"Elektryczny Kat"
H.P.Lovecraft
Dla kogoś, kto nigdy nie był
świadkiem egzekucji przeprowadzonej w majestacie prawa, mam do opowiedzenia
raczej dziwaczną, a zarazem przerażającą historię o elektrycznym kacie. W
istocie sądzę, że bardziej mną to wstrząsnęło, niż mogłoby większością ludzi,
którzy w ciągu swego życia stawali przed sądem. Powodem tego jest coś, czego
byłem świadkiem czterdzieści lat temu - bardzo dziwne wydarzenie, które
doprowadziło mnie na brzeg nieznanych i czarnych otchłani.
W 1899 roku byłem rewidentem
i kontrolerem zatrudnionym w Tlaxcala Mining Company w San Francisco,
działającym w małych kopalniach srebra i miedzi w górach San Mateo w Meksyku. Mieliśmy wtedy jakieś kłopoty w kopalni
numer 3, która miała gburowatego i podstępnego asystenta superintendenta,
nazwiskiem Artur Feldon. Szóstego sierpnia firma
otrzymała telegram mówiący, że Feldon dał drapaka
zabierając ze sobą wszystkie księgi rachunkowe, poręczenia i papiery prywatne
pozostawiając administrację i finanse w stanie zupełnego chaosu.
Wydarzenie to było dotkliwym
ciosem dla przedsiębiorstwa. Późnym popołudniem prezes McComb
wezwał mnie do swego biura i polecił mi za wszelką cenę odzyskać dokumenty.
Wiedział, że będą trudności. Nigdy nie widziałem Feldona,
a do dyspozycji były tylko bardzo niewyraźne fotografie. Co więcej, moje wesele
miało się odbyć we czwartek w następnym tygodniu, a więc już za dziewięć dni. Nie miałem więc zbytniej
ochoty spieszyć do Meksyku i ścigać kogoś na Bóg wie jak wielkich
odległościach. Potrzeba jednak była tak wielka, że McComb
uważał, że ma prawo żądać mego natychmiastowego wyjazdu, a ja ze swej strony
sądziłem, że w przypadku odniesienia sukcesu, moja pozycja w firmie
niepomiernie wzrośnie.
Miałem wyjechać w nocy,
prywatnym wagonem prezesa do Mexico
City, skąd miałem pojechać kolejką wąskotorową do kopalni. Jackson,
kierownik kopalni numer 3 powinien mnie wtajemniczyć we wszystkie szczegóły i
udostępnić mi wszelkie możliwe ślady natychmiast po mym przyjeździe, potem zaś
miałem rozpocząć niezwłocznie poszukiwania - przez góry, wzdłuż wybrzeża, na
bocznych uliczkach Mexico City - zależnie od tego,
jak rozwinie się sytuacja. Wyjechałem z ponurą determinacją doprowadzenia
sprawy do końca i ze skutkiem tak szybko, jak to było możliwe i koiłem
niezadowolenie wyobrażeniami wczesnego powrotu, z papierami i winowajcą, i
myślami o weselu, które powinno się stać triumfalną ceremonią.
Zawiadomiwszy rodzinę,
narzeczoną i najbliższych przyjaciół poczyniłem pospieszne przygotowania do
podróży. Spotkałem się z prezesem McCombem o ósmej
wieczorem na stacji Southern Pacific,
otrzymałem od niego pewne pisemne instrukcje i książeczkę czekową, po czym
odjechałem jego wagonem, doczepionym do pociągu transkontynentalnego. Podróż
minęła bez przygód i po dobrze przespanej nocy rozkoszowałem się przyjemnością
jazdy tak rozważnie mi użyczonym prywatnym wagonem. Przeczytałem z uwagą
instrukcje i sformułowałem plany pochwycenia Feldona
i odzyskania dokumentów. Dość dobrze znałem okolice Tlaxcali
- prawdopodobnie lepiej niż uciekinier - miałem więc
już pewną przewagę w mych poszukiwaniach, gdyby on już wcześniej nie odjechał
pociągiem.
Według instrukcji, Feldon był przedmiotem zmartwienia kierownika Jacksona już od pewnego czasu, działając w tajemnicy i
pracując bez uzasadnienia w laboratorium kopalnianym w dziwnych godzinach.
Podejrzewano go o współpracę z dowódcami meksykańskimi i niektórymi peonami w kradzieży rudy, lecz tubylców uwolniono od
zarzutów, nie było bowiem wystarczających dowodów, aby
można było odnieść jakieś sukcesy w tak delikatnej sprawie. Mimo tajemniczości,
było w tym w istocie więcej nieposłuszeństwa niż winy. Był kłótliwy i mówił
tak, jakby to firma go oszukiwała, a nie on firmę. Otwarta inwigilacja przez
jego kolegów, jak pisał Jackson, wydawała się coraz
bardziej go irytować, a teraz zniknął ze wszystkim, co było ważne dla zakładu.
O tym gdzie może być, nikt nie miał najmniejszego pojęcia, choć ostatni
telegram Jacksona sugerował, że są to dzikie stoki Sierra de Malinche, gdyż ten
wysoki, okryty mitami szczyt o sylwetce trupa był rejonem, z którego pochodzili
okoliczni, tubylczy złodzieje.
W El Paso,
do którego dotarliśmy o drugiej, w noc poprzedzającą nasze wyruszenie w pogoń,
mój wagon został odłączony od pociągu międzykontynentalnego i przyłączony do
specjalnej lokomotywy, którą telegraficznie wysłano na południe, do Mexico City. Drzemałem do świtu i przez cały następny dzień
nudziłem się na płaskiej, pustynnej równinie Chilhuahua.
Obsługa powiedziała mi, że będziemy w Mexico City w
południe w piątek, lecz wkrótce zobaczyłem, że istnieją niezliczone przeszkody,
pochłaniające cenne godziny. Były oczekiwania na bocznicach wszystkich stacji
jednotorowej linii, to przegrzewały się skrzynki smarownicze osi, czy inne
trudności komplikowały rozkład jazdy.
W Torreon
byliśmy o sześć godzin później i była już prawie ósma rano w piątek - pełne
dwanaście godzin później niż przewidywał to rozkład jazdy - gdy maszynista
otrzymał w końcu zgodę na przyśpieszenie podróży, aby spróbować nadrobić
opóźnienie. Moje nerwy były na granicy wytrzymałości i nie mogłem uczynić nic
innego, niż chodzić w desperacji po przedziale tam i z powrotem. W istocie
przekonałem się, że przyśpieszenie to zostało okupione wysokim kosztem, gdyż po
trzydziestu minutach poczęły się mnożyć objawy przegrzania smarownic również w
moim wagonie. Po nerwowym oczekiwaniu zdecydowano, że jedynym wyjściem jest
powleczenie się z jedną czwartą szybkości do następnej stacji ze sklepami -
handlowej faktorii Queretaro. To była ostatnia
kropla, która przelała kielich goryczy i prawie tupałem z wściekłości jak
dziecko. Czasami wydawało mi się, że kołyszę się w mym fotelu na biegunach, aby
przyśpieszyć bieg pociągu z jego wężowego pełznięcia.
Była prawie dziesiąta
wieczorem, gdy przyjechaliśmy do Queretaro, gdzie
spędziłem pełną niepokoju godzinę na peronie, podczas gdy mój wagon został
odstawiony na bocznicę i majstrowało przy nim ze dwudziestu tubylczych
mechaników. W końcu powiedzieli mi, że zadanie przerasta ich możliwości, gdyż
dalsza jazda wymaga nowych części, które najbliżej dostać można w Mexico City. Naprawdę, wszystko sprzysięgło się przeciwko
mnie. Zacisnąłem zęby, gdy pomyślałem o oddalającym się coraz bardziej Feldonie - może dotarł już do Vera Cruz
z jego liniami żeglugowymi, albo do Mexico City, z
możliwością wyjazdu stamtąd koleją w różnych kierunkach - podczas gdy ciągle
nowe przeszkody trzymały mnie tu uwiązanego i bezsilnego. Oczywiście Jackson powiadomił policję we wszystkich okolicznych
miastach, lecz znając jej możliwości, nie potrafiłem powstrzymać smutku.
Najlepsze, co mogłem zrobić,
to złapać regularny nocny ekspres do Mexico City,
który jechał z Aguas Calientes
i zatrzymywał się na pięć minut w Queretaro. Tutaj
powinien być o pierwszej, jeśli nie miał opóźnienia, a w Mexico
City o piątej w sobotę. Gdy kupowałem bilet, dowiedziałem się, że pociąg
posiada wagony typu europejskiego, z zamykanymi przedziałami, nie zaś
amerykańskiego, z długimi przedziałami z rzędami dwumiejscowych siedzeń. Były
używane we wczesnym okresie meksykańskiego kolejnictwa, gdyż pierwszymi liniami
interesowali się Europejczycy, a w 1889 roku Mexican
Central nadal używał ich znaczną ilość na krótszych trasach. Zwykle
preferowałem amerykańskie wagony, gdyż nie lubiłem ludzi patrzących na mnie,
lecz tym razem byłem zadowolony z cudzoziemskiego wagonu. Miałem szczęście mieć
cały przedział dla siebie, a zmęczony i spięty, mile powitałem samotność, jak i
zajmujące całą szerokość wagonu wygodne, tapicerowane siedzenie z miękkimi
podpórkami dla rąk i zagłówkiem. Kupiłem bilet pierwszej klasy, mój bagaż
przyniesiono z odstawionego na bocznicę prywatnego wagonu, zatelegrafowałem do
prezesa McComba i do Jacksona
powiadamiając obu co się stało i usiadłem, aby
poczekać na nocny ekspres tak cierpliwie, jak tylko pozwalały mi na to moje
napięte nerwy.
O dziwo, pociąg miał tylko
pół godziny spóźnienia, ale nawet i w tym przypadku samotne oczekiwanie na
stacji było prawie ponad moją wytrzymałość. Konduktor, wskazując mi przedział,
powiedział, abym zrekompensował sobie opóźnienie i jednocześnie skorzystał z
wygód, wyciągnąłem więc wygodnie nogi na przeciwległym
siedzeniu w oczekiwaniu na cichą, trzy i półgodzinną podróż. Światło z olejowej
lampki nad głową było kojąco przyciemnione i zastanawiałem się, czy uda mi się
trochę przespać mimo mego niepokoju i napięcia. Gdy pociąg ruszał, wydawało mi
się, że jestem sam w całym pociągu i byłem naprawdę z tego rad. Począłem znowu
rozmyślać o mym poszukiwaniu i kiwałem się w takt kołysania wagonu wciąż
przyśpieszającego pociągu.
Nagle uświadomiłem sobie, że
nie jestem sam. W rogu naprzeciw mnie, wciśnięty tak, że nie widać było jego
twarzy, siedział prosto odziany mężczyzna niezwykłego wzrostu, którego nie
pozwoliło mi wcześniej zauważyć słabe światło. Obok niego, na siedzeniu, stała
potężna waliza, zniszczona i wypchana, mocno ściskana nawet w czasie snu przez
jego nieproporcjonalnie szczupłą rękę. Gdy lokomotywa ostro zagwizdała na
jakimś zakręcie czy rozjeździe, śpiący wzdrygnął się nerwowo, na wpół czujnie
się budząc, podniósł głowę ukazując przyjemną twarz, brodatą i wyraźnie
anglosaską, o ciemnych, błyszczących oczach. Na mój widok rozbudził się
całkowicie, a mnie zastanowiła wrogość i dzikość jego wzroku. Nic dziwnego,
pomyślałem sobie, jest urażony moją obecnością, gdyż miał nadzieję, że przez
całą podróż będzie miał przedział wyłącznie dla siebie, podobnie jak ja byłem
zawiedziony znalezieniem towarzystwa w słabo oświetlonym przedziale. Najlepsze
jednak, co mogliśmy zrobić, to z wdziękiem zaakceptować sytuację, więc zacząłem
przed nim usprawiedliwiać moje wtargnięcie. Wydawał się być Amerykaninem i obaj
powinniśmy doznać ulgi po wymianie kilku grzeczności. Potem powinniśmy się
wzajemnie pozostawić w spokoju przez resztę podróży.
Ku memu zaskoczeniu, obcy nie
odpowiedział na moje grzeczności ani słowem. Zamiast tego nadal patrzył na mnie
dziko, jakby mnie oceniając. Odtrącił proponowane mu przeze mnie cygaro
nerwowym ruchem swej wolnej ręki. Jego druga ręka nadal ściskała wielką, zniszczoną
walizę, a cała jego osobowość wydawała się promieniować jakąś utajoną
złośliwością. Po pewnym czasie odwrócił twarz do okna, choć w gęstej ciemności
za oknem nie było widać niczego. Co dziwniejsze jednak, wydawało się, że patrzy
na coś tak intensywnie, jakby w istocie cokolwiek tam widział.
Postanowiłem pozostawić go jego zastanawiającym zajęciom i rozmyślaniom
nie niepokojąc go więcej. Usiadłem wygodnie na swym siedzeniu, opuściłem nisko
rondo mego miękkiego kapelusza na twarz i zamknąłem oczy w nadziei przespania
się, na co tak liczyłem.
Nie spałem ani długo, ani
mocno. W pewnej chwili moje oczy otworzyły się, jakby pod działaniem jakiejś
zewnętrznej siły. Zamknąwszy je z pewną determinacją znowu usiłowałem się
zdrzemnąć, lecz zupełnie bezskutecznie. Wydawało się, że jakaś rzeczywista siła
utrzymuje mnie w stanie czuwania, podniosłem więc
głowę i rozejrzałem się po słabo oświetlonym przedziale, aby zobaczyć, czy
wszystko jest w porządku. Wydawało się, że wszystko jest jak zwykle, lecz
zauważyłem, że obcy w przeciwległym rogu przygląda mi się intensywnie -
uporczywie, lecz nie łagodnie czy przyjaźnie, co oznaczałoby zmianę w jego
uprzednim, gburowatym stosunku do mnie. Tym razem nie podejmowałem próby
rozmowy, lecz wróciłem do mej uprzedniej, śpiącej postawy, na wpół zamykając
oczy, jakbym ponownie zasypiał. Nadal jednak przyglądałem mu się z ciekawością
spod mego nisko nasuniętego ronda kapelusza.
Gdy pociąg mknął przez noc,
zauważyłem, że w wyrazie twarzy patrzącego na mnie mężczyzny następuje
subtelna, lecz stopniowa zmiana. Zadowolony najwidoczniej z tego, że zasnąłem,
pozwolił, aby na jego twarzy odbijała się gmatwanina emocji, natury
których nie można było być pewnym. Nienawiść, strach, triumf i fanatyzm
migotały w złożony sposób na linii jego warg i w kącikach oczu, podczas gdy
wzrok wyrażał naprawdę niepokojący stopień chciwości i okrucieństwa. Zaświtało
mi nagle, że ten człowiek jest szalony, a tym samym niebezpieczny.
Nie przeczę, że byłem głęboko
przestraszony, gdy zobaczyłem, jak się przedstawia sytuacja. Oblałem się cały
zimnym potem i z trudem tylko utrzymywałem wygląd rozluźnionego i drzemiącego.
Życie miało dla mnie naprawdę zbyt wiele uroków, a myśl o tym, że mam do
czynienia z maniakalnym mordercą - prawdopodobnie uzbrojonym i z pewnością
wyjątkowo silnym - była przerażająca. Każdy rodzaj ewentualnej walki musiałby
wypaść na moją niekorzyść, gdyż facet był naprawdę
olbrzymem, w najlepszej atletycznej kondycji, podczas gdy ja byłem zawsze
raczej kruchy, a teraz jeszcze zmęczony strachem, bezsennością i napięciem
nerwowym. Była to dla mnie chwila niezaprzeczalnie ciężka i czułem zupełnie
blisko straszną śmierć, gdy dostrzegłem w oczach obcego furię szaleństwa.
Dotarły do mojej świadomości wydarzenia z przeszłości - jakby na pożegnanie -
jak tonącemu w ostatniej chwili staje przed oczami całe życie.
Oczywiście miałem rewolwer w
kieszeni płaszcza, lecz każdy ruch z mej strony, aby po niego sięgnąć i
wyciągnąć go, byłby zbyt oczywisty. Co więcej, gdybym to zrobił, reakcja
szaleńca nie mogła budzić żadnych wątpliwości. Nawet
gdybym do niego strzelił raz czy dwa, mogłaby mu pozostać jeszcze wystarczająca
ilość siły, aby odebrać mi pistolet i wykończyć mnie, lub
jeśli sam jest uzbrojony, może strzelić lub zasztyletować mnie, nie
usiłując nawet mnie rozbroić. Ktoś może zastraszyć zdrowego na umyśle człowieka
grożąc mu pistoletem, ale całkowita nieprzewidywalność
reakcji szaleńca daje mu siłę i niebezpieczeństwo prawie nadludzkie. Nawet w
epoce przed Freudem podzielałem ogólne przekonanie o niebezpiecznej sile osoby
pozbawionej normalnych hamulców. To, że obcy w rogu przygotowuje się do
podjęcia jakiejś morderczej akcji nie ulegało dla mnie najmniejszej
wątpliwości, sądząc po jego płonących oczach i skręcających się mięśniach
twarzy.
Nagle usłyszałem, że jego
oddech przeszedł w krótkie, urywane sapanie i zobaczyłem, że jego pierś unosi
się we wzrastającym podnieceniu. Chwila odkrycia kart była bliska i usiłowałem
desperacko wymyślić, co mogę w tej sytuacji zrobić. Udając, że nadal śpię,
zacząłem przesuwać rękę stopniowo, jakby nieświadomie w kierunku kieszeni, w
której był mój pistolet, przyglądając się uważnie szaleńcowi, aby zorientować
się, czy zauważył mój ruch. Na nieszczęście zauważył - prawie na ułamek sekundy
przed tym, gdy fakt ten odbił się na jego twarzy. Ruchem tak zwinnym i nagłym,
że wprost niewiarygodnym u człowieka jego wzrostu, znalazł się nagle tuż nade
mną, zanim zdążyłem się zorientować, co się stało. Wynurzył się nade mną i
kołysząc się w przód i w tył jak olbrzymi ogr z
legend, przyszpilił mnie jedną potężną ręką, a drugą uniemożliwił sięgnięcie po
rewolwer. Wyjął go z mej kieszeni i włożył do swojej, po czym uwolnił mnie z
pogardą, doskonale wiedząc o swej przewadze fizycznej. Następnie wyprostował
się na całą wysokość - głową prawie dotykając sufitu przedziału - i spojrzał na
mnie wzrokiem, którego wściekłość szybko zmieniła się w wyraz współczucia i
jakiejś diabelskiej kalkulacji.
Nie ruszałem się i po chwili
mężczyzna zajął swe miejsce na przeciw mnie, uśmiechając się widmowym
uśmiechem, gdy otworzył swą wielką, wypchaną walizę i wyciągnął z niej jakiś
przedmiot o szczególnym wyglądzie. Była to duża skrzynka półgiętkich
drutów, splecionych w taki sposób, jak maska łapacza w baseballu, lecz
przypominająca bardziej hełm nurka. Jego szczyt połączony był kablem, którego
drugi koniec pozostawał w walizie. Z urządzeniem tym obchodził się z widocznym
uczuciem, tuląc je na kolanach. Ponownie począł mi się przyglądać i oblizywać
wargi prawie kocim ruchem języka. Nagle, po raz pierwszy odezwał się -
głębokim, dojrzałym głosem, którego miękkość i kultura wydawały się
wstrząsająco przeczyć jego prostemu, sztruksowemu ubraniu i zaniedbanemu
wyglądowi.
- Ma pan szczęście.
Powinienem najpierw pana użyć. Przeszedłby pan do historii jako pierwszy owoc
znaczącego pomysłu. Ogromne konsekwencje socjologiczne - powinienem rzucić
lekkie światło. Promieniuję przez cały czas, lecz nikt o tym nie wie. Teraz ty
się dowiesz. Inteligentna świnka morska. Koty i osiołki
- to działa nawet na osiołka...
Przerwał, a jego owłosione
rysy twarzy poczęły się poruszać konwulsyjnie, zsynchronizowane ściśle z
szybkim, wirowym ruchem całej głowy. Wyglądało to tak, jakby chciał się
otrząsnąć z jakiejś mgły. Gesty te zastąpione zostały usiłowaniami złagodzenia
rysów twarzy, jakby chciał ukryć coraz bardziej oczywiste szaleństwo pod
pozorami łagodności, przez którą przebłyskiwała jednak chytrość. Natychmiast
dostrzegłem tę różnicę i powiedziałem, aby przekonać się, czy mogę poprowadzić
jego umysł w bezpieczniejszym kierunku: - Wydaje się, że masz cudowny instrument,
jeśli w ogóle mogę coś o tym powiedzieć. Możesz mi opowiedzieć jak na to
wpadłeś?
Skinął głową.
- To tylko logiczna
refleksja, drogi panie. Dostrzegłem konieczność chwili i pracowałem nad tym.
Inni mogliby dokonać tego samego, gdyby mieli umysł tak potężny - to znaczy
zdolny do nieustannej koncentracji - jak ja. Miałem przekonanie - konieczną
siłę woli - to wszystko. Przekonałem się, jak nikt inny dotąd, jak konieczne
jest usunięcie z ziemi wszystkich przed powrotem Quetzalcoatla
i stwierdziłem też, że należy tego dokonać w sposób elegancki. Nienawidziłem
rzezi wszelkiego rodzaju, a wieszanie jest barbarzyńsko prostackie. Wiesz, że w
ubiegłym roku rada miejska Albany głosowała za
przyjęciem krzesła elektrycznego jako narzędzia egzekucji skazanych, ale cały
ten aparat, o którym myśleli, jest tak prymitywny jak rakieta Stephensona, czy pierwszy silnik elektryczny Davenporta. Znałem lepszy sposób i powiedziałem im o nim,
lecz nie zwracali na mnie uwagi. Boże, co za głupcy! Jakbym nie wiedział
wszystkiego o ludziach, śmierci i elektryczności - student, mężczyzna i
chłopiec - technolog i inżynier - żołnierz szczęścia...
Odchylił się do tyłu, jego
oczy zwęziły się.
- Ponad dwadzieścia lat temu
służyłem w armii Maksymiliana I. Chcieli mi nadać tytuł szlachecki. Potem ci
przeklęci powstańcy zabili go i wróciłem do domu. Wróciłem i tułałem się.
Mieszkałem w Rochester, Nowym Jorku...
Jego oczy stały się jeszcze
bardziej chytre, pochylił się do przodu i dotknął mego kolana palcami swej
paradoksalnie szczupłej ręki.
- Wróciłem, jak już
powiedziałem, ale wszedłem w to głębiej niż którykolwiek z nich. Nienawidziłem
powstańców, lecz lubiłem Meksykanów. Zagadka?
Posłuchaj mnie, młody człowieku - nie myśl, że Meksyk jest naprawdę hiszpański.
Boże, gdybyś znał szczepy, które ja znam! W górach - Anahuac
- Tenochtitlan - starzy...
Zaczął śpiewać i melodyjnie
wyć.
- Ia!
Huitzilopotchli!... Nahuatlcatl!
Siedem, siedem, siedem... Xochimilca, Chalca, Tepaneca, Acolhua, Tlahuica, Tlascalteca! Azteca!... Ia! Ia! Byłem w Siedmiu
Jaskiniach Chicomoztoca, lecz nikt nie powinien o tym
wiedzieć! Mówię ci o tym, gdyż nigdy tego nie powtórzysz... Przestał i
podsumował zwykłym tonem.
- Byłbyś zaskoczony, gdybyś
wiedział, o czym mówi się w górach. Huitzilopotchli
wraca... to nie ulega wątpliwości. Każdy peon na południe od Mexico City
może ci to powiedzieć. Lecz nie zamierzałem się tym zajmować. Jak ci już
powiedziałem, wróciłem do domu i pracowałem na korzyść społeczeństwa nad mym
elektrycznym katem, gdy ta przeklęta rada miejska Albany
przyjęła inny sposób. Żart, proszę pana, żart! Krzesło
dziadka - siedzącego przy kominku - Hawthorne...
Począł się śmiać w potwornej
parodii dobrego humoru.
- Cóż, proszę pana, chciałem
być pierwszym człowiekiem, który usiądzie na tym przeklętym krześle i poczuje
prąd ich małych baterii! Nie skurczyłyby nawet żabiej łapki! A oni chcieli tym
zabijać morderców - nagroda honorowa - wszystko! Nagle jednak, młody człowieku,
zobaczyłem bezużyteczność - w istocie szczególną nielogiczność - zabicia tylko
kilku. Każdy jest mordercą - mordują idee - kradną pomysły - ukradli mój i
pilnują, pilnują, pilnują...
Mężczyzna zakaszlał się i
przerwał, a ja powiedziałem uspokajająco:
- Jestem pewien, że pański
pomysł jest najlepszy i z pewnością w końcu go zastosują.
Widocznie jednak moja
delikatność była zbyt mała, gdyż w jego odpowiedzi zabrzmiała świeża irytacja.
- "Jest pan
pewien", tak? Przyjemne, delikatne, zdawkowe zapewnienie. Do diabła z tym
- ale wkrótce się przekonasz! Cóż, do diabła, całe dobro
jakie mogłoby płynąć z tego krzesła, zostało mi skradzione. Duch Nezahualpilli powiedział mi to na świętej górze. Pilnują,
pilnują, pilnują...
Znowu się zakaszlał, a potem
ponownie zaczął trząść głową, wyraz twarzy też mu się zmieniał. Wydawało się,
że to go uspokaja na pewien czas.
- Czego potrzebuje mój pomysł, to wypróbowania. O, tutaj!
Druciany kaptur czy też sieć na głowę jest giętka i łatwo się ją nakłada. Część
szyjna wiąże, lecz nie dusi. Elektrody dotykają czoła i podstawy móżdżku -
wszystko to jest konieczne. Przytrzymać głowę, czego jeszcze trzeba? Głupcy,
tam w Albany, z ich rzeźbionym, dębowym, wygodnym
krzesłem uważają, że to coś wspaniałego. Idioci! - nie
wiedzą, że nie potrzeba porażać całego ciała, wystarczy tylko mózg! Widziałem
ludzi, którzy zginęli w walce - wiem lepiej. A ten ich głupi obieg prądu -
dynamo - cały ten kram. Dlaczego nie chcą zobaczyć, czego dokonałem z
akumulatorem? Sza - nikt o tym nie wie - sam tylko
posiadam tę tajemnicę, sam - ja i oni, jeśli im pozwolę... Lecz
muszę mieć obiekty doświadczalne - obiekty - wiesz kogo
wybrałem na pierwszy? Próbowałem żartować, szybko przechodząc w przyjazną
powagę w charakterze środka uspokajającego. Szybka myśl i trafne słowa mogły
mnie uratować.
- Cóż, jest mnóstwo
doskonałych obiektów wśród polityków w San Francisco, stamtąd pochodzę.
Potrzebują twego sposobu, a ja chciałbym pomóc ci go wdrożyć! Naprawdę sądzę,
że będę mógł ci pomóc. Posiadam pewne wpływy w Sacramento
i jeśli chciałbyś wrócić ze mną do Stanów po tym, gdy załatwię swoje sprawy w
Meksyku, zobaczysz, że cię wysłuchają.
Odpowiedział spokojnie i
grzecznie:
- Nie, nie mogę wrócić.
Przyrzekłem sobie to, gdy ci przestępcy z Albany
odrzucili mój pomysł i wysłali szpiegów, aby mnie pilnowali i ukradli mi go.
Ale muszę mieć jako obiekt Amerykanina. Ci powstańcy są pod klątwą, to byłoby
zbyt łatwe, a pełnej krwi Indianie - prawdziwe dzieci Opierzonego Węża - są
święci i nietykalni, chyba tylko jako poświęcone ofiary... a
i te muszą być zabijane zgodnie z ceremoniałem. Muszę mieć Amerykanina nie
wracając tam - a pierwszego człowieka, którego wybiorę spotka szczególny honor.
Wiesz kto to jest?
Desperacko grałem na zwłokę.
- Och, jeśli tylko w tym
trudność, znajdę ci tuzin pierwszorzędnych Jankesów, gdy tylko dotrzemy do Mexico City! Wiem, gdzie są tłumy górników, zniknięcia których nikt nie zauważy przez całe dnie...
Lecz przerwał mi ponownie z
miną autorytetu, w której był cień rzeczywistej godności.
- Zbyt długo już żartujemy.
Wstań i stój wyprostowany jak mężczyzna. Ty jesteś wybranym przeze mnie
obiektem i powinieneś na tamtym świecie dziękować mi za zaszczyt, jak
poświęcona ofiara dziękuje kapłanowi za to, że przeniósł ją do wiecznej chwały.
Nowa zasada - żaden inny żywy człowiek nie śnił nawet o takiej baterii i nikt
nigdy by na to nie wpadł, choćby świat eksperymentował przez tysiąc lat. Wiesz,
że atomy nie są tym, za co je uważamy? Głupcy! Za sto lat jakiś głupek może na to wpadnie, jeśli pozostawię świat przy
życiu.
Gdy wstałem na jego
polecenie, wyciągnął dodatkową stopę kabla z walizy i stanął wyprostowany obok
mnie, druciany hełm wyciągnął oburącz w moją stronę, na jego opalonej i
brodatej twarzy pojawił się wyraz prawdziwej egzaltacji. Przez chwilę podobny
był do jaśniejącego helleńskiego hierofanta.
- Oto, Młodości - libacja!
Wino kosmosu - nektar międzygwiezdnych przestrzeni - Linosie
- Iacchusie - Ialemusie - Zagreusie - Dionizosie - Atisie -
Hylasie - wyskoczcie z Apollina
i zabijajcie przy pomocy psów Argosa - nasienie Psamathe - dziecko słońca - Evoe!
Evoe!
Począł znowu śpiewać, tym
razem jego umysł wydawał się być daleko w przeszłości, wśród klasycznych
wspomnień z dni spędzonych na uczelni. Stojąc wyprostowany zauważyłem, że nad
moją głową zwisa kabel sygnałowy i zastanowiłem się, czy mógłbym do niego
sięgnąć gestem odpowiadającym jego ceremonialnemu nastrojowi. Warto było
spróbować, więc z takim samym antyfonalnym okrzykiem
"Evoe!" wyciągnąłem
ramiona do przodu i w górę w rytualny sposób, mając nadzieję szarpnąć za kabel
zanim zauważy, co się stało. Lecz to było na nic. Zobaczył mój zamiar i zrobił
ruch ręką w kierunku prawej kieszeni płaszcza, gdzie znajdował się mój
rewolwer. Słowa były zbędne, staliśmy przez chwilę jak wyrzeźbione posągi.
Potem powiedział spokojnie: - Pospiesz się!
Znów jak szalony szukałem w
mym umyśle dróg ucieczki. Wiedziałem, że drzwi w meksykańskich pociągach nie są
zamykane, lecz mój towarzysz bez trudu mógł mnie zatrzymać, gdybym próbował je
otworzyć i wyskoczyć. Prócz tego pociąg jechał zbyt szybko i nawet gdyby mi się
to udało, cała sprawa zakończyłaby się prawdopodobnie fatalnie. Pozostało tylko
grać na zwłokę. Po trzy i pół godzinnej podróży, przejechaliśmy już dobry
kawałek, teraz dojeżdżaliśmy już do Mexico City i
straż i policja na dworcu powinny natychmiast zapewnić bezpieczeństwo.
Pomyślałem, że powinny
istnieć dwa sposoby dyplomatycznej zwłoki. Gdyby udało mi się odroczyć
nałożenie mi hełmu, zyskałbym wystarczającą ilość czasu. Oczywiście nie
sądziłem, aby to naprawdę było śmiercionośne, ale znałem wystarczająco
szaleńców, aby wiedzieć, co się może zdarzyć, gdy ich zamiary zawiodą. Do jego
rozczarowania dołączy się obłąkane uczucie, że to ja jestem odpowiedzialny za
niepowodzenie rzeczy, która zaprzątała jego uwagę i prowadziła go do mniej lub
bardziej rozległych poszukiwań. Zastanawiałem się tylko, jak daleko sięgnie ta
naiwność i czy będę mógł zawczasu przygotować przepowiednię niepowodzenia,
które to niepowodzenie przypnie mi na zawsze łatkę proroka czy wtajemniczonego,
czy też nawet boga. Miałem jakie takie pojęcie o
meksykańskiej mitologii, warto więc było spróbować, choć chciałem najpierw
sprawdzić inne sposoby gry na zwłokę, tak aby przepowiednia była nagłą
rewelacją. Czy oszczędzi mnie w końcu, gdyby udało mi się go przekonać, że
jestem prorokiem czy istotą boską? Czy mogę "objawić się" jako Quetzalcoatl lub Huitzilopotchli?
Wszystko, aby tylko przeciągnąć całą rzecz do piątej, kiedy to powinniśmy
dotrzeć do Mexico City.
Moje początkowe
"wejście" powinno podstępnie opanować wolę weterana. Gdy maniak powtarzał swe polecenie, abym się pośpieszył,
opowiedziałem mu o mojej rodzinie, o moim zamierzonym małżeństwie i poprosiłem
o możliwość pozostawienia przesłania i rozporządzenia mym majątkiem. Jeśli,
powiedziałem, da mi kawałek papieru i zgodzi się wysłać pocztą to, co napiszę,
będę mógł umrzeć spokojniejszy i z własnej woli. Po chwili wahania wyraził na to
zgodę i począł grzebać w walizie szukając notatnika i wręczył mi go z powagą,
podczas gdy ja ponownie usiadłem. Przygotowałem ołówek, zręcznie ułamałem
koniuszek grafitu i znów zyskałem chwilę zwłoki, podczas gdy on szukał swojego
ołówka. Gdy dał mi go, sam wziął mój złamany i począł go ostrzyć dużym nożem z
rogową rękojeścią, który trzymał za pasem pod płaszczem. Było jasne, że
złamanie drugiego ołówka nie na wiele by mi się przydało.
Co tam napisałem, teraz z
trudem sobie przypominam. Po większej części był to
bełkot złożony z przypadkowo wybranych, zapamiętanych fragmentów literatury,
gdy nie mogłem sobie przypomnieć już niczego więcej. Pisałem tak niewyraźnie
jak tylko mogłem, nie niszcząc samej natury tego jako pisma, wiedziałem
bowiem, że będzie chciał rzucić na to okiem, zanim przystąpi do
eksperymentu i uświadamiałem sobie, jak by zareagował na widok oczywistych
nonsensów. Próba była straszliwa i denerwowałem się z każdą sekundą, gdy pociąg
zwalniał. W przeszłości często pogwizdywałem radosny galop w takt wesołego
stukotu kół pociągu, lecz teraz wydawało się, że tempo zwolniło do szybkości
marsza pogrzebowego - mojego marsza pogrzebowego, zreflektowałem się ponuro.
Mój fortel działał do chwili,
gdy zapełniłem cztery kartki sześć na dziewięć, aż w końcu szaleniec wyciągnął
zegarek i powiedział, że mam jeszcze pięć minut. Co powinienem teraz zrobić?
Pospiesznie myślałem nad formami sformułowania mej ostatniej woli, gdy przyszła
mi do głowy nowa myśl. Zakończywszy zawijasem i wręczywszy mu kompletną stronę,
którą włożył bez ceregieli do lewej kieszeni płaszcza, przypomniałem mu o moich
wpływowych przyjaciołach w Sacramento, którzy powinni
być bardzo zainteresowani jego pomysłem.
- Mogę ci dać do nich list
polecający? - powiedziałem. - Mogę zrobić szkic z
opisem twego kata, aby cię przyjaźnie wysłuchali? Mogą uczynić cię sławnym,
wiesz - a nie stanowi żadnego problemu, aby zastosować twoją metodę w całym
stanie Kalifornia, jeśli usłyszą o tym od kogoś takiego jak ja, kogo znają i
wierzą mu.
Spróbowałem tego sposobu w
nadziei, że myśli zawiedzionego wynalazcy pozwolą mu na chwilę zapomnieć o
aztecko-religijnej stronie całej sprawy. Gdy znów zwróci się w tym kierunku,
wyskoczę z "objawieniem" i "proroctwem". Ten schemat
zadziałał, gdyż jego oczy zajaśniały gorliwą akceptacją, choć szorstko
powiedział mi, abym się pospieszył. Nadal opróżniał walizę, wyciągając z niej
dziwacznie wyglądającą plątaninę szklanych pojemników i spiral, do których były
przymocowane druty idące od hełmu, opatrując to komentarzem zbyt technicznym,
abym mógł go zrozumieć, dla niego jednak najwidoczniej prostym. Udawałem, że
notuję wszystko to co mówi, zastanawiając się, czy
rzeczywiście ten dziwaczny aparat może być baterią. Czy doznam wstrząsu, gdy
zastosuje to urządzenie? Mężczyzna mówił pewnie, jakby był autentycznym
elektrykiem. Opis wynalazku był dla niego stosownym zadaniem i zobaczyłem, że
przestał się niecierpliwić. Niosąca nadzieję szarość świtu zamigotała za oknem
czerwienią zanim zakończył i poczułem w końcu, że moja szansa ucieczki poczyna
się urzeczywistniać.
Jednak on także zobaczył świt
i znów zaczął się denerwować. Wiedział, że pociąg powinien być w Mexico City o piątej i z pewnością podjąłby szybkie
działanie, gdybym nie zapełnił jego umysłu nowymi pomysłami. Gdy wstał
zdecydowanie, kładąc baterię na siedzenie obok otwartej walizy, przypomniałem
mu, że nie zrobiłem jeszcze koniecznych szkiców i poprosiłem go, aby potrzymał
hełm tak, bym mógł go narysować blisko baterii. Usiadł znowu, przypominając mi
wiele razy, abym się pospieszył. Po chwili przerwałem, aby zasięgnąć
informacji, w jakiej pozycji ofiara znajduje się w czasie egzekucji i w jaki
sposób zostaje przezwyciężona jej prawdopodobna szamotanina.
- Cóż - odparł - przestępca
jest mocno przywiązywany do pala. Nie ma znaczenia jak bardzo szarpie głową,
gdyż hełm przylega ściśle, a jeszcze bardziej się ściąga, gdy przepłynie
przezeń prąd. Przekręcamy wyłącznik stopniowo - o tutaj, i starannie aranżujemy
całe przedsięwzięcie potencjometrem.
Przyszedł mi do głowy nowy
pomysł, gdy uprawne pola z coraz częstszymi domami w świetle świtu zapowiadały
nasze zbliżanie się do stolicy.
- Muszę jednak - powiedziałem
- narysować hełm na ludzkiej głowie, tak jak narysowałem go obok baterii. Czy
nie mógłbyś go nałożyć na chwilę, tak abym mógł cię naszkicować wraz z tym?
Gazety i przedstawiciele władz mogą chcieć tego wszystkiego, a bardzo lubią,
aby wszystko było kompletne.
Gdyby się to udało, miałbym
może lepszą szansę niż ucieczka, gdyż na moją uwagę oczy szaleńca znowu
rozbłysły.
- Gazety? Tak - do cholery, możesz zrobić tak, aby to dostało się do gazet?
Redaktorzy śmiali się ze mnie i nie chcieli wydrukować ani słowa. No, pospiesz
się! Nie mamy ani sekundy do stracenia. Dalej, niech to diabli, wydrukują
rysunki! Sprawdzę twój szkic, czy nie zrobiłeś jakiegoś błędu - musi być
dokładny za wszelką cenę. Później znajdzie cię policja - powiedzą jak to
działa. Notatka w Associated Press
- twój list - nieśmiertelna sława... Pospiesz się, mówię - pospiesz się do cholery!
Pociąg chwiał się na gorszych
torach w pobliżu miasta i zataczaliśmy się nieskładnie raz po raz. Udało mi się
złamać ponownie ołówek, lecz oczywiście szaleniec natychmiast wręczył mi mój
własny, który wcześniej zaostrzył. Mój pierwszy zasób forteli był już bliski
wyczerpania i czułem, że muszę za chwilę odwołać się do głównego pomysłu. Nadal
byliśmy o dobry kwadrans od stacji i nadszedł czas, aby skierować myśli mego
towarzysza w stronę religii i spreparować boską przepowiednię.
Przypomniawszy sobie
wszystko, co wiedziałem o mitologii Azteków, rzuciłem nagle ołówek i papier i
zacząłem śpiewać.
- Ia!
Ia! Tloquenahuaque, Ty,
Którego Istota Jest w Tobie! Ty także, Ipalnemoanie,
Przez Którego Żyjemy! Słyszę, słyszę! Widzę, widzę! Orle niosący Węża!
Przesłanie! Przesłanie! Huitzilopotchli, twój grzmot
rozlega się echem w mej duszy!
Na mój zaśpiew
szaleniec popatrzył z niedowierzaniem przez swą dziwną maskę, na jego
przystojnej twarzy ukazał się wyraz zaskoczenia i zdumienia, który szybko
zmienił się w zaniepokojenie. Wydawało się, że jego umysł opustoszał na chwilę,
a potem przekrystalizował w inny wzór. Podniósłszy ręce w górę, począł śpiewać
jakby we śnie.
- Mictlanteuctli,
Wielki Panie, znak! Znak z twej czarnej jaskini! Ia! Tonatiuh-Metztli! Cthulhu!
Rozkazuj, a ja będę służył!
W całym tym bełkocie było
jedno słowo, które poruszyło jakąś dziwną strunę w mej pamięci. Dziwną, gdyż
nigdy nie występowało w żadnym opracowaniu meksykańskiej mitologii, jednak
słyszałem je niejednokrotnie w przejętych grozą szeptach peonów
w mojej macierzystej kopalni w Tlaxcali. Wydawało się
być częścią jakiejś wielkiej tajemnicy i prastarego rytuału, gdyż następowały
po nim charakterystyczne, wypowiadane szeptem odpowiedzi, które słyszałem raz
po raz, a które nie było znane nawet nauce akademickiej. Ten szaleniec musiał
spędzić dużo czasu z peonami ze wzgórz i z Indianami,
tak jak to zresztą powiedział, gdyż z całą pewnością ta niezanotowana
wiedza nie pochodziła z samej nauki zawartej w książkach. Stwierdziwszy, że
należy uwiarygodnić swój ezoteryczny bełkot, zdecydowałem się uderzyć w jego
najczulszy punkt i dałem odpowiedź, jakiej używali tubylcy.
- Ya-R'lyeh! Ya-R'lyeh! - krzyknąłem.
- Cthulhu fhtaghn! Nigurat-Yig! Yog-Sothoth...
Ale nie miałem okazji
dokończyć. Wprawiony w religijny szał prawidłową odpowiedzią, której jego na
wpół świadomy mózg prawdopodobnie nie oczekiwał, szaleniec rzucił się na
kolana, raz po raz skłaniając swą głowę w drucianym hełmie i kręcąc nią w lewo
i w prawo. Za każdym razem jego pokłony stawały się coraz głębsze i usłyszałem,
że jego pokryte pianą wargi powtarzają "zabij, zabij, zabij" w szybko
nabrzmiewającej monotonii. Przyszło mi na myśl, że przesadziłem i moja
odpowiedź wyzwoliła narastającą manię, która może go doprowadzić do punktu w którym mnie zabije, zanim dotrzemy do stacji.
Gdy łuk pokłonów szaleńca
stawał się stopniowo coraz większy, odległość kabla z jego hełmu od baterii
stawała się coraz mniejsza. Teraz, w swym delirium zaczął powiększać zakres
obrotów głową, aby zatoczyć pełny okrąg, tak że kabel
owinął mu szyję i począł szarpać za jego zamocowania do baterii leżącej na
siedzeniu. Zastanawiałem się co zrobi, gdy wydarzy się
rzecz nieuchronna i bateria zostanie ściągnięta na podłogę i prawdopodobnie
zniszczona.
Wtem nastąpił nagły
kataklizm. Bateria, szarpnięta z brzegu siedzenia przez ostatni gest maniaka w jego orgiastycznym szaleństwie, istotnie spadła,
ale nie stłukła się całkowicie. Zamiast tego, jak to zanotowały moje oczy w
ułamku sekundy, uderzenie przesunęło potencjometr, tak że
przełącznik skoczył natychmiast w swe krańcowe położenie, przepuszczając pełny
prąd. Zadziwiające, że tam był prąd. Wynalazek nie był tylko snem szaleńca.
Zobaczyłem olśniewającą, niebieską zorzę, usłyszałem wycie, bardziej
przerażające niż wszystkie krzyki, jakie słyszałem w czasie tej szalonej,
straszliwej podróży i poczułem przyprawiający o mdłości smród palonego ciała.
To było wszystko, co mogła znieść moja świadomość. Zemdlałem.
Gdy straż kolejowa w Mexico City ocuciła mnie, zobaczyłem na peronie tłum wokół
drzwi do mego przedziału. Na mój mimowolny krzyk tłoczące się twarze stały się
zaciekawione i wątpiące i byłem zadowolony, gdy strażnik usunął wszystkich z
wyjątkiem lekarza, który przeciskał się do mnie. Mój krzyk był całkiem
naturalną rzeczą, lecz wydałem go pod wpływem czegoś więcej, niż szokującego
widoku na podłodze przedziału, który spodziewałem się zobaczyć. Należało by raczej powiedzieć - pod wpływem braku, gdyż,
prawdę mówiąc, na podłodze niczego nie było.
Nie było też, jak powiedział
strażnik, w chwili gdy otworzył drzwi przedziału. Mój
bilet był jedyną zapłatą za ten przedział i byłem jedyną osobą, którą w nim
znaleziono. Tylko mnie i moją walizę, nic więcej. Jechałem sam, przez całą
drogę od Queretaro. Strażnik, doktor i gapie pukali
się znacząco w czoła w odpowiedzi na me chaotyczne pytania.
Czy to wszystko było snem,
czy też rzeczywiście oszalałem? Przypomniałem sobie mój niepokój, napięte nerwy
i wzdrygnąłem się. Podziękowawszy straży i doktorowi i uwolniwszy się od tłumu,
wtoczyłem się do taksówki, którą pojechałem do Fonda Nacional, gdzie, po zatelegrafowaniu do Jacksona
w kopalni, spałem aż do popołudnia w nadziei pozbierania się. Obudziłem się o
trzynastej, w samą porę, aby złapać kolejkę wąskotorową do okolic kopalń, lecz
gdy wstałem, znalazłem pod drzwiami telegram. Był od Jacksona
i donosił, że znaleziono Feldona
martwego w górach tego ranka; wieść o tym dotarła do kopalni około dziesiątej.
Wszystkie papiery są bezpieczne, a biuro w San Francisco zostało natychmiast
powiadomione. Tak więc cała ta podróż, z jej nerwowym
pośpiechem i raniącymi doświadczeniami nie zdała się na nic.
Wiedząc, że McComb będzie oczekiwał osobistego raportu niezależnie od
przebiegu wypadków, wysłałem następny telegram i mimo wszystko złapałem
wąskotorówkę. Cztery godziny później turkotałem i podskakiwałem do stacji przy
kopalni nr 3, gdzie czekał już Jackson, aby mnie
kordialnie powitać. Był tak przejęty tym, co się dzieje w kopalni, że nie
zauważył, iż nadal się trzęsę. Nie zauważył też mego cierpiącego wyrazu twarzy.
Opowiadanie superintendenta
było krótkie i przekazał mi je, gdy szliśmy w stronę chaty na zboczu wzgórza
nad jaskinią, w której leżało ciało Feldona.
Powiedział, że Feldon zawsze był dziwaczną, posępną
osobą. Od czasu, gdy go przyjęto rok temu, pracował nad jakimiś tajemniczymi
urządzeniami mechanicznymi, uskarżał się na to, że go nieustannie szpiegują i
bratał się wyraźnie z tubylczymi robotnikami. Z całą pewnością jednak był
fachowcem, znał okolice i ludzi. Miał zwyczaj robienia długich wycieczek na
wzgórza, gdzie żyli peoni i nawet brał udział w
niektórych ich prastarych, pogańskich ceremoniach. Napomykał o dziwnych
sekretach i obcych siłach tak samo często, jak często chwalił się swą
zręcznością w zagadnieniach mechaniki. Ostatnio rozłożył się zupełnie, stał się
chorobliwie podejrzliwy w stosunku do kolegów i niewątpliwie skłonił swych
tubylczych przyjaciół do kradzieży rudy w chwili, gdy zaczęło mu brakować gotówki.
Potrzebował niewiarygodnych ilości pieniędzy to na to, to na tamto -
przychodziły do niego skrzynie z laboratoriów i sklepów sprzedających maszyny w
Mexico City lub w Stanach.
Jeśli chodzi o ostatnie
zniknięcie z papierami - uczynił tylko szalony ruch oznaczający odwet za to, co
nazywał "szpiegowaniem". Z pewnością był szalony, gdyż podążył przez
całą krainę do ukrytej jaskini na dzikim zboczu nawiedzonej Sierra
de Malinche, gdzie nie ma żadnego białego człowieka i
czynił tam jakieś niezwykle potworne rzeczy. Jaskinia, której nigdy wcześniej
nie znaleziono przed końcową tragedią, była pełna przerażających, prastarych
azteckich idoli i ołtarzy; te ostatnie pokryte były zwęglonymi kośćmi niedawno
spalonych ofiar wątpliwej natury. Tubylcy nie powiedzieli nic - a nawet
przysięgali, że o niczym nie wiedzą - lecz łatwo było spostrzec, że jaskinia
jest ich miejscem spotkań od bardzo dawna i że Feldon
brał udział w ich obrzędach w całej pełni.
Poszukiwacze znaleźli to
miejsce tylko dzięki zaśpiewom i końcowemu okrzykowi.
Było to tuż po piątej tego ranka i po całonocnym obozowaniu grupa zbierała się,
aby powrócić do kopalni. Nagle ktoś usłyszał delikatny rytm w pewnej odległości
i rozpoznał natychmiast jeden z tych potwornych, starych, tubylczych rytuałów,
odprawianych w jakimś odosobnionym miejscu, na zboczu góry mającej kształt
trupa. Słyszano te same stare imiona: Mictlanteuctli,
Tonatiuh-Metztli, Cthulhu, Ya-R'lyeh i całą resztę - lecz potworną rzeczą było to, że
zmieszane z nimi były angielskie słowa. Naprawdę był to angielski białego
człowieka a nie złodziejski żargon. Prowadzeni tymi dźwiękami, pospieszyli
porośniętym zielskiem zboczem w ich kierunku, gdy nagle po chwili ciszy
usłyszeli wrzask. Był tak straszliwy, że żaden z nich nigdy nie słyszał w życiu
nic straszniejszego. Poczuli także dym i jakiś gryzący zapach.
Potem natknęli się na
jaskinię, której wejścia chronił gąszcz krzewów mesquite.
Buchały stamtąd kłęby śmierdzącego dymu. Gdy oświetlili wnętrze, ujrzeli
znajdujący się tam potworny ołtarz i jakieś groteskowe wyobrażenia, migoczące w
świetle świec, które musiały być zmienione nie dalej niż pół godziny temu, a na
wysypanej żwirem podłodze leżało coś tak potwornego, że wszyscy cofnęli się. To
był Feldon z głową spaloną na frytkę przez jakieś
dziwne urządzenie, które miał na nią nałożone - był to pewien rodzaj drucianej
klatki połączonej z roztrzaskaną baterią, która najwidoczniej spadła na podłogę
z pobliskiego ołtarza. Gdy ludzie to zobaczyli, wymienili między sobą
spojrzenia, myśląc o "elektrycznym kacie". Feldon
zawsze chwalił się pomysłem rzeczy, którą wszyscy odrzucali
lecz próbowali mu ją ukraść i skopiować. Papiery spoczywały bezpiecznie
w stojącej obok niego torbie i w godzinę później kolumna poszukiwaczy wyruszyła
w drogę powrotną do kopalni nr 3 z przerażającym ciężarem na zaimprowizowanych
noszach.
To było wszystko, lecz
wystarczyło, abym pobladł i zachwiał się, gdy Jackson
prowadził mnie do chaty, w której leżało ciało. Posiadałem
bowiem wyobraźnię i czułem, że w jakiś nadnaturalny sposób tragedia
zamienia się w koszmar. Wiedziałem co zobaczę w
chacie, za tymi otworzonymi drzwiami, wokół których zgromadzili się
zaciekawieni górnicy i nie drgnąłem, gdy moje oczy spoczęły na olbrzymiej
postaci, prostym, sztruksowym ubraniu, dziwnie delikatnych dłoniach, kłaczkach
spalonej brody i na tej samej piekielnej maszynie - lekko uszkodzonej baterii i
hełmie, poczerniałym od spalenia tego, co było w środku. Wielka, otwarta waliza
nie zaskoczyła mnie - lękałem się tylko jednej rzeczy: złożonych kartek
wystających z lewej kieszeni. W chwili, gdy nikt nie patrzył, wyciągnąłem rękę
i zabrałem te dobrze znajome papiery i zmiąłem je w ręku nie odważywszy się
spojrzeć na zapis. Powinienem żałować, że jakiś rodzaj panicznego strachu
sprawił, że spaliłem je tej samej nocy, nawet nie patrząc na nie. Mogły być
dowodem na coś lub przeciwko czemuś - lecz jeśli o to chodzi, to miałbym dowód,
gdybym zapytał koronera o rewolwer, wyciągnięty z
prawej kieszeni płaszcza. Nigdy jednak nie miałem odwagi pytać o to - gdyż mój
własny rewolwer zginął po tej nocy w pociągu. Mój ołówek także nosił ślady
prymitywnego i pośpiesznego ostrzenia, niepodobnego do starannego zaostrzenia,
jakie mu nadałem w piątek po południu, w prywatnym wagonie prezesa McComba.
W końcu zaintrygowany
począłem zbierać się do powrotu. Prywatny wagon został już naprawiony, gdy
wróciłem do Queretaro, lecz największej ulgi doznałem
po przekroczeniu Rio Grande w El Paso
i po wjeździe do Stanów. W następny piątek byłem w San Francisco, a w następnym
tygodniu odbył się odroczony ślub.
Co naprawdę zdarzyło się tej
nocy? Jak powiedziałem, nie ośmielam się nawet domyślać. Ten
facet, Feldon, był szalony
rozpoczynając to i u szczytu swego szaleństwa przyswoił sobie pewną część
prehistorycznej azteckiej wiedzy czarnoksięskiej, której nikt nie miał prawa
znać. Był naprawdę wynalazczym geniuszem, a ta bateria musiała być autentyczną
rewelacją. Słyszałem później, jak był postponowany przez prasę, opinię
publiczną i możnych tego świata. Zbyt wiele rozczarowań nie jest dobre dla
człowieka jego rodzaju. W jakiś sposób zadziałało pewne piekielne połączenie
wpływów. Nawiasem mówiąc, rzeczywiście mógł być żołnierzem Maksymiliana.
Gdy opowiadam tę historię,
większość ludzi uważa mnie za kłamcę. Inni kładą to na karb nienormalnej
psychologii - niebiosa tylko wiedzą, jak byłem zdenerwowany - zaś jeszcze inni
mówią o pewnego rodzaju "projekcji astralnej". Moja gorliwość w
pochwyceniu Feldona z pewnością wysłała me myśli ku
niemu, a z całą tą indiańską magią, zdolny był do ich rozpoznania i wyjścia im
na przeciw. Czy był w przedziale wagonu, czy w jaskini góry o kształcie trupa?
Czy to, co przydarzyło się mnie, przydarzyło się w istocie jemu? Muszę wyznać,
że nie wiem i nie jestem pewien, czy chcę wiedzieć. Od tego czasu nigdy nie
byłem w Meksyku i, jak powiedziałem na początku, nie chcę słyszeć o
elektrycznym kacie.