niewczasie,
że Michel Mauvais umarł na
próżno. Kiedy hrabia i jego towarzysze odwrócili się od stygnącego z wolna
ciała starca, spomiędzy drzew wyłoniła się posępna sylwetka Charlesa
le Sorcier. Zdenerwowani służący wyjaśnili mu co
się stało, jednak mężczyzna przez chwilę wydawał się nie poruszony śmiercią
ojca. Nagle, podchodząc wolno do hrabiego, dobitnie wypowiedział przerażające
słowa klątwy, która od tej pory spędzała sen z powiek kolejnym dziedzicom rodu
de C...:
"niechaj nigdy szlachcic z twego rodu nie przeżyje
więcej lat niż ty!"
Po czym odskoczywszy w tył, w cień drzew, wyrwał spomiędzy
fałd swej tuniki fiolkę bezbarwnego płynu i cisnąwszy
ją w twarz mordercy swego ojca rozpłynął się w mroku nocy. Hrabia skonał na
miejscu i pogrzebano go następnego dnia, w kilka godzin po jego trzydziestych
drugich urodzinach, nie odnaleziono śladu zabójcy, pomimo iż grupki uzbrojonych
wieśniaków przeczesały okoliczne lasy i pastwiska wokół wzgórza.
Czas i brak kogoś kto mógłby
przypominać o niej, zatarł wspomnienia klątwy w umysłach rodziny zmarłego
hrabiego, toteż kiedy Godfrey, mimowolny sprawca
całej tragedii zginął, przeszyty strzałą, na polowaniu, w wieku lat 32, jedyną
reakcją był smutek i żal wywołany jego przedwczesnym odejściem. Kiedy jednak,
wiele lat później następny hrabia, imieniem Robert został znaleziony bez życia
na pobliskim polu, i nie wykryto konkretnej przyczyny jego zgonu, wieśniacy
poczęli szeptać, że ich senior, na krótko przed spotkaniem ze śmiercią skończył
32 lata. Louis, syn Roberta
w tym samym wieku co ojciec utopił się w zamkowej fosie, i od tej pory, upiorna
kronika przerażających wypadków ciągnie się przez całe stulecia - Henri, Robertowie, Antoineowie i Armandowie - wszyscy oni zostali skoszeni przez bezlitosną
kostuchę, gdy liczyli sobie prawie dokładnie tyle samo lat co ich przodek,
kiedy zamordował starego Michela Mauvais.
To co przeczytałem upewniło mnie,
że zostało mi jeszcze najwyżej jedenaście lat. Życie które
dotąd sobie lekceważyłem, stało się mi cenniejsze z każdym mijającym dniem, gdy
zagłębiałem się coraz dalej i dalej w świat tajemnych sztuk czarnej magii.
Ponieważ żyłem w odosobnieniu, nowoczesna nauka nie miała na mnie najmniejszego
wpływu i pracowałem z równym zacięciem jak stary Michel
i Charles, usiłując zgłębić sekrety demonologicznych
i alchemicznych nauk. Mimo to w żaden sposób nie potrafiłem wytłumaczyć dziwnej
klątwy spoczywającej na moim rodzie. W chwilach niezwykłej wręcz racjonalności,
byłem nawet gotów szukać naturalnego wyjaśnienia. Jednak - kiedy poszukiwania
naukowe spełzły na niczym - powróciłem do okultystycznych studiów i próby
znalezienia zaklęcia, które uwolniłoby mój ród od przerażającego brzemienia.
Jednego byłem absolutnie pewny. Nigdy nie powinienem się ożenić, bo jeśli nie
powstanie następna gałąź naszej rodziny, być może klątwa zakończy się na mojej
osobie.
Gdy dobiegałem trzydziestki, stary Pierre
został wezwany w ostatnią podróż do najodleglejszej z krain. Pogrzebałem go
własnoręcznie pod kamieniami na dziedzińcu, po którym tak lubił przechadzać się
za życia. Zostałem więc sam w posępnych murach
fortecy, a dławiące uczucie samotności sprawiło, iż umysł przestał buntować się
przed nieuchronną zgubą i praktycznie rzecz biorąc pogodziłem się z tym, że
podzielę los moich przodków. Wiele czasu zajmowało mi obecnie zwiedzanie ruin,
opuszczonych sal i wieź starego zamczyska, do których w młodości nie pozwalał
mi zaglądać strach, i w których - jak mawiał stary Pierre - od czterech stuleci nie postała ludzka
stopa. Napotkałem tam wiele osobliwych i przerażających rzeczy. Moje oczy
spoglądały na meble pokryte naniesionym przez stulecia kurzem i przeżarte do
cna przez wilgoć i grzyby. Wszędzie rozciągały się grube, lepkie, odrażające
pajęczyny, a w nieprzeniknionych ciemnościach rozlegał się łopot ogromnych,
skórzastych, nietoperzych skrzydeł.
Prowadziłem dokładny dziennik, zapisując w nim dokładnie
dni, a nawet godziny, gdyż każdy ruch wahadła starego zegara stojącego w
bibliotece zdawał się przypominać mi o nieuchronności mego losu. W końcu
nadszedł czas, którego tak się obawiałem. Ponieważ moi przodkowie pożegnali się
z życiem na krótko przed ukończeniem 32 roku życia, osiągnąwszy ów złowieszczy
wiek zacząłem spodziewać się, że śmierć może zaskoczyć mnie praktycznie w
każdej chwili, nic wiedziałem w jakiej dziwnej objawi
mi się postaci, wiedziałem wszak, iż nie będę jej potulną pasywną ofiarą. Z
żywszym wigorem wznowiłem zwiedzanie starego zamku i przepatrywanie
znajdujących się w nim osobliwości.
Stało się to podczas najdłuższej z moich wędrówek w
opuszczonej części zamku na mniej niż tydzień przed fatalną godziną, która, jak
się obawiałem, będzie ostateczną granicą mego ziemskiego żywota, i której
przeżycia nie łudziłem się w najśmielszych marzeniach. Przez większą część
ranka kręciłem się w górę i w dół po na wpół zniszczonych schodach w jednej z
najbardziej zapuszczonych, pradawnych wież. Po południu postanowiłem odwiedzić
niższe poziomy schodząc w głąb czegoś, co wyglądało na średniowieczne lochy
lub, być może, prochownię. Kiedy wędrowałem wolno wzdłuż pokrytego warstewką
saletry przejścia u podnóża ostatnich schodów stwierdziłem, że podłoże jest
wyjątkowo wilgotne i niebawem w migotliwym świetle pochodni spostrzegłem, iż
dalszą drogę zagradza mi gruba, ślepa, pokryta wodnymi zaciekami ściana. Odwróciłem się, by zawrócić, gdy wtem mój wzrok padł
na niewielką uchylną klapę z żelaznym kółkiem pośrodku, znajdującą się
dokładnie pod moimi stopami. Odstąpiłem o krok i pochyliwszy się, uniosłem ją z
trudnością odsłaniając mroczną czeluść, z której buchnął
podmuch cuchnącego powietrza o mało nie gasząc mojej pochodni; w jej złotawym
blasku dostrzegłem szczyt wąskich kamiennych schodów. Kiedy, pochyliwszy dłoń z
pochodnią w głąb otworu, stwierdziłem, iż łuczywo pali się swobodnie i nie
zamierza zgasnąć, podjąłem decyzję. Stopni było sporo
i prowadziły one do wąskiego kamiennego korytarza, który, o czym byłem
przekonany, musiał znajdować się głęboko pod powierzchnią ziemi. Był on, jak
się okazało bardzo długi i kończył się masywnymi dębowymi drzwiami,
ociekającymi wilgocią i uparcie opierającymi się podejmowanym przeze mnie
próbom ich otwarcia. Gdy po pewnym czasie zaprzestałem próżnych wysiłków, i
zawróciłem ku schodom, przeżyłem najbardziej zdumiewający, mrożący krew w
żyłach szok, jaki jest w stanie ogarnąć ludzki umysł.
Nagle, bez ostrzeżenia, usłyszałem jak ciężkie drzwi za
moimi plecami otwierają się powoli, przy wtórze skrzypienia zardzewiałych
zawiasów. Moich pierwszych wrażeń po prostu nie sposób opisać. Spotkanie, w
miejscu takim jak ten opuszczony stary zamek z ewidentnym dowodem obecności
człowieka, czy ducha wywołało w moim mózgu uczucie dojmującej, przenikającej do
szpiku kości zgrozy. Kiedy się w końcu odwróciłem i spojrzałem w kierunku
źródła dźwięku, skamieniałem z przerażenia. W
prastarych gotyckich drzwiach stał jakiś człowiek. Był to mężczyzna noszący
długą ciemną, średniowieczną tunikę i myckę. Jego długie włosy i gęsta broda
miały przeraźliwy, ciemny odcień. Czoło wydawało się nienaturalnie wysunięte do
przodu, policzki zapadnięte i pokryte niewiarygodnie głębokimi zmarszczkami, a
jego długie, powykrzywiane i przypominające szpony ręce, były niemal marmurowo
białe; tak białych rąk nie widziałem jeszcze u żadnego człowieka. Jego
sylwetka, chuda jak u kościotrupa była dziwnie przygarbiona i nieomal ginęła
wśród fałd luźnej, osobliwej szaty. Najbardziej zdumiewające były jednak jego
oczy - bliźniacze jaskinie bezdennej czerni, przepełnione zrozumieniem i
wiedzą, nasycone jednak robaczywym, niemal namacalnym złem. Wpatrywały się
teraz we mnie, przeszywając mą duszę jadem nienawiści i sprawiały, że stałem w
bezruchu, jak wrośnięty w ziemię. Wreszcie postać przemówiła tubalnym głosem,
który zmroził mnie do szpiku kości swą pustką i nieskrywaną wrogością. Język,
jakim posługiwał się ów mężczyzna był pewną formą łaciny używanej przez
średniowiecznych uczonych i którą znałem dzięki zgłębieniu rozlicznych dzieł
starych alchemików i demonologów. Widmo powiedziało mi o klątwie, która wisiała
nad mym rodem, o moim zbliżającym się końcu, o morderstwie Michela
Mauvais popełnionym przez mego przodka i o upojnej
zemście Charlesa Le Sorcier. nieznajomy opowiedział mi
również o tym, jak młody Charles zniknąwszy w mroku
nocy, powrócił, wiele lat później, by zabić hrabiego Godfreya,
na polowaniu, kiedy dziedzic osiągnął określony wiek, zbliżony do wieku w jakim
ojciec jego dokonał okrutnego zabójstwa; oraz o tym jak potajemnie powrócił do
zamczyska, gdzie, nie zauważony przez nikogo, zamieszkał w podziemnej komnacie,
w drzwiach której stał obecnie upiorny narrator, o tym jak dopadł Roberta, syna
Godfreya, na polu i napoiwszy go - przemocą -
trucizną, pozostawił trzydziestodwuletniego mężczyznę na śmierć w długich
męczarniach, wypełniając tym samym złowrogie słowa swej klątwy.
W tym momencie pozostawiona została w sferze domysłów
kwestia rozwiązania najważniejszej tajemnicy: w jaki
sposób mianowicie klątwa mogła trwać przez stulecia, skoro niewątpliwie musiał
nadejść taki dzień, iż Charles Le
Sorcier rozstał się z życiem: mężczyzna bowiem
zmienił temat i zajął się opowieścią o alchemicznych badaniach dwóch czarowników
- ojca i syna, mówiąc przede wszystkim o badaniach Charlesa
Le Sorcier dotyczących
eliksiru, który dałby pijącej go osobie wieczne życie i młodość. Jego entuzjazm
na krótką chwilę przygasił płonący w jego oczach płomień nienawiści, która w
pierwszej chwili tak mnie przeraziła, ale nieoczekiwanie wrogość powróciła i, z
głośnym wężowym syknięciem, obcy uniósł trzymaną w dłoni szklaną fiolkę,
zamierzając, jak się domyśliłem zakończyć mój ziemski żywot w taki sam sposób,
jak Charles Le Sorcier przed sześciuset laty uśmiercił mego przodka.
Kierowany dziwnym instynktem przetrwania zerwałem wiążące
mnie, niewidzialne okowy lęku i cisnąłem dogasającą już pochodnię w upiorną
postać stanowiącą dla mnie śmiertelne zagrożenie. Usłyszałem trzask pękającej i
niegroźnej już Fiolki, rozstrzaskującej się o
kamienną posadzkę, gdy tunika dziwnego mężczyzny zapaliła się oświetlając całe
pomieszczenie upiornym, krwistopomarańczowym
blaskiem. Wrzask przerażenia i bezsilnej wściekłości wydany przez niedoszłego
zabójcę był zbyt wielkim ciężarem dla moich starganych nerwów i zemdlony
runąłem na śliską, wilgotną posadzkę.
Kiedy doszedłem do siebie wszystko tonęło w przerażającej
ciemności, a mój umysł na krótką chwilę sparaliżowała zgroza, że mógłbym ujrzeć
coś więcej, nie mniej jednak ciekawość okazała się silniejsza.
Kim - zapytywałem sam siebie - był ów zły człowiek i w jaki
sposób znalazł się w murach tego zamczyska? Dlaczego szukał zemsty za śmierć Michela Mauvais i w jaki sposób
klątwa przetrwała stulecia po śmierci Charlesa le Sorcier?
Strach opuścił mnie, bowiem wiedziałem, że ten którego pokonałem był głównym źródłem mego zagrożenia i
to on miał zadać mi śmierć, by klątwa mogła się spełnić. Teraz byłem wolny i
przepełniało mnie pragnienie dowiedzenia się czegoś więcej o złowieszczej
istocie, która przez stulecia nawiedzała mój ród i zmieniła mą młodość w pasmo nie kończącego się koszmaru.
Ogarnięty żądzą zacząłem grzebać w kieszeniach w
poszukiwaniu krzesiwa i stali, po czym zapaliłem drugą, nie
używaną pochodnię, jaką miałem przy sobie. Blask łuczywa oświetlił
przede wszystkim leżącą na ziemi, skręconą i poczerniałą postać tajemniczego
mężczyzny. Upiorne oczy były teraz zamknięte. Ponieważ był to odrażający widok
odwróciłem się i wszedłem do komnaty za gotyckimi drzwiami. Znalazłem za nimi
coś, co przypominało laboratorium alchemika. W jednym rogu znajdowała się
sterta lśniącego, żółtego metalu, który lśnił i migotał w blasku mojej
pochodni. Mogło to być złoto, ale nie przystanąłem by to sprawdzić, bowiem
ostatnie przeżycia wpłynęły na mnie w nader osobliwy sposób. W drugim końcu
komnaty znajdował się otwór prowadzący do jednego z dzikich wąwozów w mrocznych
ostępach lasu porastającego zbocze wzgórza. Dopiero teraz, przepełniony
zdumieniem, uświadomiłem sobie w jaki sposób człowiek
ów dostał się do zamku.
Wyszedłem z pomieszczenia. Zamierzałem minąć szczątki
nieznajomego, nawet na niego nie spoglądając, ale gdy się doń zbliżyłem wydało
mi się, że usłyszałem słaby dźwięk, jak gdyby w poczerniałym ciele tliła się
jeszcze iskierka plugawego życia. Z odrazą pochyliłem się, by przyjrzeć się
zdeformowanemu, nadpalonemu ciału spoczywającemu na ziemi, nagle te
przerażające oczy, czarniejsze nawet niż osmalona twarz, w której były
osadzone, otworzyły się szeroko w wyrazie, którego nie potrafię określić.
Spękane wargi szeptały niezrozumiałe dla mnie słowa. Raz wychwyciłem nazwisko Charlesa Le Sorcier,
w pewnej chwili wydawało mi się, że słyszę niewyraźne: "lata" i
"klątwa". Było to jednak zbyt mało, by zrozumieć sens tej bezładnej
wypowiedzi. Widząc, że nie pojmuję znaczenia jego słów, mężczyzna drgnął, a w
jego oczach raz jeszcze rozbłysł płomień wrogości.
Wzdrygnąłem się mimowolnie, i naraz ów ludzki wrak, resztką sit uniósł upiorną,
osmaloną głowę z wilgotnej, zapadniętej, śliskiej posadzki. Sparaliżował mnie
strach, a ten nieszczęśnik, leżący przede mną strzęp człowieka, wykrzyczał
poprzez spękane usta słowa, które od tej pory będą nękać mnie dniami i nocami:
"Głupcze!" - zakrzyknął -
"Nie domyślasz się mojej tajemnicy? Czy brak ci mózgu, że nie potrafisz
rozpoznać czyja wola przez sześć stuleci czuwała, by
spełniona była potworna klątwa ciążąca na twym rodzie? Czyż nie mówiłem ci o
wielkim eliksirze wiecznego życia? Nie wiesz, że sekret Alchemii został
rozwiązany? To Ja! Ja! Ja! Przeżyłem całe sześćset lat, by dopełnić mej zemsty.
Jam jest bowiem Charles Le Sorcier!"