Dziwny, wysoki dom wśród
mgieł
Rankiem, u brzegu strasznych
klifów za Kingsport, z morza podnosi się poranna
mgła. Biała i eteryczna wyłania się z głębi oceanu na spotkanie swych braci -
chmur, pełna marzeń o podwodnych pastwiskach i jaskiniach Lewiatanów. A
później, kiedy letni deszcz bębni o strome poddasza, gdzie zamieszkują poeci,
chmury ronią łzy, by ludzie mogli poznać choć plotki
na temat prastarych, osobliwych sekretów i cudów, o których nocami jedynie
planety opowiadają sobie nawzajem. Kiedy groty trytonów wypełnią się historiami,
konchy w starych, zarośniętych wodorostami miastach wygrywają mroczne, dzikie
melodie zasłyszane od Starszych Istot. Z głębin unosi
się ku niebiosom ciężka, nabrzmiała opowieściami mgła, lecz oczy skierowane ku
oceanowi postrzegają jedynie bezkresną, mistyczną biel, jakby brzeg klifu był
zarazem skrajem samej ziemi, zaś pośród bezmiaru dźwięczą swobodnie posępne
dzwonki boi.
Na północ od prastarego Kingsport strzelają wysoko ułożone krasowo strome skały,
zaś najbardziej na północ wysunięta turnia odcina się na tle nieba niczym szara
skuta lodem burzowa chmura. Samotny, wyniosły szczyt rysuje się szczególnie
wyraźnie pośród bezkresnej przestrzeni, bowiem linia brzegowa wcina się ostro w
miejscu, gdzie potężna Miscatonic, przetoczywszy swe
wody wzdłuż Arkham, przynosi na spienionych falach
legendy leśnych ostępów i drobne, mało znaczące wspomnienia wzgórz Południowej
Anglii. Mieszkańcy Kingsport spoglądają na niego, jak
inni mieszkańcy portowych miast na Gwiazdę Polarną, obserwują go nocami, kiedy
zamarły na tle nieba, przesłania bądź ukazuje ich oczom gwiazdozbiory Wielkiej
Niedźwiedzicy, Kasjopeji i Smoka. Jest dla nich
jednym z elementów firmamentu i, o czym nie należy zapominać, bywa że on również staje się niewidoczny, jak wówczas, gdy
gęste opary mgieł przesłaniają gwiazdy, bądź słońce. Kochają niektóre z tych
klifów, na przykład groteskowy profil nazywany przez nich Ojcem Neptunem czy
krasowe schody zwane Drogą na Grobli, tych ostatnich wszakże lękają się,
ponieważ znajdują się niebezpiecznie blisko nieba.
Portugalscy marynarze na sam
ich widok żegnają się pobożnie, zaś starzy jankesi wierzą, że wspięcie się po
nich - naturalnie gdyby było możliwe - równałoby się czemuś znacznie gorszemu
od śmierci. Mimo to, na szczycie owej strzelistej, stromej skały stoi dom, a
wieczorami ludzie widzą światła w maleńkich szybach jego okien.
Stary dom był tam od zawsze,
a ludzie powiadają, że ten co tam mieszka, rozmawia z
porannymi mgłami podnoszącymi się z otchłani, a gdy brzeg klifu staje się
skrajem ziemi i dzwonki boi rozbrzmiewają posępnie wśród eterycznego bajecznego
bezmiaru, postrzega rzeczy, których nikt inny nie widział. Są to jedynie
plotki, bowiem nikt nigdy nie odwiedzał tej zakazanej turni, a mieszkańcy Kingsport nie kierują w jej stronę swoich teleskopów. Letnicy
przyglądają się jej niekiedy przez szkła lornetek, lecz nigdy nie dostrzegli
nic więcej, prócz szarego, prastarego dachu, spiczastego i krytego dachówką,
którego okapy sięgają niemal szarych fundamentów. Letnicy nic wierzą, że w
starym domu od stuleci żyje ten sam Gospodarz. lecz
nie są w stanie udowodnić swych herezji żadnemu prawdziwemu mieszkańcowi Kingsport.
Nawet Przerażający Staruch,
który rozmawia z wahadełkami zawieszonymi w butelkach, za kupowane rzeczy płaci
starym, hiszpańskim złotem, a przed swoim przedpotopowym domem przy Water Street przechowuje osobliwą
kolekcję kamiennych idoli, twierdzi że w dziwnym
wysokim domu wśród mgieł nic się nie zmieniło, odkąd jego dziad był jeszcze
małym chłopcem, a musiało to być całe wieki temu, kiedy Beldre,
lub Shirley lub Powell albo
Bernard był Gubernatorem JKM Prowincji Massachusetts-Bay.
Któregoś lata
do Kingsport zawitał filozof, nazywał się Thomas Olney i podjął pracę
nauczyciela w college'u przy zatoce Narrangasett. Przybył wraz z grubą żoną i dokazującymi
dziećmi, a jego oczy były zmęczone oglądem od lat tych samych rzeczy i snuciem
wciąż tych samych, zdyscyplinowanych, rzeczowych myśli. Spojrzał na mgły
otulające Ojca Neptuna i postanowił wkroczyć do ich białego świata tajemnic po
stromych stopniach Drogi na Grobli.
Dzień po dniu, leżąc na
skraju klifu spoglądał poza skraj świata w głąb oceanu, wsłuchując się w
brzmienie widmowych dzwonów i dzikie wrzaski jakichś ptaków, być może mew. A
potem, kiedy mgła podnosiła się ku niebu i morze stawało się prozaiczne i
nudne, schodził do miasta, gdzie krążył w górę i w dół wąskimi alejkami na
wzgórzu i chłonął wzrokiem chwiejące się szaleńczo topole, czy ozdobione
niezwykłymi kolumnami wejścia do domów będących schronieniem tylu pokoleń tych
twardych, dzielnych ludzi morza.
Rozmawiał nawet z
Przerażającym Staruchem, który nie przepadał za obcymi
i został zaproszony do jego archaicznego domu, gdzie niskie sklepienia i
przeżarta przez korniki boazeria, rozbrzmiewają w najczarniejsze noce echem
posępnych, niepokojących monologów.
Oczywiście było nieuniknione,
że Olney dostrzeże w końcu szary, nie
odwiedzany dom na granicy nieba, na szczycie tej najbardziej wysuniętej
ku północy turni stanowiącej jedność z oparami mgieł i firmamentem.
Przerażający Staruch podzielił się opowieścią, którą usłyszał od swojego ojca,
o błyskawicy która wystrzeliła pewnej nocy z owego
posępnego domu ku wyższym warstwom atmosfery; zaś Granny
Orne, której niewielki dom o dwuspadzistym dachu
stojący przy Skip Street pokryty jest niemal w
całości mchem i winoroślą, wychrypiała że jej babka dowiedziała się od kogoś o kształach, które wypływają ze wschodnich mgieł i wnikają
przez pojedyncze wąskie drzwi do wnętrza tego niedostępnego miejsca - są one
bowiem umieszczone przy samym skraju klifu od strony oceanu i widać je
wyłącznie z pokładów statków znajdujących się na pełnym morzu.
Wreszcie, spragniony nowych
osobliwości, pozbawiony typowych dla mieszkańców Kingsport
zahamowań i charakteryzującego letników lenistwa, Olney
podjął przerażającą decyzję. Pomimo konserwatywnego wychowania, lub może z jego
powodu, bowiem monotonia życia rodzi pewną tęsknotę za nieznanym - złożył
solenną przysięgę, że wespnie się na zakazaną północną ścianę klifu i odwiedzi
niesamowicie stary, szary dom na skraju niebios.
Dość wiarygodnie, jego
racjonalne "ja" wnioskowało, iż budynek musiał być zamieszkiwany
przez ludzi, którzy docierali doń z głębi lądu, wzdłuż mniej stromego pasma gór
rozciągającego się nad ujściem rzeki Miskatonic.
Prawdopodobnie wszystkie rzeczy, których potrzebowali, kupowali w Arkham. Musieli wiedzieć, że w Kingsport
za nimi nie przepadano, lub być może nie byli w sianie zejść do Kingsport ze względu na stromiznę i surowość południowego
zbocza.
Olney przeszedł wzdłuż niższych skał, aż do miejsca, gdzie
ogromny pionowy klif wzbijał się na spotkanie niebios i nabrał pewności, że po
spadzistym południowym stoku nie mogła wspiąć się ani zejść żadna ludzka
istota. Od wschodu i północy góra wznosiła się pionowo na wiele tysięcy stóp
ponad spienione fale, tak więc pozostawała jedynie
strona zachodnia, w głębi lądu, od strony Arkham.
Wczesnym sierpniowym rankiem,
Thomas Olney wybrał się na
poszukiwanie ścieżki, która mogła doprowadzić go na szczyt tej niedostępnej
turni. Wygodnymi, mało uczęszczanymi dróżkami podążał na północny zachód, minął
Staw Moopera i starą,
ceglaną prochownię, skąd pastwiska pięły się coraz bardziej stromo ku
łańcuchowi gór nad ujściem Miskatonic, ukazując
wspaniałą panoramę białych, georgiańskich wież Arkham w oddali i rozległej połaci łąk po drugiej stronie
rzeki. Odnalazł tu cienistą drogę do Arkham,
ale nie natrafił na ścieżkę, która prowadziłaby ku brzegowi.
Strome brzegi przy ujściu
rzeki zajmowały rozległe lasy i pola, które sprawiały wrażenie nie tkniętych ludzką ręką; nie dostrzegł kamiennego murka
ani choćby jednej zbłąkanej krowy, a jedynie wysokie trawy, olbrzymie drzewa i
gęste kępy wrzosu, które mogli już widzieć pierwsi Indianie. Kiedy piął się
wolno ku wschodowi, coraz wyżej i wyżej, ponad ujściem rzeki i zarazem bliżej
morza, w miarę jak droga stawała się trudniejsza, począł zastanawiać się, jak
mieszkańcy owego niepokojącego domu mogli utrzymywać kontakt z zewnętrznym
światem i czy często odwiedzali targowisko w Arkham.
Naraz drzewa przerzedziły się
i daleko w dole, po prawej ujrzał wzgórza oraz prastare dachy i wieżyce Kingsport. Z tej wysokości nawet Central Mili wydawało się
maleńkie, zaś starożytny cmentarz przy Szpitalu Kongregacji, pod którym, jak
krążyły plotki znajdowały się jakieś przerażające pieczary czy jaskinie, był
prawie niewidoczny.
Teren przed nim byt z rzadka
porośnięty trawą i kępami jeżyn, za nimi zaś wznosiła się naga skała turni i
cienka iglica przeraźliwego szarego domu. Masyw stal się wyższy, a Olneyowi aż zakręciło się w głowie, gdy uświadomił sobie,
iż był sam, tak wysoko, że nieomal mógł dosięgnąć nieba, na południe od niego
znajdowała się stroma skalna ściana opadająca do Kingsport,
na północy zaś pionowy, niemal milowej wysokości klif sięgający ujścia rzeki.
Nagle, tuż przed nim,
otworzyła się ogromna przepaść szerokości dziesięciu stóp i musiał opuścić się
na rękach i zeskoczyć na ukośne, nierówne podłoże a następnie wspiąć się po
niebezpiecznych i niepewnych występach w przeciwległej ścianie rozpadliny. A
więc to była droga, którą pokonywali mieszkańcy domu na granicy pomiędzy niebem
a ziemią?
Kiedy wygramolił się ze
szczeliny, wokoło już poczęła gromadzić się poranna mgła, niemniej wyraźnie
widział w oddali wysoki, bluźnierczy dom na szczycie góry; ściany szare jak
skała i wysoki spadzisty dach rysujący się wyraźnie i dumnie pośród mlecznej
bieli gęstych morskich mgieł. Zauważył, że od tej
strony w ścianie nie było drzwi, a jedynie dwoje żebrowanych małych okien o
okrągłych ołowiowych szybkach tak typowych dla siedemnastowiecznego stylu.
Otaczały go chmury i chaos -
w dole nie było nic prócz jednolitej, bezkresnej bieli. Był sam, zagubiony
pośród niebios, w towarzystwie osobliwego, nader dziwnego domu, a kiedy obszedł
budynek od frontu i zobaczył ścianę zlewającą się z pionową ścianą klifu, zdał
sobie sprawę, że do jedynych wąskich drzwi można było się dostać wyłącznie z
powietrza. Wtedy poczuł lęk, odległe muśnięcie zgrozy, której przyczyny nie był
w stanie dokładnie określić. Wydało mu się również dziwne że
gonty, tak mocno nadżarte przez robactwo nie obróciły się do tej pory w proch,
ani że cegły, spękane i zmurszałe wciąż tworzyły stojący pionowo komin.
Kiedy mgły zgęstniały, Olney podkradł się do okien, po kolei od północy, zachodu i
południa i spróbował je otworzyć, lecz wszystkie były zamknięte na głucho. W głębi serca ucieszył się, gdyż im bardziej
przyglądał się temu domowi, tym mniejszą miał ochotę by wejść do środka. Nagle
usłyszał jakiś dźwięk i mimowolnie zastygł w bezruchu. Rozległ się grzechot
zamka i szczęk zasuwy, i długie przeciągłe skrzypnięcie jakby powoli, ostrożnie
uchylały się ciężkie drzwi. Dochodził od strony oceanu, tej
której nie widział, jakby na wysokości kilku tysięcy stóp nad falami,
pośród tonącego w oparach mgieł nieba, otwarło się wąskie wejście.
Potem z wnętrza domu dobiegło
ciężkie, rozważne stąpanie i Olney usłyszał odgłos
otwieranych okien, najpierw od strony północnej, naprzeciw niego, a potem od
zachodu, tuż za rogiem. Następne będą okna południowe, pod ogromnym, niskim
okapem dachu gdzie się obecnie znajdował i należy stwierdzić, iż Olney poczuł się nader niezręcznie, uświadomiwszy sobie że z jednej strony miał obmierzły dom, z drugiej zaś
bezdenną, jak się wydawało, przepaść. Kiedy usłyszał odgłosy gmerania przy
kwaterowym oknie, ponownie podkradł się do zachodniej ściany i przywarł plecami
do muru. nie ulegało wątpliwości, że gospodarz wrócił
do domu - nie nadszedł jednak od strony lądu; nie przyleciał również balonem
ani aeroplanem. Kroki znów się rozległy, a Olney
podkradł się do północnej ściany, zanim jednak zdążył znaleźć w pionowej skale
oparcie dla stóp, usłyszał miękki głos i zrozumiał, że musiał zostać zauważony
przez Gospodarza.
Z zachodniego okna wychylała
się olbrzymia, okolona czarną brodą twarz, której oczy lśniły wspomnieniami
rzeczy nie znanych żadnemu innemu śmiertelnikowi. Głos
był jednak łagodny i typowy dla ludzi których życie
przepojone jest pasją ciągłego zdobywania wiedzy, toteż Olney
nie zadrżał kiedy ogorzała dłoń wyciągnęła się ku niemu, by pomóc mu wejść
przez okno do niskiego pokoju wyłożonego czarną dębiną i ozdobionego meblami w
stylu Tudorów.
Mężczyzna miał na sobie
bardzo stare odzienie i roztaczał nieuchwytną aurę dalekich morskich podróży i
snów o wielkomasztowych galeonach. Mały pokój wydawał
się zielony w delikatnym wodnistym świetle; Olney zauważył że okna od wschodniej strony, o matowych grubych
szybkach jak denka starych butelek, nie były otwarte lecz zamknięte na głucho.
Po drugiej stronie kłębiły się opary mlecznego eteru.
Brodaty gospodarz wydawał się
młody, niemniej jego oczy i spojrzenie świadczyły że
musiał zgłębić liczne starsze tajemnice, a z opowieści o cudownych, prastarych
rzeczach którymi się dzielił, można było wywnioskować że mieszkańcy miasteczka
mieli rację twierdząc, iż z dawien dawna komunikował się z morskimi mgłami i
niebieskimi chmurami, że był tu zanim jeszcze u stóp tej góry powstała osada,
której mieszkańcy od pokoleń byli świadkami jego milczącej, pustelniczej
obecności na odludnym szczycie wyniosłej turni. Dzień przemijał, a Olney słuchał opowieści z odległych miejsc i zamierzchłych
czasów: dowiedział się jak ludy Atlantydy walczyły z oślizgłymi bluźnierstwami,
które wypełzły ze szczelin w dnie oceanu i jak zabłąkane statki od czasu do
czasu dostrzegają błyski porośniętej chwastami, ozdobionej wyniosłymi
kolumnadami Świątyni Posejdona, a dzięki temu widokowi ich kapitanowie
uświadamiają sobie, że zmylili kurs. Przypomniane zostały również czasy
Tytanów, choć Gospodarz wyraźnie wahał się opowiadając o mrocznym, pierwszym
wieku chaosu przed narodzinami bogów, czy nawet Starszych Istot, kiedy INNI
BOGOWIE przybywali by tańczyć na szczycie Matheykla, na kamienistej pustyni niedaleko Ultharu za rzeką Skai.
W tym momencie rozległo się
pukanie do drzwi; do tych prastarych drzwi z nabijanego ćwiekami dębu za którymi rozciągała się jedynie otchłań białych
chmur. Olney drgnął, zaniepokojony, ale brodacz dał
mu znak by się nie ruszał i na palcach podkradł się ku drzwiom, by wyjrzeć
przez maleńki judasz. To co ujrzał, najwyraźniej nie
przypadło mu do gustu, bo przyłożył palce do ust i stąpając cicho przeszedł
przez pokój, pozamykał starannie wszystkie okna i powrócił na starą ławę. by przysiąść obok swego gościa.
Zaraz potem Olney dostrzegł za przezroczystymi szybami małych
ołowianych okien przesuwający się szybko osobliwy czarny kształt, który okrążył
dom wkoło i w chwilę później zniknął. Czuł zadowolenie, że jego gospodarz nie
odpowiedział na pukanie. W wielkiej otchłani istnieją bowiem
dziwne istoty, a wędrowiec musi bardzo uważać, by nie rozdrażnić bądź nie
napotkać tych niewłaściwych.
Niebawem cienie zaczęły
uzurpować sobie coraz większą przestrzeń - najpierw wąskie i ukradkowe kładące
się pod stołem, następnie śmielsze zajmujące kąty pod obitymi dębową boazerią
ścianami. Brodacz począł wykonywać enigmatyczne, modlitewne gesty i zapalił wysokie
świece umieszczone w osobliwie wygiętych, mosiężnych lichtarzach. Często zerkał
na drzwi, jakby oczekiwał czyjejś wizyty, aż w końcu na jego spojrzenie
odpowiedzią to ostre stukanie w charakterystyczny sposób, który miał być
zapewne jakimś bardzo starym, sekretnym kodem. Tym razem nawet nie spojrzał
przez judasza, lecz uniósł wielki drewniany skobel, odciągnął zasuwę i otworzył
ciężkie drzwi na oścież ukazując kłębiące się za nimi mgły i mrugające gwiazdy.
I wtedy, przy wtórze dziwnej
melodii, do pokoju napłynęły z głębin wszelkie sny i wspomnienia Wielkich,
którzy zeszli na dno oceanów. Pośród skłębionych wodorostów zakwitły złote
płomienie, a Olney oszołomiony i zdumiony, mimowolnie
oddał im cześć. Był tam Neptun dzierżący trójząb, zwinne i chyże trytony,
fantastyczne nereidy, zaś na grzbietach delfinów balansowała ogromna, karbowana
muszla w której zasiadał pierwotny Nodeus,
Pan Wielkiej Otchłani. Konchy trytonów zagrały osobliwie, a nereidy wydały
dziwne dźwięki uderzając w groteskowe, rezonujące muszle nieznanych mieszkańców
czarnych, podmorskich jaskiń. Wówczas sędziwy Nodeus
wyciągnął pomarszczoną dłoń i pomógł Olneyowi oraz
Gospodarzowi wsiąść do olbrzymich muszli, na co konchy i gongi rozbrzmiały
dzikim, przeraźliwym łoskotem. Później zaś, ten bajeczny pociąg pomknął w
bezmiar eteru przy wtórze hałasu, który wkrótce utonął pośród huku gromów.
Przez całą noc mieszkańcy Kingsport obserwowali strzelistą górę, kiedy tylko było ją
widać poprzez mgły i szalejącą burzę, a gdy nad ranem światło w małych
okienkach zgasło poczęli szeptać o zgrozie i nieszczęściu. Dzieci Olneya i jego gruba żona modliły się do łaskawego i
dobrotliwego Boga Baptystów i miały nadzieję, że wędrowiec pożyczy skądś
parasol i kalosze - chyba że do rana przestanie padać.
Wreszcie nastał świt, kończąc paskudną ulewę i
wyciskając z morskich fal opary mgieł, zaś pośród białego eteru rozległo się
znajome, posępne brzmienie dzwonków boi. W południe, gdy nad oceanem przetoczył
się ryk syren, od strony góry powrócił do Kingsport Olney - suchy i rześki, z oczyma przepełnionymi widokiem
odległych, bajecznych miejsc, nie pamiętał o czym śnił
w dziwnym, wysokim domu należącym do wciąż bezimiennego pustelnika, ani jak
udało mu się zejść po stromej ścianie klifu, której nigdy dotąd nie pokonał żaden
śmiertelnik, nie rozmawiał o tym, czego doświadczył z nikim, za wyjątkiem
Przerażającego Starucha, który później mamrotał nader dziwne rzeczy w swoją
długą siwą brodę; gotów był przysiąc, że człowiek, który zszedł ze szczytu góry
nie był w zupełności tym samym mężczyzną, który się na nią
wspinał i że gdzieś pod owym szarym stromym dachem lub w bezkresnych oparach
owych złowieszczych białych mgieł, pozostała na zawsze zagubiona dusza tego,
który nazywał się Thomas Olney.
Od tej pory, jak zawsze,
przez całe lata swego długiego i nudnego, pełnego trudów i mozołu życia filozof
pracuje, je, sypia i bez jednego choćby słowa skargi wypełnia wszystkie
powinności prawego obywatela, nie tęskni już za magią odległych wzgórz ani nie
wzdycha za tajemnicami, które niczym zielone rafy wyzierają z bezdennej
morskiej otchłani, nie smuci się odtąd monotonią swoich dni, a uporządkowane,
rzeczowe myśli i logika zaspokajają stępiony głód jego wyobraźni.
Jego gruba żona przybiera na
wadze jeszcze bardziej, a dzieci dorastają, stają się bardziej prozaiczne,
znudzone i zajmują się pracą. Na ustach mężczyzny, zawsze
kiedy tylko nadarzy się taka okazja, wykwita uśmieszek dumy. W jego
spojrzeniu nie ma już jednak niezaspokojonych pragnień i jeżeli kiedykolwiek
nasłuchuje, pragnąc wychwycić posępne brzmienie dzwonków boi albo wycie syren
mgielnych, to tylko nocami kiedy nawiedzają go sny z
przeszłości. Nigdy już nie odwiedza Kingsport, bowiem
jego rodzina nie lubi tamtych starych domów i ulewnych
deszczów. Obecnie mają ładny bungalow w Bristol Mighlands,
gdzie nie ma sięgających nieba kamiennych wieżyc a sąsiedzi są miastowi i
nowocześni.
Ale w Kingsport
krążą osobliwe historie i nawet Przerażający Staruch
przyznaje się do rzeczy, które jego dziadek skrzętnie przemilczał. Teraz bowiem, kiedy z północy wieje porywisty wiatr
omiatając zuchwale wysoki, stary dom stanowiący jedność z niebiańskim
firmamentem, złamana zostaje w końcu owa złowieszcza groźna cisza, która do tej
pory była odwieczną plagą wszystkich mieszkańców Kingsport.
Starzy ludzie mówią, że słychać dobiegające stamtąd przyjemne głosy - śpiewy i
śmiech zawierające w sobie iście nieziemską radość, i niemal szeptem dodają że światła bijące z maleńkich okien zakazanej chaty
są wieczorami znacznie jaśniejsze niż dotychczas. Powiadają również, że ta
świetlista aurora częściej nawiedza to miejsce
rozjaśniając niebo od północy silnym, błękitnym blaskiem zawierającym w sobie
wizje skutych lodem światów, podczas gdy strzelista skała i wysoki dom na
szczycie turni odcinają się czarno i osobliwie na tle tych nadnaturalnych zórz.
Ponadto mgły o świcie są gęściejsze, a marynarze nie są już do końca
przekonani, czy wszystkie rozlegające się wśród skłębionych oparów dźwięki
dzwonów pochodzą z boi wznoszących się posępnie na niewidocznych falach.
Najgorszy wszakże w tym
wypadku jest zanik starych lęków w sercach młodych mieszkańców Kingsport, którzy dorastając słyszą nocami jak wiatr niesie
ze sobą ciche, odległe dźwięki. Są gotowi przysiąc, że żadne zło ani ból nie
mogą zamieszkać w domu na szczycie wysokiej skały, bowiem w tych nowych głosach
wyraźnie słychać radość, a oprócz niej, dźwięczny, krystaliczny śmiech i
muzykę, nie wiedzą jakie historie mogą przynieść na
ten zakazany szczyt mgły podnoszące się z morskiej toni, ale pragną wydobyć choć
cień informacji o gospodarzach.
Starzy obawiają się że któregoś dnia młodzi jeden po drugim zaczną szukać
drogi na ten niedostępny szczyt na niebie i poznają sekrety wieków ukryte pod
stromym spadzistym dachem domu, stanowiącego fragment skał, gwiazd i pradawnych
lęków Kingsport. Nie mają wątpliwości, że ci odważni
młodzieńcy powrócą, lecz możliwe jest że ich oczy
utracą dawny blask, a z serc znikną wszelkie pragnienia i marzenia. Starzy nie
chcą, by niezwykłe Kingsport ze swymi stromymi
alejkami i archaicznymi topolami, w miarę upływu lat, zmieniło się w osadę
monotonii i duchowego rozkładu, podczas gdy głosy, ów tryskający śmiechem chór
rozbrzmiewający wśród nieznanego i przerażającego przestworu, gdzie mgły i sny
o mgłach odpoczywają w drodze z dna oceanu ku niebiosom, coraz bardziej miałyby
przybierać na sile.
Nie pragną, by dusze młodych
opuściły domowe ogniska i przytulne zakątki tawern starego Kingsport;
nie chcą by śpiewy i śmiechy rozlegające się wewnątrz dziwnego, wysokiego domu
wśród mgieł stały się głośniejsze. Skoro bowiem jeden
głos przywiódł znad morza tak gęste opary mgieł i jaskrawe północne zorze, -
perorują starzy - kolejne ściągną ich jeszcze więcej, aż być może któregoś razu
starsi bogowie (o których istnieniu wspomina się jedynie szeptem, by nie
usłyszał tego pastor kongregacji) powrócą z głębin i z nieznanego Kadath na skutym lodem pustkowiu, by zadomowić się na
szczycie owego złego zakazanego klifu, skąd tak blisko do łagodnych wzgórz i
dolin zamieszkanych przez prostych, statecznych rybaków.
Nie pragną tego, bowiem cisi,
zwykli ludzie nie dążą do spotkania z istotami nie z tego świata, a poza tym
Przerażający Staruch często przypomina fragment
opowieści Olneya o stukaniu, które tak bardzo
przeraziło samotnego mieszkańca posępnego domu i o czarnym, wścibskim i
natarczywym kształcie, który dostrzegł wśród białych oparów przez
półprzeźroczyste okrągłe ołowiowe okna.
O rzeczach tych wszakże mogą
decydować jedynie Starsze Istoty; a póki co poranne
mgły wciąż podnosząc się z morza opływają samotną, stromą skałę, na szczycie
której wznosi się stary dom, mieszkańców którego nikt nigdy nie widział, lecz w
którym każdego wieczora, kiedy wiatry z północy poczynają snuć opowieści o
niezwykłych biesiadach, zapalają się ukradkowe światła. Mgła, biała i eteryczna
podnosi się z głębin zmierzając na spotkanie swych braci - chmur, pełna marzeń
o podwodnych pastwiskach i jaskiniach Lewiatanów. Kiedy groty trytonów wypełnią
się historiami, konchy w starych, zarośniętych wodorostami miastach wygrywają
mroczne, dzikie melodie zasłyszane od Starszych Istot, z głębin, raźno, unosi
się ku niebiosom gęsta, nabrzmiała opowieściami mgła; Kingsport
zaś, usadowione na mniejszych skałach, poniżej tego przerażającego,
strzelistego wartownika z kamienia, patrząc na ocean postrzega jedynie
mistyczną biel, jakby brzeg klifu był zarazem skrajem świata, a pośród
eterycznego, mlecznego bezmiaru raz po raz pobrzękują posępnie dzwonki boi.