Arthur Jermyn
(Arthur Jermyn)
1
Życie jest okropne i tajemnicze, nadzwyczaj rzadko mamy
okazję ujrzeć cienie prawdy skrywane za zasłoną różnorodnych złudzeń i iluzji -
a kiedy to już nastąpi, życie wydaje się nam po tysiąckroć straszniejsze.
Nauka, która i tak już srodze daje się wszystkim we znaki kolejnymi, coraz
bardziej szokującymi rewelacjami, może się stać ostatecznym eksterminatorem poszczególnych ludzkich gatunków -
naturalnie jeżeli rzeczywiście stanowimy odrębne gatunki. Umysły śmiertelników
nie są w stanie wytrzymać brzemienia niewyobrażalnej zgrozy, jaka może się
czaić w prawdzie, i która kiedyś może wychynąć na beztroski, nie
spodziewający się niczego świat. Gdybyśmy wiedzieli
czym jesteśmy, postąpilibyśmy tak samo jak Arthur
Jermyn.
Arthur Jermyn
zaś, pewnej nocy, oblał się od stóp do głów naftą i podpalił.
Nikt nie złożył jego zwęglonych szczątków do urny ani nie
wystawił mu pomnika. Znaleziono bowiem pewne dokumenty
oraz obiekt zamknięty w skrzyni, które sprawiły, iż ludzie za wszelką cenę
pragnęli o nim zapomnieć. Niektórzy nawet, ci co go
znali, zaprzeczają jakoby kiedykolwiek istniał.
Arthur Jermyn
wyszedł na moczary i spalił się żywcem po tym, jak ujrzał ów obiekt
który w wielkiej skrzyni przysłano mu z Afryki.
***
Zapewne wielu nie chciałoby żyć, gdyby miało rysy twarzy
podobne do oblicza młodego Jermyna, był on jednak
poetą, uczonym i nie zwracał na ten fakt większej uwagi. Naukę miał we krwi,
bowiem jego pra-pra-pradziad, sir
Wade Jermyn był jednym z pierwszych
badaczy regionu Konga i autorem wielu cenionych prac na temat tamtejszych
plemion, fauny, flory i reliktów przeszłości. Niewątpliwie stary sir Wade był zapaleńcem, przy
czym jego zapał graniczył nieomal z obłędem; jego dziwaczne dywagacje na temat
prehistorycznej białej cywilizacji kongijskiej wzbudziły wiele kontrowersji i
kpin, kiedy opublikował je w książce zatytułowanej: „Obserwacje na temat
niektórych części Afryki". W 1765 roku ów nieustraszony odkrywca został
umieszczony w zakładzie dla obłąkanych w Huntingdon.
Szaleństwo tkwiło we wszystkich Jermynach,
ludzie zaś cieszyli się, bowiem nie było ich wielu. Ród wymierał - Arthur był ostatnim jego przedstawicielem. Gdyby było
inaczej, nie wiadomo, co mógłby uczynić Arthur, kiedy
otrzymał PRZESYŁKĘ. Jermynowie nigdy nie wyglądali
najlepiej, czegoś im brakowało, ale Arthur bez
wątpienia prezentował się najgorzej. Oglądając stare portrety rodu Jermynow widać wyraźnie, iż przed narodzeniem sir Wade'a jego przodkowie mieli
dostojne, szlachetne i całkiem przystojne oblicza.
Najwyraźniej szaleństwo zaczęło się od sir
Wade'a, którego przerażające, dzikie opowieści o
Afryce były ongiś dla jego przyjaciół powodem do radości i zgrozy. Widać to
było w jego zbiorze trofeów i okazów, innych od tych, którymi mógłby poszczycić
się normalny miłośnik afrykańskiej kultury; przechowywanych w duchu
orientalnym, w jakim - co należy dodać - Wadę wychowywał również swoją żonę.
Była ona, jak twierdził, córką portugalskiego handlarza,
którego spotkał w Afryce, i nie lubiła angielskiego stylu życia. Zarówno ona i
ich syn, który przyszedł na świat w Afryce, wrócili z nim z drugiej i
najdłuższej z jego podróży, po czym wyjechali wspólnie, ale bez syna, na
trzecią i ostatnią, nikt nigdy nie widział jej z bliska, nawet służący,
zachowanie jej bowiem było nader gwałtowne i osobliwe.
Podczas swego krótkiego pobytu w Jermyn House zajmowała
odległe skrzydło, gdzie przebywała jedynie w towarzystwie swego męża. Sir Wadę przejawiał dziwną troskę względem swojej rodziny -
kiedy bowiem powrócił do Afryki nie pozwalał opiekować się swym synem nikomu,
prócz odrażającej murzynki z Gwinei. Po śmierci lady Jermyn,
osobiście zajął się wychowaniem chłopca.
Jednak to opowieści sir Wade’a, zwłaszcza te snute „po kielichu", były głównym
powodem uznania go przez przyjaciół za niespełna rozumu.
W wieku racjonalności, jakim było osiemnaste stulecie, nie
było rzeczą roztropną dla uczonego mówić o szalonych obrazach i dziwnych
scenach zaobserwowanych w księżycowe noce w kongijskim buszu; o gigantycznych
murach i kolumnach zapomnianego miasta, obróconych w gruzy i porośniętych
winoroślą budowlach oraz o wilgotnych, milczących, kamiennych stopniach
wiodących w bezkresną, mroczną czeluść grobowych skarbców i niezmierzonych
katakumb.
Przede wszystkim zaś, nierozsądnym było bredzić o żywych
istotach, które nawiedzały ponoć owe miejsca, o stworzeniach na poły z dżungli,
na poły zaś z plugawych, bezbożnych, pradawnych miast - bajecznych istotach,
które nawet Plutarch opisywałby z wyraźnym sceptycyzmem; o stworach, które
miały pojawić się, kiedy wielkie małpy zaludniły wymierające miasta z ich
murami, kolumnami, grobowcami i dziwnymi płaskorzeźbami. Mimo to, po powrocie
do domu sir Wade opowiadał
o tym wszystkim ze wstrząsającym, mrożącym krew w żyłach zapałem. Snuł swoje
historie przeważnie po wypiciu trzeciego „głębszego" w Knights
Head; chełpił się opowieściami o tym, co odnalazł w
dżungli i o tym, jak mieszkał wśród przerażających, jemu tylko znanych ruin.
Koniec końców jego historie o żyjących istotach sprawiły, iż
trafił do zakładu dla obłąkanych w Muntingdon. Nie
odczuwał jednak głębszego żalu z powodu zamknięcia, gdyż jego umysł pracował w
nader osobliwy sposób. Odkąd jego syn przestał być dzieckiem, sir Wade coraz mniej lubił
przebywać w domu, a w końcu mogło się wydawać, iż się obawiał własnego syna.
Jego główną siedzibą stała się Knights
Head, a kiedy zamknięto go w zakładzie, przyjął ten
fakt z wdzięcznością, jakby oferowano mu tu schronienie. W trzy lata później
umarł.
Syn Wade'a Jermyna,
Philip, był nader niezwykłą osobą. Pomimo silnego
fizycznego podobieństwa do swego ojca różnił się od niego zachowaniem, tak że powszechnie starano się go unikać. Pomimo że nie
odziedziczył po ojcu szaleństwa, jak obawiali się niektórzy, był to najkrócej
mówiąc skończony kretyn, przejawiający skłonności do krótkotrwałych ataków
niekontrolowanej wściekłości.
Z wyglądu niepozorny, był niewiarygodnie silny i zręczny. W
dwanaście lat po odziedziczeniu tytułu ożenił się z córką swego gajowego -jak
powiadano Cyganką - ale jeszcze nim przyszedł na świat jego syn, zaokrętował
się jako marynarz na pokład statku, przypieczętowując tym czynem ogólne
rozgoryczenie i odrazę wywołaną zarówno jego fatalnymi nawykami jak i
mezaliansem. Po zakończeniu wojny amerykańskiej podjął pracę na okręcie
marynarki handlowej pływającym na szlakach afrykańskich, zyskując sobie
popularność dzięki niezwykłej sile i umiejętnościom wspinaczki, ale koniec końców,
którejś nocy, nie wiedzieć czemu, zniknął. Statek
kotwiczył wówczas u wybrzeży Konga. Powszechnie przyjmowane dziwactwa rodu Jermynów powróciły wraz z osobą syna sir Philipa,
którego losy podążyły jeszcze dziwniejszym i fatalnym torem. Wysoki i
dość przystojny, z odrobiną tajemniczego wschodniego wdzięku, pomimo pewnych
drobnych anomalii w proporcjach, Robert Jermyn był
urodzonym naukowcem i badaczem. To on jako pierwszy poddał badaniom naukowym
ogromny zbiór reliktów, które jego szalony dziadek przywiózł z Afryki i swymi
odkryciami rozsławił szeroko w dziedzinie etnologii nazwisko rodu. W 1815 roku sir Robert poślubił córkę siódmego wicehrabiego Brightholme, Bóg zaś obdarzył ową parę trójką dzieci, z
których najstarszego i najmłodszego nigdy nie widziano publicznie, ze względu
na ich okropne deformacje tak na ciele jak i umyśle. Zasmucony rodzinnymi
nieszczęściami naukowiec szukał pociechy w pracy i urządził dwie długie
ekspedycje w głąb afrykańskiego buszu, W roku 1849 jego syn Nevil,
osobnik wyjątkowo odrażający, który zdawał się łączyć w sobie gburowatość Philipa Jermyna i wyniosłość Brightholmeów, uciekł z podrzędną tancerką, gdy wszakże w
rok później powrócił, jego czyn został wybaczony.
Powrócił do Jermyn House jako wdowiec, z małym dzieckiem, Alfredem, który
pewnego dnia spłodzi Arthura Jermyna.
Przyjaciele twierdzili, że to seria dramatów była przyczyną
utraty zmysłów sir Roberta Jermyna, najprawdopodobniej jednak, głównym powodem
nieszczęścia był, najzwyczajniej w świecie, afrykański folklor. Stary uczony
zbierał legendy o plemionach Onga, zamieszkujących w
pobliżu ziem, które badali on, a wcześniej jego dziadek, w nadziei
że odnajdzie jakiś dowód potwierdzający prawdziwość szalonych opowieści sir Wade'a o zaginionym mieście,
zamieszkiwanym przez dziwne hybrydyczne kreatury. Niezwykła logika w równie
niezwykłych zapiskach jego przodka zdawała się sugerować, iż wyobraźnia
szaleńca mogła być stymulowana przez ludowe mity. 19 października
1852 roku, odkrywca Samuel Seaton przybył do Jermyn House przywożąc ze sobą
plik notatek sporządzonych wśród Ongasów, stwierdził
bowiem, iż niektóre spośród legend dotyczących szarego miasta białych małp,
władanego przez białego boga, mogą okazać się przydatne dla etnologa.
W swojej rozmowie niewątpliwie podał Jermynowi
pewne szczegóły; nie wiadomo niestety jakie, gdyż
właśnie wówczas rozpętała się cała seria okropnych tragedii. Kiedy sir Robert Jermyn opuścił
bibliotekę pozostawił w niej zwłoki uduszonego badacza, l nim zdołano go
powstrzymać uśmiercił całą trójkę swoich dzieci. Nigel Jermyn zginął broniąc
skutecznie swego jedynego, dwuletniego syna, który najprawdopodobniej miał być
kolejną ofiarą pałającego rządzą mordu szaleńca. Sam sir Robert zaś, po wielokrotnych próbach targnięcia się na
życie, uparcie odmawiając wydania z siebie jakiegokolwiek artykułowanego
dźwięku, umarł na atak apopleksji w drugim roku swego pobytu w zakładzie
zamkniętym.
Sir Alfred Jermyn
został baronetem, zanim skończył cztery lata, ale jego gusta nie korelowały z
jego szlacheckim tytułem. W wieku lat 36 opuścił swoją żonę i dziecko, by
wyruszyć w trasę z wędrownym cyrkiem. Jego koniec był wyjątkowo odrażający.
Wśród zwierząt w menażerii, z którą podróżował, znajdował się olbrzymi goryl, o nieco jaśniejszej sierści niż inne osobniki z jego
gatunku. Owo nad wyraz spokojne i posłuszne zwierzę cieszyło się wielką
popularnością wśród cyrkowców. Alfred Jermyn był
zafascynowany potężną małpą i wielokrotnie, bardzo długo, człowiek i zwierzę
przyglądali się sobie nawzajem, oddzieleni barierą krat.
W końcu Jermyn poprosił - i
uzyskał pozwolenie na trenowanie zwierzęcia, zaskakując swoim sukcesem zarówno
publiczność jak i cyrkowych wykonawców.
Któregoś ranka w Chicago, kiedy goryl
i Alfred Jermyn robili próbę do przemyślenia
zaplanowanego pojedynku bokserskiego, ten pierwszy zadał silniejszy niż zwykle
cios raniąc ciało i godność trenera - amatora. O tym co
stało się później, członkowie „Największego Spektaklu Pod Słońcem" nie
lubią opowiadać.
Nie spodziewali się usłyszeć, jak sir
Alfred Jermyn wydaje piskliwy, nieludzki wrzask ani
ujrzeć jak chwyta swego przeciwnika oburącz, przewraca go na podłogę klatki i
wgryza się zaciekle w jego owłosione gardło.
Zaskoczył goryla, ale zwierzę
błyskawicznie doszło do siebie, i zanim prawdziwy trener zdążył wkroczyć do
akcji, ciało nieszczęsnego baroneta przypominało krwawą miazgę.
2
Arthur Jermyn był synem sir
Alfreda Jermyna i nieznanej z pochodzenia piosenkarki
rewiowej. Kiedy mąż i ojciec opuścił swoją rodzinę, matka zabrała dziecko do Jermyn House, gdzie nie było już
nikogo kto mógłby sprzeciwić się jej obecności. Nie
była pozbawiona cechy zwanej powszechnie „szlachecką godnością" i
dopilnowała, aby jej syn otrzymał możliwie najlepsze wykształcenie
jakie mogła mu zapewnić, choć nie dysponowała dużą ilością gotówki.
Majątek rodziny szczuplał w błyskawicznym tempie i Jermyn
House zaczął popadać w ruinę, ale młody Arthur kochał stary budynek ze wszystkim
co znajdowało się wewnątrz. Nie przypominał innych Jermynów, którzy żyli przed nim, był bowiem poetą i
marzycielem. Okoliczne rodziny, które pamiętały opowieści starego sir Wade'a Jermyna
o jego nie widzianej przez nikogo portugalskiej żonie
mówili, że w żyłach chłopca musiała ujawnić się domieszka jej krwi; większość
jednak kpiła z jego wrażliwości na piękno, twierdząc, iż była to cecha
odziedziczona po jego matce.
Poetycka delikatność Arthura
Jermyna zwracała większą uwagę w porównaniu z jego
plugawym wyglądem fizycznym. Większość Jermynów nie
grzeszyła urodą, ale w przypadku Arthura brzydota
była wręcz uderzająca. Trudno powiedzieć, co konkretnie przypominał, ale wyraz
jego twarzy, fizjonomia i długość ramion budziła odrazę w każdym, kto miał
okazję go spotkać.
Należy stwierdzić, iż braki w urodzie Arthur
Jermyn nadrabiał umiejętnościami umysłu i charakteru.
Utalentowany i wykształcony, dostąpił najwyższych zaszczytów w Oxfordzie, i
wszystko wskazywało na to, iż zdoła przywrócić intelektualną sławę swemu
rodowi. Pomimo iż obdarzony był raczej poetyckim niż naukowym temperamentem,
zamierzał kontynuować dzieło swych przodków i zająć się afrykańską etnologią,
robiąc jednocześnie właściwy użytek ze wspaniałej, acz osobliwej kolekcji sir Wade'a.
Fantasta ów snuł często długie rozważania o prehistorycznej
cywilizacji, w którą tak gorąco wierzył jego szalony pradziadek, i snuł
opowieści o milczącym mieście w dżungli, o którym wzmianki znajdowały się w
licznych dziwnych i chaotycznych zapiskach, największe wrażenie, wywołujące
zarówno zgrozę jak i ciekawość, budziły w nim fragmenty dotyczące bezimiennej,
bliżej nie określonej rasy hybryd zamieszkujących
dżunglę; niejednokrotnie zastanawiał się nad potencjalnymi podstawami tego typu
legend i szukał wskazówek w nieco świeższych danych zgromadzonych wśród Ongasów, przez rodzinę i Samuela Seatona.
W 1911 roku, po śmierci swojej matki, Arthur
Jermyn postanowił uczynić ostateczny krok w swoich
poszukiwaniach. Sprzedawszy część majątku, w celu uzyskania koniecznej gotówki,
zorganizował wyprawę badawczą i wyruszył do Konga. Załatwiwszy z władzami
belgijskimi przewodników dla swojej ekspedycji, spędził rok w Krainie Onga i Kaliri, natrafiając na
dowody, które przerosły jego najśmielsze oczekiwania. Kaliri
mieli starego wodza, niejakiego Mwanu,
który nie tylko odznaczał się doskonalą pamięcią, ale był również
inteligentny i interesował się starymi legendami. Starzec ów potwierdził
wszystkie opowieści zasłyszane przez Arthura, dodając
przy tym własną wersję historii o kamiennym mieście i białych małpach, tak jak
mu ją przekazano.
Według Mwanu, szarego miasta i
hybrydycznych stworzeń już nie było, gdyż przed wieloma laty padli oni ofiarą
wojowniczych N’bangu. Plemię to, zniszczywszy
większość budowli i wyrżnąwszy w pień wszystko co
żywe, zabrało wypchaną boginię będącą obiektem ich poszukiwań; białą małpę,
którą czciły dziwne istoty, i która wedle tamtejszych wierzeń rządziła ongiś
wśród tych stworzeń, jako ich księżniczka. Mwanu nie wiedział czym mogły być te małpopodobne
stworzenia, sądził jednak, że to one zbudowały szare kamienne miasto. Jermyn nie wdawał się w dywagacje na ten temat, ale skupił
swoją uwagę na wyjątkowo obrazowej legendzie o wypchanej bogini.
Mówiono, iż księżniczka małp została połowicą wielkiego
białego boga, który przybył z zachodu. Przez długi czas wspólnie rządzili
miastem, ale kiedy urodził im się syn, wyjechali we troje. Później bóg i
księżniczka powrócili; po jej śmierci zaś, boski małżonek zmumifikował zwłoki i
umieścił w świątyni ogromnym kamiennym budynku, gdzie składano jej hołd. następnie samotnie wyjechał.
Dalszy ciąg legendy przedstawia się trojako. Zgodnie zjedna
wersją nic więcej się nie wydarzyło za wyjątkiem tego, iż wypchana bogini stała
się symbolem wyższości plemienia, w którego posiadaniu się znajdowała. Właśnie
z tego powodu została uprowadzona przez N’bangi.
Druga opowieść mówi o powrocie boga i jego śmierci u stóp zmarłej żony,
spoczywającej w świątyni.
Trzecia wersja mówi o powrocie syna - tym razem już po
osiągnięciu przez niego pełnej dojrzałości, nieważne ludzkiej, małpiej czy
boskiej - niemniej jednak nieświadomego swej prawdziwej tożsamości.
Z całą pewnością większość wydarzeń, o których opowiadały
legendy, była jedynie wymysłem odznaczających się wybujałą wyobraźnią tubylców.
Arthur Jermyn
nie wątpił już w istnienie prastarej cywilizacji w dżungli, o której pisał
stary sir Wade, i
bynajmniej nie zdziwił się kiedy w 1912 roku natknął
się na jej pozostałości. Co do wielkości, w legendach było sporo przesady,
niemniej sądząc po kamiennym rumowisku nie mogła to być zwyczajna murzyńska osada. Nie odnaleziono niestety żadnych rzeźb, a niewielka
liczba uczestników ekspedycji nie pozwalała na przeprowadzenie działań w celu
oczyszczenia jedynego widocznego przejścia zdającego się prowadzić w głąb
labiryntu korytarzy grobowców, o których wspominał sir
Wade. O białych małpach i wypchanej bogini rozmawiano
ze wszystkimi wodzami plemion w tym regionie, jednak to Europejczyk przyczynił
się do wzbogacenia zakresu informacji otrzymanych od starego Mwanu.
M. Verhaeren, Belg, agent z
placówki handlowej w Kongu był przekonany, iż nie tylko jest w stanie odnaleźć,
ale i odzyskać wypchaną boginię, o której miał okazję kiedyś usłyszeć. Jako że
potężni niegdyś N’bangi byli obecnie pokornymi
poddanymi rządu króla Alberta, przy odrobinie perswazji mogli zostać zmuszeni
do rozstania się z porwanym przez nich truchłem przerażającej bogini. Jermyn odpłynął zatem do Anglii,
radując się w duszy nadzieją, iż w przeciągu kilku miesięcy otrzyma bezcenny
etnologiczny relikt potwierdzający najdziksze, najbardziej szalone historie
jego pra-pra-pradziadka, a ściślej mówiąc najdziksze
i najbardziej szalone o jakich słyszał. Było nader możliwe, iż mieszkańcy
okolic majątku Jermynów znali jeszcze bardziej
nieprawdopodobne, mrożące krew w żyłach historie, przekazane im przez przodków,
którzy mieli okazję siedzieć z sir Wade'em przy jednym stoliku w knajpce o nazwie Knighfs Mead.
Arthur Jermyn
czekał cierpliwie na spodziewaną przesyłkę od M. Yerhaerena,
studiując tymczasem z narastającą pilnością manuskrypty pozostawione przez
swego szalonego przodka. Zaczął odczuwać bliską więź z sir
Wade'em i poszukiwać śladów osobistego życia tego
ostatniego na terenie Anglii oraz informacji o jego badaniach w Afryce.
Niejednokrotnie słyszał opowieści o jego tajemniczej, nie
widywanej przez nikogo żonie, nie zachował się jednak żaden ślad jej
pobytu w Jermyn House. Jermyn zastanawiał się jakie
przyczyny zmusiły bądź skłoniły ją do takiego trybu życia i koniec końców
uznał, iż podstawowym powodem musiał być obłęd jej męża.
Jego pra-pra-prababka była - o ile
sobie przypominał -córką portugalskiego handlarza z Afryki. Niewątpliwie jej
praktyczne dziedzictwo i pobieżna znajomość Czarnego Lądu spowodowała, iż
poczęła szydzić z opowieści sir Wade'a
o interiorze, czego człowiek taki jak on raczej nie mógł jej wybaczyć. Umarła w
Afryce - być może zmuszona do udziału w wyprawie przez męża, zdecydowanego za
wszelką cenę udowodnić jej prawdziwość swych słów. Pogrążony w rozmyślaniach Jermyn mógł jedynie snuć akademickie domysły, wszak para
jego dziwnych przodków nie żyła już od z górą półtora wieku.
W czerwcu 1913 roku przyszedł list od M. Verhaereza,
w którym Belg pisał o odnalezieniu wypchanej bogini. Był to, wedle jego
zapewnień, wielce niezwykły obiekt, tak niesamowity, iż laik nie byłby w stanie
określić jego prawdziwej wartości. Jedynie naukowiec mógłby stwierdzić, czy
było to truchło ludzkie, czy małpie, aczkolwiek wszelkie badania były
utrudnione ze względu na jego niezbyt dobrze zachowany stan.
Czas i klimat Konga nie są sprzyjające dla mumii, zwłaszcza kiedy preparacja jest - tak jak wydaje się w tym
przypadku - dziełem amatora. Na szyi stworzenia znaleziono złoty łańcuszek z
pustym medalionikiem noszącym znaki herbowe; bez wątpienia pamiątka po jakimś
nieszczęsnym podróżniku, który wpadł w ręce N'bangi,
i którą zawieszono na szyi bogini w charakterze amuletu. Jeżeli chodzi o
komentarz dotyczący oblicza mumii M. Verhaeren
sugerował dość dziwaczne porównanie, lub raczej wyrażał humorystyczne
zdumienie, iż w uderzający sposób przypominało ono jego korespondenta, ale cała
sprawa zbyt go interesowała w sensie naukowym, aby miał marnować słowa na mało
ważne kwestie.
Wypchana bogini, napisał, zostanie przysłana w mniej więcej
miesiąc po otrzymaniu przez pana tego listu.
Przesyłka została dostarczona do Jermyn
House po południu 3 sierpnia 1913 roku i wniesiono ją
niezwłocznie do ogromnej komnaty, gdzie znajdowała się cała kolekcja
afrykańskich okazów zgromadzona przez sir Roberta i Arthura. Tego co wydarzyło się
później można się jedynie domyślać na podstawie zebranych opowieści służących
oraz odnalezionych w pomieszczeniu przedmiotów i dokumentów. Spośród różnych
wersji najbardziej prawdopodobna i spójna wydaje się historia przedstawiona
przez starego Soamesa, głównego lokaja. Według niego,
a człowiek ów zasługuje na miano wiarygodnego, Arthur
Jermyn przed otwarciem przesyłki nakazał wszystkim,
aby opuścili pokój, po czym, sądząc po odgłosach pracy młotka i dłuta,
niezwłocznie zabrał się do otwierania skrzyń. Przez pewien czas nic nie było
słychać; Soames nie potrafił określić jak długo to
trwało, z całą pewnością jednak w nie więcej niż kwadrans, później rozległ się
przeraźliwy krzyk - wydobywający się bez wątpienia z ust Arthura
Jermyna. Zaraz po tym Jermyn
wyłonił się z pokoju, i co sił w nogach -jakby ścigany przez jakiegoś
niewidzialnego wroga - pobiegł w stronę frontu budynku. Wyrazu jego twarzy,
owej upiornej maski zastygłej w przeraźliwym grymasie, po prostu nie da się
opisać. Znalazłszy się przy frontowych drzwiach, zdawało się, że o czymś sobie
przypomniał i zawróciwszy zbiegł pośpiesznie po schodach do piwnicy. Służący
byli kompletnie zaskoczeni, i zbici z tropu wpatrywali się w podest schodów,
ale ich pan się nie pojawił. W pewnej chwili z dołu doszła ich ostra woń nafty.
Po zmierzchu usłyszano metaliczny szczęk przy drzwiach
prowadzących z piwnicy na dziedziniec; później zaś chłopiec stajenny ujrzał Arthura Jermyna, skąpanego od
stóp do głów w nafcie i ociekającego tym płynem, jak
wymknął się cichaczem z piwnicy i znalazł na, otaczających budynek, moczarach,
niedługo potem, z zapierającą dech w piersiach zgrozą, wszyscy zobaczyli
ostatni akt. na moczarach rozbłysła iskra, a potem
słup „ludzkiego ognia" wystrzelił ku niebiosom. Ród Jermynów
przestał istnieć.
Powodem dla którego nie zebrano
zwęglonych szczątków Arthura Jermyna
i nie wyprawiono mu pogrzebu było to, co znaleziono w jego pokoju, a ściślej
mówiąc, OBIEKT w skrzyni. Wypchana bogini przedstawiała sobą odrażający widok -
była chuda jak szczapa i nadżarta zgnilizną, niemniej jednak nie ulegało
wątpliwości, iż zmumifikowane zwłoki należały do jakiegoś nieznanego gatunku
białych małp, mniej owłosionych niż inne i - co mogło wydawać się szokujące -
zdecydowanie bliższych człowiekowi. Dokładniejszy opis nie należałby do
przyjemności, można jednak wspomnieć o dwóch uderzających szczegółach -
potwierdzają one bowiem w zadziwiający sposób niektóre
zapiski sporządzone podczas afrykańskich ekspedycji sir
Wade'a Jermyna oraz
kongijską legendę o białym bogu i księżniczce małp. Chodzi tu mianowicie o
znaki herbowe widniejące na medalionie, na szyi stwora - były to znaki rodu Jermynów oraz o żartobliwą aluzję M. Yerhaerena
na temat pewnego podobieństwa, jakie zdawało się łączyć owo pomarszczone
oblicze przepełnione żywą, niemal namacalną, nienaturalną zgrozą z ni mniej, ni
więcej tylko wrażliwym Arthurem Jermynem,
pra-pra-prawnukiem sir Wade'a Jermyna i jego nieznanej
żony.
Członkowie Królewskiego Towarzystwa Antropologicznego
niezwłocznie spalili truchło stwora, medalion wrzucili do studni, a niektórzy z
nich w ogóle zaprzeczają jakoby Arthur Jermyn kiedykolwiek istniał.