"Koszmar w Dunwich"
H.P.Lovecraft
"Gorgony, Hydry i
Chimery — straszne opowieści o Celaeno i Harpiach —
mogą się odradzać w przesądnym umyśle — ale istniały
tam już przedtem. Są kopią, wzorcem — stare ich wzorce są w nas, i są wieczne.
Gdyby było inaczej, to czy przytoczone przykłady, które na jawie uważamy za
nieprawdziwe, mogłyby wywierać na nas jakikolwiek wpływ? Czy to znaczy, że w
sposób naturalny przejmujemy poczucie lęku od takich właśnie obiektów, które,
jak się powszechnie uważa, są w stanie wyrządzić nam cielesną krzywdę? O, bynajmniej!
Tego rodzaju lęki mają o wiele starsze podłoże. Sięgają poza ciało — o nawet w
powiązaniu z ciałem byłyby takie same... Fakt, że lęk, tutaj rozważany, ma
charakter czysto duchowy, że jest silny w proporcji, tak jak jest
bezprzedmiotowy na ziemi, że dominuje w okresie naszego bezgrzesznego
niemowlęctwa — stwarza trudności, których rozwiązanie może ułatwić wejrzenie w
okres, gdy świat jeszcze nie istniał, i choćby pobieżne zerknięcie w mroczną
krainę pra egzystencji."
Charles Lamb „Czarownice i inne koszmary nocne".
I
Jeśli podróżnik, przebywający
na północy środkowej części Massachusetts, skręci w
niewłaściwy gościniec na rozstaju dróg przy rogatkach Aylesbury
tuż za Dean's Corners, napotka samotną i
dziwną krainę. Teren się tu wznosi, a kamienne mury obrośnięte dziką różą coraz
silniej napierają na krętą, piaszczystą i pożłobioną koleinami drogę. Drzewa w
pojawiających się co pewien czas pasmach lasów wydają
się za duże, a dzikie krzewy, jeżyny i trawa rosną tak bujnie, że nawet w
zamieszkałych regionach nieczysto się takie spotyka. Pola uprawne, mało zresztą
urodzajne, występują tu tylko gdzieniegdzie, a z rzadka rozproszone domy noszą
znamiona wieku, nędzy i ruiny. Nie wiadomo, dlaczego tak się dzieje, ale nikt
właściwie nie ma ochoty pytać o drogę wychodzących, samotnych ludzi, których
niekiedy można dostrzec na rozpadających się progach domów oraz na spadzistych
łąkach usianych kamieniami. Ludzie ci są tak milczący i tajemniczy, że każdy
odnosi wrażenie, jakby natknął się na jakieś zakazane istoty, z którymi lepiej
byłoby nie mieć do czynienia. A kiedy wznosząca się coraz wyżej drogo
doprowadza do miejsca, z którego roztacza się ponad gęstymi lasami widok na
wzgórza, narasta uczucie dziwnego niepokoju. Ich, wierzchołki są nazbyt okrągłe
i symetryczne, aby taki widok mógł się wydać przyjemny i naturalny, a do tego jeszcze co jakiś czas rysują się niezwykle wyraziście na tle
nieba wysokie, ustawione w krąg kamienne kolumny wieńczące szczyty tych wzgórz.
Drogę przecinają niezbadanej
głębokości wąwozy i parowy, a prymitywne drewniane mosty nie zapewniają
poczucia bezpieczeństwa. A kiedy droga opada w dół, pojawiają się całe połacie
bagien, na widok, których człowiek instynktownie się wzdryga, natomiast
wieczorem ogarnia go lęk, gdy zaczyna się rozlegać skrzeczenie niewidocznych
lelków kozodojów, a niespotykane chmary robaczków świętojańskich wykonują
taniec w rytm ochrypłego, uporczywego i donośnego rechotu żab. Wąska, lśniąca
wstęga górnego biegu rzeki Miskatonic przypomina
pełzającego węża, kiedy tak wije się u stóp kopulastych wzgórz, spośród,
których wypływa.
Im bliżej wzgórz, podróżnik
stwierdza, że bardziej przyciągają uwagę ich zalesione stoki aniżeli kamienne,
kopulaste wierzchołki. Zieją czarnym mrokiem, są urwiste i miałoby się ochotę
znaleźć od nich jak najdalej, ale nie ma niestety innej drogi, dzięki której
można by ich uniknąć. Po drugiej stronie krytego mostu widać małą wioskę
przycupniętą między rzeką a stromym zboczem Round Mountain, w której zadziwiają przegniłe spadziste dachy
świadczące o architekturze znacznie starszej niż pozostała zabudowa okolicy.
Nie napawa otuchą świadomość, kiedy przyjrzeć się bliżej, że większość chat
jest opustoszała i chyli się do ruiny i że w kościele ze zwaloną wieżą mieści
się teraz Jedyny niechlujny sklep tej wioski. Przerażenie ogarnia na mysi, że
trzeba przejść mroczny jak tunel most, nie da się go jednak ominąć. A po
drugiej stronie, na odcinku drogi prowadzącej przez wieś, bucha przykra woń
zbutwienia, nagromadzona przez całe stulecia. Z ulgą opuszcza się to miejsce
posuwając się wąską ścieżką wiodącą u podnóża wzgórz i poprzez równinę dociera
się znowu do rogatek Aylesbury. Czasem dopiero tutaj
człowiek się dowiaduje, że był w Dunwich.
Obcy rzadko odwiedzało tę
miejscowość, a od pewnego czasu, kiedy to miały tam miejsce straszne
wydarzenia, wszystkie kierujące doń drogowskazy zostały usunięte. Sceneria
tamtejsza, jeśli oceniać wedle zwykłego kanonu estetycznego, jest wyjątkowo
ładna, a jednak nie przyjeżdżają tam turyści w sezonie letnim, nie zaglądają
też artyści. Dwieście lat temu, kiedy opowieści o wiedźmach wypijających krew,
otaczaniu czcią Szatana i o dziwnych Istotach żyjących w lasach nie budziły
pobłażliwego uśmiechu, mówiło się jawnie o przyczynach, dla których należy
unikać tych terenów. W wieku, w którym włada rozum, a w którym właśnie żyjemy —
koszmar w Dunwich został wyciszony w 1928 roku przez
ludzi, którym dobro tego miasta i świata leżało na sercu — wszyscy unikają tych
stron nie wiedząc właściwie dlaczego. Być może znana
jest jedna przyczyna — ale nie ludziom przybyłym z
daleka — a mianowicie odrażający wygląd nielicznych już mieszkańców tych
chylących się do upadku osiedli, jakie dość często spotyka się w zakątkach
Nowej
Anglii. Stanowią jakby swoją
własna rasę z wyraźnie zaznaczającym się umysłowym i fizycznym stygmatem
degeneracji, spowodowanej między innymi zawieraniem małżeństw między krewnymi.
Przeciętna ich Inteligencji jest katastrofalnie niska, natomiast ich kroniki aż
cuchną od jawnej złośliwości potajemnych zabójstw, kazirodztwa oraz czynów
wyjątkowo okrutnych i wyuzdanych. Grupa przynależąca do starego ziemiaństwa, a
reprezentowana przez dwie albo trzy rodziny, które przybyły tu z Salem w 1692 roku, utrzymała się na cokolwiek wyższym
poziomie, choć poniektórzy jej potomkowie tak już wrośli w pospólstwo, że tylko
ich nazwiska mogą być kluczem do tak zniesławionego pochodzenia. Niektórzy Whateleyowie czy Bishopowie wciąż
jeszcze wysyłają najstarszych synów do Harvardu czy Miskatonic,
ale rzadko powracają oni pod butwiejące dachy, pod którymi ich przodkowie, a
także oni sami przyszli na świat.
Nawet ci, którzy znają fakty
związane z koszmarem, jaki się tutaj wydarzył, nie potrafią powiedzieć, co się
działo w Dunwich. Stare legendy wspominają o
bezbożnych obrzędach i tajnych zgromadzeniach Indian, podczas których
przywoływano zakazane, tajemnicze istoty spośród wielkich, kopulastych wzgórz i
odprawiano dzikie, orgiastyczne obrzędy, powodując jakieś trzaski i grzmoty w
głębi ziemi. W 1747 roku wielebny Abijah Hoadley, nowo przybyły kapłan Kongregacjonalnego
Kościoła we wsi Dunwich wygłosił pamiętne kazanie na
temat obecności Szatana i jego diabłów, w którym powiedział:
Zważyć musimy, że te
bluźniercze siły z piekielnego Orszaku Demonów są nazbyt powszechnie znane, aby
im można było zaprzeczyć. Przeklęte głosy Azazela
i Buzraela, Belzebuba i Beliala
słyszało z głębi ziemi ponad dwudziestu jeszcze żyjących wiarygodnych świadków,
a dwa tygodnie temu ja sam wyraźnie słyszałem rozmowę nieczystych sił w górach
za moim domem. Dochodziło brzęczenie i dudnienie, jęk i pisk, i jakieś syki.
Były to dźwięki obce tej ziemi, a musiały się dobywać z jaskiń, które tylko
człowiek uprawiający czarną magię może odkryć, a otworzyć jedynie diabeł.
Wielebny Hoadley
wkrótce potem zniknął, ale tekst jego kazania, wydrukowany w „Springfieid", do dziś istnieje. Jednakże każdego roku
dochodzą wieści o dziwnych odgłosach rozbrzmiewających wśród gór i wciąż
stanowią zagadkę dla geologów i fizjografów.
Inne podania głoszą o jakimś
nieprzyjemnym zapachu unoszącym się w pobliżu kręgu kamiennych kolumn i o
nagłych, sowizdrzalskich odgłosach słyszalnych niezbyt wyróżnia w pewnych
godzinach, a dobywających się z określonych miejsc na dnie wielkich wąwozów; a
jeszcze inne podania ludowe wspominają o Diabelskim Uskoku — jest to ponure,
przeklęte zbocze góry, na którym nie rosną ani drzewa, ani krzewy, ani nawet
trawa. Ludzie tutaj panicznie się boją głosów lelków kozodojów, które nasilają
się w ciepłe noce. Panuje przekonanie, że te ptaki oczekują na dusze umierających
ludzi i że dopasowują rytm swoich pełnych grozy krzyków do ostatnich oddechów
cierpiącego. Jeżeli pochwycą ulatującą duszę w momencie opuszczania ciała,
natychmiast odlatują trzepocząc skrzydłami pośród demonicznego chichotu; a
jeśli nie uda się im pochwycić, stopniowo zapadają w pełną rozczarowania ciszę.
Wszystkie te opowieści już
się oczywiście przeżyły i wydają się śmieszne; wywodzą się z niezwykle
odległych czasów. Dunwich jest rzeczywiście bardzo
stare, o wiele starsze niż wszystkie inne osady w promieniu trzydziestu mil. Na
południe od Dunwich można spotkać fundamenty i komin
starego domu Bishopa, który został zbudowany jeszcze
przed 1700 rokiem; natomiast ruiny młyna przy wodospadach, zbudowanego w 1806
roku, stanowią najbardziej nowoczesną architekturę, na jaką się można tu
natknąć. Przemysł nigdy nie kwitł w tych stronach, a fabryka, jaką tu
zamierzano rozwinąć w dziewiętnastym wieku, miała krótkotrwały żywot.
Najstarsze ze wszystkiego są jednak wielkie, surowe ciosane kolumny stojące kręgiem
na szczytach, ale przypisuje się je raczej Indianom aniżeli późniejszym
osadnikom. Stosy czaszek i kości w kręgu kolumn i wokół dużej skały w kształcie
stołu na Sentinel Hill
stanowią, w powszechnym przekonaniu, miejsce grzebania Pocumtucków;
natomiast wielu etnologów, odrzucając absurdalne prawdopodobieństwo takiej
teorii, twierdzi, że są to pozostałości ludów kaukaskich.
II
Wilbur Whateley urodził się o
piątej rano w niedzielę drugiego lutego 1913 roku, na dużej i tylko częściowo
zamieszkałej farmie, znajdującej się na stoku wzgórza cztery mile od wsi i
półtorej mili, od jakiegokolwiek innego domostwa w okręgu Dunwich.
Data powyższa upamiętniła się, ponieważ było to święto Matki Boskiej
Gromnicznej, które mieszkańcy Dunwich obchodzą pod
inną nazwą, a także dlatego, że w górach rozległy się
jakieś huki, zaś przez całą noc poprzedzająca jego urodzenie ujadały zaciekle
wszystkie psy we wsi. Godny również uwagi jest takt, że matka Jego pochodziła
ze zregenerowanej gałęzi rodziny Whateleyow, że była
ułomną, brzydką trzydziestopięcioletnia kobietą, albinoską, a mieszkała ze
starym Ojcem, półobłąkanym o którym w jego młodych latach krążyły plotki, że
para się czarną magia. Lavinia Whateley
nie miała męża, ale nie wyrzekła się dziecka, zgodnie z panującymi w tych
stronach obyczajami; nie przejmowała się tez domysłami, jakie mogą snuć — i
snuli — okoliczni wieśniacy na temat Ojcostwa Jej dziecka. Wręcz przeciwnie,
wydawało się dumna z czarnowłosego niemowlęcia o wyglądzie satyra, który
jaskrawo kontrastował z jej albinizmem i różowymi oczami, a słyszano też, jak
rozpowiadała rozmaite i dziwne o nim wieści, o jego niezwykłej mocy i wielkiej
przyszłości.
Lavinia mówiła różne rzeczy, żyła nowiem samotnie i
zapuszczała się daleko w góry podczas szalejących burz, a także czytała grube
książki zgromadzone w ciągu dwóch stuleci, które jej ojciec odziedziczył po
przodkach Whateleyach, a które teraz rozpadały się
Już ze starości i zniszczenia przez robactwo. Do szkoły nie chodziła nigdy
uczył ją ojciec, przekazując jej w sposób chaotyczny strzępki starożytnej
wiedzy. Ludzie zawsze stronili od ich farmy z powodu krążących opowieści o
czarnej magii Starego Whateleya i dotychczas
niewyjaśnionych okoliczności gwałtownej śmierci pani Whateley, kiedy Lavinia
miała dwanaście lat. Lavinia zadowolona Dyla ze swego samotnego życia, które wypełniało różnymi
zajęciami i oddawała się najfantastyczniejszym marzeniom i snom. Domem niewiele
się zajmowała, panował w nim nieład i brud, a w nozdrza uderzały nieprzyjemne
zapachy.
Tej nocy, kiedy rodził się Wilbur, rozlegał się w domu Whateleyow
krzyk, którego echo zagłuszało nawet odgłosy ze wzgórz i szczekanie psów, ale w
jego przyjściu na świat nie uczestniczył ani żaden doktor, ani akuszerka.
Sąsiedzi dowiedzieli się o wszystkim dopiero w tydzień później, kiedy Story Whateley wybrał się saniami do Dunwich
i chaotycznie opowiedział o tym wydarzeniu ludziom stojącym bezczynnie przed
sklepem Osborne'a. Wydawało się, że się zupełnie
odmienił — rozglądał się ukradkiem na wszystkie strony, nie budził lęku, jak
dotychczas, tylko sam byt jakiś zalękniony — a przecież nie był to człowiek,
któremu wydarzenia rodzinne mogłyby zakłócić spokój. Mimo to znać po nim było
dumę, która zresztą potem ujawniła się też i u jego córki, a to, co powiedział
o ojcu dziecka, upamiętniło się na długie lata jego słuchaczom.
— Nie obchodzi mnie, co
ludzie sobie myślą, bo jeśli chłopak Lavinii będzie
jak jego ojciec, wszystkich zadziwi. Myślicie pewnie, że wy to jedyni ludzie
tutaj. Lavinia czytała i widziała rzeczy, o których
wam tylko opowiadano. Jej chłop jest tak samo dobry jak każdy chłop po tej
stronie Aylesbury. A jakbyście wiedzieli o górach to,
co ja wiem, to byście myśleli, że jej ślub jest lepszy niż wszystkie śluby w
kościołach. Powiem wam jeszcze, że któregoś dnia usłyszycie, jak dziecko Lavinii zawoła imię swojego ojca ze szczytu Sentinel Hill.
Tylko dwie osoby widziały Wilbura Whateleya w pierwszym
miesiącu życia. Byli to Zechariah Whateley,
z tych jeszcze nie zdegenerowanych, i Mamie Bishop, nieślubna żona Earla Sawyera. Mamie wybrała się z ciekawości, a to, co potem
opowiadała, okazało się uzasadnione. Zechariah
natomiast przyprowadził dwie krowy z Alderney, które
Stary Whateley kupił od jego syna, Curtisa. Od tej chwili rodzina małego Wilbura
skupowała bydło i trwało to aż do 1928 roku, kiedy to zdarzył się ten straszny
koszmar w Dunwich. A mimo to w obskurnej oborze Whateleya nigdy nie było dużo bydła. Przez pewien czas
ciekawscy liczyli z ukrycia liczbę krów pasących się na stromym zboczu koło
starej farmy i jakoś nigdy nie doliczyli się więcej niż dziesięć albo
dwanaście, a wszystkie wygadały zabiedzone, jakby bez krwi. Widocznie jakaś
zaraza niszczyła zwierzęta u Whateleyów; pewnie
pastwisko było niezdrowe albo grzyb toczył drzewo w ich obskurnej oborze, co
nie wychodziło zwierzętom na dobre. Na ich skórze było pełno wrzodów albo ran,
tak jakby były czymś ponacinane. A tym, którzy byli na farmie jeszcze we
wcześniejszych miesiącach, wydało się, że takie same wrzody i rany dostrzegli
na szyi nie ogolonego, siwego Starego Whateleya i jego niechlujnej, potarganej córki—albinoski.
Wiosną, po urodzeniu Wilbura, Lavinia wznowiła wyprawy
w góry wraz ze swoim smagłym dzieckiem, które nosiła w niekształtnych
ramionach. Z czasem, kiedy większość okolicznych mieszkańców zobaczyła już
dziecko, przestano się nim interesować, nie komentowano też jego niezwykle
szybkiego rozwoju. Wilbur rósł fenomenalnie szybko,
kiedy skończył trzy miesiące, był większy i mocniejszy niż niejedno roczne
dziecko. Jego ruchy i głos nacechowane były rozwago i świadomością niespotykaną
u takiego niemowlaka, toteż nikogo to nie zaskoczyło, kiedy w siódmym miesiącu życia
zaczął chodzić, jeszcze trochę chwiejnie, ale po miesiącu już poruszał się
całkiem swobodnie.
W tym mniej więcej czasie —
na Wszystkich Świętych — na szczycie Sentinel Hill, gdzie pośród stosu starych kości znajduje się skała w
kształcie wielkiego stołu, pojawił się o północy wielki płomień. Rozpętała się
fala plotek, bo Silos Bishop — z tych normalnych Bishopów —na godzinę przed pojawieniem się ognia widział,
jak chłopiec biegł żwawo przed matką właśnie na to wzgórze. Silas
pędził właśnie zbłąkaną jałówkę, ale prawie zapomniał, co robi, kiedy w słabym
świetle latarki dojrzał tych dwoje. Przedzierali się niemal bezszelestnie przez
poszycie i zdumionemu Silosowi wydało się, że byli zupełnie nadzy. Potem miał
pewne wątpliwości co do chłopca, być może miał na
sobie ciemne spodnie, krótkie albo długie, i pas z frędzlami. Zawsze widywano Wilbura w ubraniu dokładnie zapiętym, a jakiekolwiek
zakłócenie porządku w jego stroju wywoływało u niego niepokój, a nawet
irytację. Pod tym względem ogromnie kontrastował z niechlujną matką i
dziadkiem, dopiero niezwykłe zdarzenie w 1928 roku wyjawiło przyczyny tego
zjawiska.
W styczniu wykazano znowu
pewne zainteresowanie ,,ciemnym brzdącem Lavinii", bo zaczął mówić skończywszy jedenaście
miesięcy. Zwracał uwagę nie tylko z powodu innego akcentu, ale i swobody, z
jaką mówił. Czteroletnie dzieci nie mogłyby mu dorównać. Nie byt zbyt skory do
rozmowy, lecz kiedy już zaczynał mówić, robił to w jakiś dziwnie nieuchwytny
sposób, niespotykany wśród mieszkańców Dunwich. Nie
przejawiało się to w tym, co mówił, i nawet nie w zwrotach, jakich używał,
tylko w intonacji i jakby w wewnętrznych narządach, z których głos się dobywał.
A twarz jego też miała niespotykany wyraz dojrzałość; podobnie jak matka i
dziadek pozbawiony był brody, ale miał za to wydatny, ukształtowany wyraźnie,
mimo tak młodego wieku, nos, duże ciemne oczy o dojrzałym spojrzeniu, co
stwarzało wrażenie, że jest już dorosły i obdarzony nadprzyrodzoną
inteligencją. A mimo to był strasznie brzydki; grube wargi, pożółkła cera z
wielkimi porami, szorstkie, twarde włosy i dziwnie wydłużone uszy nadawały mu
wygląd satyra albo jakiegoś zwierzęcia. Wkrótce zaczął budzić jeszcze większa
odrazę niż jego matka i dziadek; przypisywano to wszystko czarnej magii, jaką
się dawniej zajmował Stary Whateley; wspominano, jak
góry zadrżały, kiedy stanął w kręgu skał z otwartą księgą, którą trzymał przed
sobą, i wykrzyknął straszne imię Yog-Sothoth. Nie
cierpiały tego chłopca wszystkie psy, zawsze musiał być w pogotowiu, aby się
bronić przed ich atakiem i groźnym szczekaniem.
II
Tymczasem, chociaż Stary Whateley wciąż skupował bydło, stado na jego farmie się nie
powiększało. Ścinał też drzewa i zaczął naprawiać nie używaną
dotychczas część domu — przestronną, na piętrze pod spadzistym dachem, która od
tyłu przylegała do stoku wzgórza; dotychczas zajmował z córką trzy izby na
parterze, te najmniej zniszczone, i to mu wystarczało. Ogromne zasoby energii
musiał mieć ten stary człowiek, skoro mógł podołać tak ciężkiej pracy, i choć
co pewien czas paplał bez związku, jako cieśla robił postępy. Zaczęto się to
właściwie zaraz po urodzeniu Wilbura; uporządkował
jedną z szop do przechowywania narzędzi, oszalował ją i założył nowy, mocny
zamek. Odbudowując teraz nie używane dotąd piętro
wykazał taką samą sprawność. Jego obłęd objawił się dopiero wtedy, kiedy
pozabijał szczelnie deskami wszystkie okna w odrestaurowanej części domu, choć
byli tacy. którzy uważali, że sam fakt przystąpienia
do tej pracy był już przejawem obłędu. Trochę mniejsze zdziwienie budziło
odremontowanie pokoju dla wnuka na parterze, kilko osób nawet go oglądało, ale
nikt nie miał dostępu do zabitego deskami piętra. Pokój chłopca obudował
wysokimi, solidnymi półkami, na których poukładał, w należytym porządku,
wszystkie stare, zbutwiałe książki i porozrywane, poszczególne części, które
dotychczas przewracały się po kątach we wszystkich izbach.
— Ja z nich skorzystałem cos
niecoś — mówił podklejając podarte stronice, zadrukowane gotyckim pismem. W tym
celu na zardzewiałym kuchennym piecu podgrzewał zrobiony przez siebie klej. —
Ale chłopak jeszcze lepiej potrafi z nich skorzystać. Trzeba je uporządkować,
bo tylko z nich będzie się uczył.
Kiedy Wilbur
miał rok i siedem miesięcy — we wrześniu 1914 — jego wzrost i umiejętności budziły
najwyższe zdumienie. Wyglądał na cztery lata, mówił
płynnie i wykazywał dużą inteligencję. Biegał swobodnie po polach i górach,
nieodłącznie też towarzyszył matce w jej wyprawach. W domu ślęczał pilnie nad
dziwnymi obrazkami i mapami w książkach dziadka, a Stary Whateley
wpajał mu wiedzę przez całe długie, ciche popołudnia. Do tego czasu został
zakończony remont domu, a ci, którzy to obserwowali, nie mogli zrozumieć,
dlaczego okno na tyłach wschodniego szczytu, przylegającego do wzgórza, zostało
przerobione na mocne drzwi zbite z desek. A jeszcze bardziej zagadkowa była
pochylnia z desek prowadząca od drzwi do samej ziemi. Po zakończeniu remontu
ludzie zauważyli, że szopa z narzędziami, tak starannie zamykana i oszalowana
po urodzeniu Wilbura, teraz znowu stała zaniedbana.
Otwarte drzwi stukały, zapomniane przez wszystkich, a kiedy Earl
Sawyer, który sprzedawał bydło Staremu Whateleyowi, zajrzał kiedyś do szopy, uderzył go w nozdrza
jakiś szczególnie nieprzyjemny zapach; zapewniał, że jeszcze nie zetknął się z
takim w życiu, może tylko w pobliżu obozów indiańskich w górach. Był nie do
zniesienia. A przecież wszystkie domy i szopy w Dunwich nie odznaczały się pod tym względem
nieskazitelnością.
Następne miesiące nie
obfitowały w żadne wydarzenia, ale wszyscy twierdzili, że tajemnicze hałasy w
górach stopniowo się nasilają. W przededniu 1 maja 1915 roku wystąpiły
wstrząsy, które odczuwane były nawet w Aylesbury,
natomiast w wigilię Wszystkich Świętych rozległ się pod ziemią grzmot w
momencie, gdy buchnęły płomienie na szczycie Sentinel Hill. „To wszystko czary
Whateleyów" — mówili ludzie. Wilbur
rósł niesamowicie szybko, miał cztery lata, a wyglądał na dziesięć. Czytał już
samodzielnie, ale stał się mniej rozmowny. Zatapiał się w swoim milczeniu, a
ludzie zaczęli dostrzegać w jego twarzy satyra złowrogi wyraz. Bywało, że coś
mamrotał w nie znanym nikomu języku i nucił w jakimś
dziwacznym rytmie, co napełniało wszystkich niewypowiedzianym lękiem. Szeroko
komentowano teraz fakt, że psy tak ujadały na jego widok, musiał nawet brać ze
sobą rewolwer, jeżeli chciał przejść przez wieś. Bywało, że czasem strzelał,
czym nie zyskiwał sobie przychylności wśród właścicieli psów.
Jeżeli ktoś przyszedł do domu
Whateleyów, najczęściej znajdował Lawinie na
parterze, podczas gdy na piętrze rozlegały się jakieś dziwne okrzyki i tupot.
Nigdy nie mówiła, co dziadek i chłopak tam robią, ale pewnego razu mocno
pobladła i objawiła straszny niepokój, kiedy dowcipny domokrążca handlujący
rybami chciał otworzyć zamknięte drzwi wiodące na schody. Potem domokrążca
opowiedział ludziom zgromadzonym przed sklepem w Dunwich,
że słyszał chyba tupot końskich kopyt na górze. Zaczęto się zastanawiać nad
drzwiami z desek i prowadzącą do nich pochylnią, a także nad bydłem, które
szybko gdzieś znikało. Z czasem przypominano sobie opowieści Starego Whateleya z młodych lat, wedle których,
jeśli złożyć w odpowiednim czasie ofiarę z wołu pogańskim bóstwom, przywołuje
się spod ziemi żyjące tam istoty. Z czasem ludzie zwrócili też uwagę, że psy,
które nie znosiły i bały się Wilbura, zaczęły
okazywać taki sam stosunek do całego domostwa Whateleyów.
W 1917 roku wybuchła wojna i Squire Sawyer Whateley, jako
przewodniczący miejscowej komisji poborowej, miał duże kłopoty ze znalezieniem
w Dunwich odpowiedniej ilości młodych mężczyzn
nadających się choćby do obozu ćwiczebnego. Rząd, zaniepokojony takimi sygnałami
panującej w całym regionie degeneracji, wysłał kilku inspektorów i ekspertów
medycznych dla zbadania sprawy; dokonano przeglądu, a wiadomości na ten temat
można jeszcze dzisiaj przeczytać w gazetach wydawanych w Nowej Anglii.
Przeprowadzanym badaniom towarzyszył taki rozgłos, że ściągnęła tu grupa
reporterów, którzy szczególnie zainteresowali się Whateleyami.
W niedzielnym wydaniu ,,Boston Globe"
i ,,Arkham Advertiser"
ukazały się kwieciste artykuły o niesłychanie szybkim rozwoju małego Wilbura, o czarnej magii Starego Whateleya
półkach pełnych dziwnych książek, o zabitym deskami piętrze na ich starej
farmie i niesamowitym wrażeniu, jakie robi cały ten region wraz z hałasami
dochodzącymi od strony gór. Wilbur miał wtedy cztery
i pół roku, a wyglądał na piętnastoletniego chłopca. Wargi i policzki pokrywał
mu już ciemny, szorstki zarost, o w glosie słyszało się mutację.
Do Whateleyów
wybrał się Eari Sawyer z
grupą reporterów i fotografów, on to zwrócił ich uwagę na dziwny smród, Jaki
się dobywał z górnej części domu. Był identyczny jak wtedy w szopie z
narzędziami, do której zajrzał po zakończeniu remontu domu, i jaki czasem
występował w pobliżu kręgu kamiennych kolumn na szczycie wzgórza. Mieszkańcy Dunwich przeczytali w gazetach artykuły na ten temat i
zareagowali śmiechem no te pełne oczywistych nonsensów wiadomości. Zastanawiali
się także, dlaczego reporterzy robili tyle szumu, stwierdziwszy, że Stary Whateley zawsze płacił za bydło w bardzo starych, złotych
monetach. Whateleyowie przyjęli gości w swym domu ze
źle skrywana niechęcią, ale nie śmieli się opierać ani odmówić wyjaśnień, żeby
nie spowodować jeszcze większego rozgłosu.
IV
Przez dziesięć lat Whateleyowie żyli pośród schorzałej społeczności Dunwich niczym się specjalnie nie wyróżniając, zwłaszcza że wszyscy już przywykli do ich dziwnych obyczajów
i orgii w przeddzień pierwszego maja oraz Wszystkich Świętych. Dwa razy do roku
rozpalali ogień na szczycie Sentinel Hill, a wtedy hałasy w głębi gór rozbrzmiewały ze wzmożoną
siła; poza tym jednak zawsze, o każdej porze roku, dochodziły z samotnej farmy
dziwne i złowieszcze odgłosy. Ilekroć ktoś wstąpił na farmę, opowiadał potem,
że słyszał je nawet wtedy, kiedy cała rodzina Whateleyów
była na dole, i wszyscy zastanawiali się, jak długo może trwać obrzęd składania
ofiary z krowy albo wołu. Wystosowano nawet skargę do Towarzystwa Opieki nad
Zwierzętami; nic jednak z tego nie wynikło, bo mieszkańcy Dunwich
zawsze starali się nie zwracać uwagi obcych na to, co dzieje się w ich
regionie.
Około 1923 roku, kiedy Wilbur miał dziesięć lat, ale umysł jego, głos, postawa i
zarośnięta twarz nadawały mu wygląd dorosłego człowieka, znowu w ich starym
domu rozległy się ciesielskie roboty, i znowu odbywały się na piętrze, a po
rozrzuconych kawałkach drewna ludzie zorientowali się, że chłopak i jego
dziadek zburzyli działowe ściany, zlikwidowali nawet poddasze, zostawiając
jedną wielka izbę pomiędzy parterem a spiczastym dachem. Wyburzyli też wielki,
główny komin, a od zardzewiałego pieca puścili na zewnątrz domu blaszaną rurę.
Wiosną po tych zmianach Stary
Whateley zauważył, że nocą zlatują się z wąwozu Cold Spring chmary lelków
kozodojów i świergocą pod oknami. Było to dla niego wydarzenie o szczególnym
znaczeniu, a ludziom zbierającym się przed sklepem Osborne'a
powiedział, że chyba już zbliża się jego koniec.
— Gwiżdżą w takt mojego
oddechu — powiedział. — Chyba czekają, żeby złapać moją duszę. Wiedzą, że mnie
opuści, i nie chcą, żeby im uciekła. Będziecie wiedzieli, chłopcy, jak już
umrę, czy mnie złapały. Jak im się uda, będą śpiewać i śmiać się do samego rana. A jak się nie uda, zaraz się uspokoją. Wydaje mi się,
że czasami dusze, na które te ptaki czekają, walczą z nimi.
Nocą pierwszego sierpnia 1924
roku Wilbur Whateley
popędził na jedynym pozostałym na farmie koniu do sklepu Osborne'a
i telefonicznie wezwał doktora Houghtona z Aylesbury. Doktor zastał Starego Whateleya
w bardzo ciężkim stanie, oddech miał ciężki, charczący, serce pracowało nie
tak, jak trzeba, co świadczyło o rychłej śmierci. Pokraczna córka—albinoska i
brodaty wnuk stali przy łóżku, a tymczasem na górze, z tej pustej czeluści,
dochodziły niepokojące odgłosy, tak jakby przewalały się z łoskotem fale na
płaskiej plaży. Doktor jednak najbardziej był zaniepokojony świergotem nocnych
ptaków. Chyba cały legion lelków kozodojów wykrzykiwał swoje diaboliczne
posłannictwo w rytm świszczącego oddechu umierającego człowieka. Wydało się to
doktorowi Houghtonowi niesamowite i nienaturalne,
podobnie zresztą jak cały ten region, do którego tak niechętnie przyjechał
pilnie wezwany.
Około pierwszej w nocy Stary Whateley odzyskał świadomość, jego oddech stał się mniej
charczący i wyszeptał kilka urywanych słów do wnuka.
— Więcej przestrzeni, Willy, jeszcze więcej. Ty rośniesz... a
to rośnie szybciej. Wkrótce będzie gotowe, żeby cię ocalić. Otwórz bramy Yog-Sothothowi, śpiewaj długą pieśń. Znajdziesz ją na
stronie 751 pełnego wydania, a potem przyłóż zapałkę do więzienia. Ziemski
ogień go nie tknie.
Był niewątpliwie obłąkany. Po
przerwie, podczas której stado lelków dostroiło swój krzyk do zmienionego
oddechu, a z głębi gór zaczęły dobiegać dziwne odgłosy, dobył z siebie jeszcze
parę stów.
— Podawaj jedzenie regularnie
i w odpowiedniej ilości, ale nie pozwól, żeby zbyt szybko rosło, bo jeżeli
rozsadzi pomieszczenie i wydostanie się, zanim otworzysz Yog-Sothothowi,
to koniec, wszystko na próżno. Tylko oni z zewnątrz mogą to pomnożyć i
pracować... Tylko oni, dawne istoty, jeżeli chcą wrócić...
Przerwał i znowu zaczął z
trudem łapać oddech, a Lavinia krzyknęła słysząc, jak
lelki dostosowały się do oddechu. Dopiero po upływie godziny wydał z siebie
ostatnie rzężące tchnienie. Doktor Houghton opuścił
pomarszczone powieki na szkliste szare oczy, a w tym momencie, prawie
niepostrzeżenie, umilkł krzyk ptaków. Lavinia
zaszlochała, zaś Wilbur tylko zachichotał, przy
wtórze dalekich odgłosów z gór.
— Nie złapały go — mruknął
grubym basem. Wilbur stał się w swojej dziedzinie
uczonym i wielkim erudytą, prowadził korespondencje z licznymi bibliotekami w
najbardziej odległych miejscach, posiadającymi w swoich zbiorach rzadko
spotykane księgi z najdawniejszych czasów. W Dunwich
rosła do niego nienawiść, drżano przed nim, znikali bowiem
młodzi ludzie i w skrytości podejrzewano, ze Wilbur
ma w tym udział, ale jakoś zawsze udawało mu się uniknąć śledztwa, może ludźmi
kierował lęk, a może sprawiały to stare, złote monety, za które, podobnie jak
jego dziadek, kupował systematycznie coraz więcej bydła. Teraz już był w pełni
dojrzały, osiągnął wzrost dorosłego człowieka, a wszystko wskazywało na to, ze
będzie rósł nadal. W 1925 roku, kiedy pewien uczony z Miskatonic
University odwiedził go któregoś dnia, o wyszedł
pobladły i ogromnie zaskoczony, wzrost Wilbura
wynosił już sześć i trzy czwarte stopy.
W miarę upływu lat Wilbur okazywał swojej pokracznej matce-albinosce coraz
większą pogardę. W końcu nie pozwolił jej chodzić z nim w góry w przeddzień
pierwszego maja i Wszystkich Świętych, a w 1926 roku biedaczka zwierzyła się
Mamie Bishop, że się go boi.
— Jest w nim cos więcej, niż
wiem i niż mogę powiedzieć, Mamie — wyznała. — A ostatnio jest jeszcze więcej.
Przysięgam przed Bogiem, ze nie wiem, czego on chce i czego usiłuje dokonać.
Tym razem w Przeddzień
Wszystkich Świętych odgłosy w głębi gór rozbrzmiewały silniej niż zwykle i tak
jak zawsze zapłonął ogień na Sentinel Hill; ale na ludziach większe wrażenie zrobił rytmiczny
krzyk niezliczonych stad lelków, które już dawno powinny odlecieć, a które
gromadziły się przy nieoświetlonej farmie Whateleyów.
Po północy ich przeraźliwy krzyk przemienił się w istne piekło szyderczego
chichotu, który wypełnił całą okolice, a umilkł dopiero o brzasku. Potem
znikły, odleciały w pośpiechu no południe, gdzie powinny być już
co najmniej od miesiąca. Wszyscy zastanawiali się nad tym wydarzeniem.
Nikt z miejscowych ludzi nie umarł... ale nie ujrzano
już nigdy więcej biednej brzyduli-albinoski, Lavinii Whateley.
Latem 1927 roku Wilbur naprawił dwie szopy stojące na podwórku farmy i tam
zaczął przenosić książki i cały dobytek. Wkrótce Earl
Sawyer powiadomił ludzi w sklepie Osborne'a,
że znów odbywają się ciesielskie roboty no farmie Whateleyow.
Wilbur pozabijał wszystkie drzwi i okna na parterze,
tak samo jak niegdyś zrobił to jego dziadek na piętrze. Zamieszkał w jednej z
szop, ale Sawyerowi wydał się niezwykle zaniepokojony
i rozdygotany. Wszyscy podejrzewali go, ze ma cos wspólnego ze zniknięciem
matki, i starali się w ogóle nie zbliżać do jego farmy. Miał już teraz siedem
stop wzrostu i wszystko wskazywało na to, ze jeszcze urośnie.
V
Następnej zimy Wilbur wybrał się po raz pierwszy w życiu poza granice
regionu Dunwich, co było wydarzeniem niesłychanym.
Prowadził korespondencję z Widener Library w Harvardzie, Bibliotheque
Nationale w Paryżu, British
Museum, uniwersytetem w Buenos Aires i biblioteką Miskatonic University w Arkham, ale, niestety, nie zdołał wypożyczyć książki, która
mu była rozpaczliwie potrzebna; w końcu więc wyruszył,
obszarpany, brudny, zarośnięty i nieokrzesany, aby przejrzeć ten egzemplarz w Miskatonic, do którego było najbliżej. Mający prawie osiem
stóp wzrostu, z tanią walizką kupioną u Osborne'a,
ten śniady, zarośnięty gargulec zjawił się pewnego dnia w Arkham, aby odnaleźć straszną księgę trzymaną pod
kluczem w bibliotece uniwersyteckiej — ohydny „Necronomicon"
— napisaną przez szalonego Araba Abdula Alhazreda, w wersji łacińskiej Olausa
Wormiusa, a wydaną w siedemnastym wieku w Hiszpanii.
Nigdy jeszcze dotychczas nie widział miasta, ale na nic nie zwracał uwagi —
interesowało go tylko jedno — odnalezienie drogi do uniwersytetu; tam przeszedł
beztrosko koło wielkiego podwórzowego psa o ostrych, białych kłach, który na
jego widok zaczai ujadać z niespotykaną furią i
wrogością, szarpiąc mocny łańcuch jak oszalały.
Wilbur miał przy sobie bezcenny, choć uszkodzony egzemplarz
w przekładzie angielskim doktora Dee, który przekazał
mu w spadku dziadek, a otrzymawszy dostęp do wersji
łacińskiej natychmiast zaczął porównywać oba teksty, chciał
bowiem odnaleźć pewien ustęp, który powinien był się zachować na 751
stronie jego uszkodzonego egzemplarza. Tyle był uprzejmy powiedzieć
bibliotekarzowi, temu samemu uczonemu (a był on magistrem nauk humanistycznych
uniwersytetu w Miskatonic, doktorem filozofii
uniwersytetu w Princeton, miał też doktorat
literatury uniwersytetu Johns Hopkins),
który kiedyś osobiście przyjechał na farmę, a teraz zasypywał pytaniami. Wilbur wyznał, że szuka pewnej formuły albo zaklęcia, w
którym zawiera się straszne imię Yog-Sothoth, bo
zainteresowały go pewne różnice, powtórzenia i niejasności, które utrudniały
właściwe zrozumienie. Kiedy przepisywał tę formułę, doktor Armitage
przypadkowo spojrzał mu przez ramię na otwarte stronice; z lewej strony, w
wersji łacińskiej, wymienione były straszne groźby pod adresem pokoju i
zdrowego umysłu ludzi żyjących na tym świecie.
Nie należy sądzić (brzmiał
tekst, który Armitage szybko tłumaczył), że człowiek
jest najstarszym i ostatnim władcą na ziemi albo że
zwykła masa życia i substancji to wszystko, co istnieje na tym świecie. Dawne
Istoty były, są i będą zawsze. Nie w znanych nam przestrzeniach, ale pomiędzy
nimi. Spokojne, takie same jak za pierwotnych czasów, bezwymiarowe, istnieją,
choć są dla nas niewidzialne. Yog-Sothoth zna bramę. Yog-Sothoth jest właśnie bramą. Yog-Sothoth
jest kluczem i strażnikiem tej bramy. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość
skupiają się w Yog-Sothoth. On wie, skąd Dawne Istoty
przedostały się w przeszłość, wie też, gdzie się przedostaną w przyszłość. Zna
też miejsca na ziemi, po których krążyły, po których wciąż krążą, i wie,
dlaczego nikt ich dostrzec nie może. Po ich zapachu ludzie mogą czasami wyczuć
ich bliskość, ale nie są w stanie nawet wyobrazić sobie ich wyglądu, choć
niektóre z tych Istot przekazały pewnym ludziom swoje cechy. A jest ich wiele
rodzajów, są i takie Istoty, które wykazują pewne podobieństwo do zjawy, jaką
jest człowiek, a są też i takie, które nie posiadają wzroku ani substancji.
Krążą niewidzialne i ohydne w bezludnych miejscach, w których kiedyś
wypowiedziane zostały słowa i odbyły się rytualne obrzędy w odpowiednim dla
nich czasie. Wiatr szemrze w rytm ich głosów, a ziemia szepce, świadoma ich
obecności. Łamią lasy, niszczą miasta, ale niechaj lasy ani miasta nie
dostrzegają ręki, która je smaga. Kadath poznał je na
mroźnych, leżących odłogiem przestrzeniach, ale kto spośród ludzi zna Kadatha? Na lodowatej pustyni Południa i zatopionych
wyspach Oceanu znajdują się kamienie, na których wyryte są ich pieczęcie, któż
jednak ogląda) kiedykolwiek okryte głębokim lodem miasta albo zamkniętą wieżę ozdobiono
girlandami wodorostów i skorupiaków? Wielki Cthulhu
jest ich kuzynem, a i on tylko niekiedy może je wypatrzyć. la!
Shub-Niggurathl Poznacie je jako ohydę. Ich dłoń jest
przy waszych gardłach, a mimo to nie widzicie ich. Domostwo la jest nawet na dobrze
strzeżonym progu waszego domu. Yog-Sothoth jest
kluczem do bramy, tam gdzie spotykają się ciała niebieskie. Człowiek rządzi
teraz tam, gdzie niegdyś rządziły One; wkrótce One będą rządzić tam, gdzie
rządzi teraz człowiek. Po lecie jest zima, po zimie lato. Czekają cierpliwie,
potężne, bo znowu tutaj zapanują.
Doktor Armitage
połączył to, co przeczytał, ze strasznymi opowieściami, jakie usłyszał na temat
Dunwich i samego Wilbura Whateleya, jego tajemniczych narodzin i strasznego
prawdopodobieństwa matkobójstwa, i ogarnął go lęk; czuł się tak, jakby powiało
nań wilgotnym chłodem z grobowca. Wydało mu się, że ten pochylony,
przypominający zwierzę olbrzym spłynął chyba z jakiejś innej planety; tylko
częściowo należał do rodzaju ludzkiego, a związany był z czarną otchłanią
innego świata i innych istot, która rozciąga się niczym koszmarna zjawa poza
sferą siły i materii, czasu i przestrzeni. Wilbur
tymczasem podniósł głowę i zaczął mówić dziwnym, donośnym głosem, jaki nie mógł
się dobywać z normalnych narządów mowy człowieka.
— Panie Armitage,
chyba jednak muszę wziąć tę księgę do domu. Są tu rzeczy, które trzeba
wypróbować w innych warunkach, tutaj ich nie mam, i byłby to grzech śmiertelny,
gdyby biurokratyczne przepisy powstrzymały mnie od tego. Niech pan się zgodzi.
Zapewniam pana, że nikt na to nie zwróci uwagi. A ja będę się nią dobrze
opiekował. To nie ja zniszczyłem tak tę książkę Deego.
Przerwał, dostrzegł
bowiem na twarzy bibliotekarza zdecydowany sprzeciw, podczas gdy na jego
własnej odrażającej twarzy pojawił się w tym momencie wyraz przebiegłości. Armitage już miał powiedzieć, żeby przepisał potrzebne mu
fragmenty, gdy nagle uświadomi) sobie, jakie mogą być tego konsekwencje, i
powstrzymał się od udzielenia takiej rady. Zbyt wielka to odpowiedzialność
dawać takiemu stworowi klucz do bluźnierczych dalekich światów. Whateley, widząc, jak sprawy stoją, starał się potraktować
to lekko.
— Trudno, skoro pan tak
uważa. Może w Harvardzie nie będą robić takich trudności. — i
nie mówiąc już nic więcej wyszedł pochylając się w każdych drzwiach, jakie
mijał.
Z okna biblioteki Armitage przyglądał się, jak Wilbur
przemierzał dziedziniec podskakując niczym goryl, zaś
pies łańcuchowy ujadał z całych sit. Przypomniały mu się wszystkie tajemnicze
opowieści, jakie słyszał, a także artykuły w starym niedzielnym czasopiśmie „Advertiser" i to wszystko, czego się dowiedział od
prostych wieśniaków w Dunwich. Pochodzące nie z tego
świata niewidzialne istoty — a przynajmniej nie z trójwymiarowej ziemi — wrogie
i straszne, grasowały po wąwozach Nowej Anglii i tkwiły, te obleśne stwory, na
górskich szczytach. Byt o tym przekonany już od dawna. Teraz prawie wyczuwał
bliską obecność strasznego, niepokojącego koszmaru i niemal dostrzegał, jak
nasila się moc tej piekielnej, czarnej, odwiecznej mary, dotychczas
pozostającej w stanie bierności. Zamknął „Necronomicon"
z obrzydzeniem, ale w sali wciąż unosił się odrażający, nieokreślony zapach.
„Poznacie ich po zapachu" — zacytował. Tak, byt to ten sam zapach, jaki
przyprawił go o mdłości na farmie Whateleyów przed
trzema laty. Przyszedł mu na myśl Wilbur, odrażający
i złowieszczy, i zaśmiał się szyderczo na wspomnienie krążących we wsi pogłosek
o jego pochodzeniu.
— Kazirodztwo? — Armitage wypowiedział to prawie że
pełnym głosem. — Wielki Boże, cóż za uproszczenie! Pokazać im Artura Machene'a „The Great God Pan". a uznają to
za powszechny w Dunwich skandal. Ale jakoż to
istota... jaki przeklęty, bezkształtny stwór z tej
trójwymiarowej ziemi albo spoza jej granic... jest
ojcem Wilbura Whateleya?
Urodził się w święto Matki Boskiej Gromnicznej, w dziewięć miesięcy po wigilii
pierwszego maja 1912 roku, kiedy to wieści o podziemnych odgłosach dotarły do Arkham. Co krążyło po górach w tę majową noc? Jakiż to
koszmarny stwór, na pół ludzki, z ciała i krwi, osiadł na tym świecie?
Następne tygodnie dr Armitage poświęcił na zbieranie wiadomości o Wilburze Whateleyu i
bezkształtnych istotach przebywających w okolicy Dunwich.
Skontaktował się z doktorem Houghtonem w Aylesbury, który był przy śmierci Starego Whateleya, i zaczął się głęboko zastanawiać nad ostatnimi
słowami, jakie starzec wypowiedział przed śmiercią, a jakie mu doktor
powtórzy}. Pobyt w Dunwich nie wniósł nic nowego,
natomiast uważne zapoznanie się z ,,Necronomicon", zwłaszcza z tymi fragmentami, których Wilbur szukał z takim zapałem, dostarczyło mu nowych i
strasznych kluczy do natury, metod, pragnień i potwornego zła zagrażającego tej
planecie. Przeprowadził liczne rozmowy z uczonymi, zajmującymi się okultyzmem,
z innymi skontaktował się listownie, i w rezultacie popadł w zdumienie, które
powoli przerodziło się w niepokój, a nawet paniczny lęk. Latem nie mógł już się
oprzeć uczuciu, że stanowczo należy coś zrobić z tym strasznym koszmarem, jaki
się czai w dolinach górnego biegu Miskatonic, a także
z tym potworem znanym ludzkości jako Wilbur Whateley.
Koszmar w Dunwich
miał miejsce pomiędzy dożynkami, 1 sierpnia, a zrównaniem dnia z nocą, 21
września 1928 roku, i doktor Armitage byt jednym ze
świadków strasznego prologu tego wydarzenia. Słyszał o groteskowej wyprawie Whateleya do Cambridge i o niestrudzonych wysiłkach, jakie
podejmował, żeby tylko wypożyczyć ,,Necronomicon" z Widener Library albo przynajmniej przepisać odpowiednie fragmenty.
Wysiłki te spełzły na niczym, gdyż Armitage wysłał
pełne powagi ostrzeżenie do wszystkich bibliotekarzy mających w swojej pieczy
tę straszną księgę. Wilbur był w Cambridge okropnie
zdenerwowany; chciał za wszelką cenę zdobyć książkę, a jednocześnie jak
najprędzej powrócić do domu, tak jakby się obawiał konsekwencji swojej
nieobecności.
Na początku sierpnia miały
miejsca nieoczekiwane wydarzenia. Trzeciego sierpnia, we wczesnych godzinach
rannych, zbudziło doktora Armitage'a wściekłe,
zajadłe szczekanie łańcuchowego psa na dziedzińcu college'u.
Warczał, skowyczał, szczekał jak oszalały, i to coraz bardziej zaciekle, ale co
pewien czas zalegała na moment pełna grozy, złowieszcza cisza. Nagle rozległ
się zupełnie inny krzyk, który rozbudził połowę mieszkańców Arkham,
a potem nawiedzał ich bezustannie w snach — a był to krzyk, jaki nie mógł się
dobyć z gardła istoty zrodzonej na ziemi i przynależnej do tego świata.
Armitage szybko się ubrał i popędził przez ulicę i trawnik
prosto do college'u, gdzie już zdążyli się zgromadzić
inni ludzie. Z biblioteki dochodził przenikliwy dźwięk sygnału alarmowego. W
blasku księżyca widać było otwarte okno ziejące czernią, a więc ktoś musiał się
dostać do biblioteki, bo stamtąd właśnie dochodziło szczekanie i warczenie, ale
także jakieś zduszone jęki. Instynkt podszepnął Armitage'owi,
że to, co się tam rozgrywa, nie jest przeznaczone dla oczu przeciętnego widza, autorytatywnie więc kazał się wszystkim odsunąć, a sam
otworzył drzwi prowadzące do hallu. W zgromadzonym
tłumie dostrzegł profesora Warrena Rice'a
i doktora Francisa Margana, którym zwierzył się ze
swoich wątpliwości i złych przeczuć. Do nich zwrócił się z prośbą, aby mu
towarzyszyli. Teraz słychać już było tylko czujny, monotonny skowyt psa; nagle
jednak ze zdumieniem stwierdził, że w gęstwinie pobliskich krzaków rozlega się
głośny, chóralny świergot lelków kozodojów, jakby zestrojony z rytmem ostatnich
oddechów umierającego człowieka.
W całym budynku unosił się
straszliwy fetor, tak już dobrze znany doktorowi Armitage'owi.
Wszyscy trzej mężczyźni pomknęli przez hali do niewielkiej czytelni, z której
dobiegał skowyt psa. Przez chwilę nikt nie miał odwagi zapalić światła, w końcu Armitage zdobył się na
odwagę i przekręcił kontakt. Jeden spośród nich — trudno ustalić
kto — krzyknął przeraźliwie ujrzawszy to, co znajdowało się w sali
pośród poprzewracanych stołów i krzeseł. Profesor Rice
twierdzi, że na moment utracił całkowicie przytomność, mimo że się nie zachwiał
ani nie przewrócił.
Stwór, który leżał skulony na
boku, w kałuży cuchnącej zielonożółtej posoki i smolistej mazi, miał około
trzech metrów wysokości; pies poszarpał na nim odzienie, porozrywał mu skórę.
Jeszcze żył, jego ciałem miotały przeraźliwe, spazmatyczne drgawki, a pierś
falowała w zgodnym rytmie z szaleńczym świergotem lelków kozodojów. Po całej
sali przewracały się szczątki skórzanych butów i strzępy ubrania, w oknie zaś
leżał porzucony tam, pusty worek. Koło biurka stojącego pośrodku czytelni leżał
nierozładowany rewolwer z wgiętym nabojem. Stwór ten
jednak tak absorbował ich uwagę, że o niczym innym nie byli w stanie myśleć.
Byłoby to banalne i niecałkowicie oddające prawdę, gdyby powiedzieć, że żadne
pióro nie zdołałoby opisać tego widoku, z całą jednak stanowczością można
stwierdzić, że nie jest to możliwe, aby ktokolwiek, kto myśli i widzi w
kategoriach kształtów i form znanych na tej planecie i związanych z trójwymiarowością,
potrafił sobie to wyobrazić i komukolwiek to przekazać. Stwór ten miał po
części kształt ludzki, zwłaszcza ręce i twarz, która w swojej brzydocie nosiła
jednak cechy rodu Whateleyów. Tors i dolne kończyny
miał niesamowicie wynaturzone i tylko starannie dopasowany ubiór mógł to
zamaskować i umożliwić istnienie na ziemi bez budzenia sprzeciwu.
Powyżej pasa był na wpół
antropomorficzny, choć jego klatka piersiowa, na której wciąż jeszcze czujnie
spoczywały rozcapierzone pazury psa, pokryta była pomarszczoną skórą krokodyla
albo aligatora. Plecy miał usiane żółtymi i czarnymi plamami, odnosiło się
wrażenie, że obciągnięte są łuskowatą skórą węża. Jeszcze gorzej wyglądał
poniżej pasa; tu już trudno się było dopatrzyć podobieństwa do człowieka, był
to potwór. Porastała go czarna sierść, a z brzucha zwisało chyba ze dwadzieścia
macek ze sterczącymi, czerwonymi otworami gębowymi. Były one dziwacznie
rozmieszczone, w jakimś układzie geometrycznym, wykraczającym poza normy
ziemskie i systemu słonecznego. Na biodrach, w różowych, otoczonych rzęsami
oczodołach, znajdowało się głęboko osadzone, szczątkowe oko; zamiast ogona miał
coś w rodzaju trąby albo macki z fioletowymi pierścieniami, co w gruncie rzeczy
przypominało szczątkowe usta albo gardło. Porośnięte sierścią kończyny
przypominały tylne łapy prehistorycznych jaszczurów, z pożyłkowanymi
brzuścami, nie były to jednak ani kopyta, ani pazury. Kiedy stwór ten oddychał,
ogon i macki w rytm oddechu zmieniały kolor, jakby pod wpływem krążenia owej
zielonkawej cieczy, przybierając w ogonie odcień żółtawy i szarobiały pomiędzy
fioletowymi pierścieniami. Prawdziwej krwi nie było w
nim ani śladu, tylko ta cuchnąca, zielonożółta, lepka ciecz, która sączyła się
po malowanej podłodze pozostawiając odbarwione plamy.
Umierający stwór jakby się
ożywił w obecności trzech mężczyzn i nie odwracając ani nie poruszając głowy
zaczął coś mamrotać. Armitage nie odnotował tych
słów, ale zapewnia, że nie był to język angielski. Z początku poszczególne
sylaby najwyraźniej nie miały związku z żadną ziemską mową, ale pod koniec
można było odróżnić nie powiązane ze sobą fragmenty z
„Necronomicon", która stała się zgubą dla tego
diabelskiego potwora. Armitage przypomina sobie, że
brzmiało to mniej więcej następująco: „N'gai, n'ha'ghaa, bugg-shoggog, y'hah: Yog-Sothoth, Yog-Sothoth..." Wreszcie glos zamilkł, a krzyk lelków
nasilił się w rytmicznym crescendo oczekiwania.
Po chwili oddech zamarł, a
pies uniósł do góry głowę i zawył posępnie. Pożółkła, ohydna twarz potwora
zmieniła się, wielkie czarne oczy zapadły się głęboko. Za oknem nagle umilkła
wrzawa lelków, a ponad głowami wzburzonego tłumu rozległ się szaleńczy trzepot
ich skrzydeł. Na tle księżyca zamajaczyła ogromna chmura skrzydlatych stróży, wzbiła się wysoko i znikła, jakby przerażona tym,
co miało stać się jej łupem.
Wtem pies zerwał się,
zaszczekał przeraźliwie i wyskoczył przez okno, którym się dostał do środka.
Tłum zawrzał, a doktor Armitage zwrócił się z prośbą,
żeby nikt się nie zbliżał, dopóki lekarz i policja nie dokonają oględzin.
Dziękował Bogu, że okna są umieszczone wysoko i nikt nie może zajrzeć, dla
pewności pozaciągał szczelnie wszystkie zasłony. Tymczasem przyjechali dwaj
policjanci; doktor Morgan, który spotkał się z nimi w
hallu, zaczął ich nakłaniać, aby dla własnego dobra
nie wchodzili do cuchnącej czytelni, dopóki nie przyjedzie lekarz i leżący na
ziemi stwór nie zostanie przykryty.
Tymczasem na podłodze
zachodziło przedziwne zjawisko. Nie ma potrzeby opisywać procesu kurczenia się
i rozkładu, jaki odbywał się na oczach doktora Armitage'a
i profesora Rice'a; można jednak śmiało powiedzieć,
że tylko twarz i ręce Wilbura Whateleya
wykazywały podobieństwo do człowieka, reszta ciała miała niewiele wspólnego z
rodzajem ludzkim. Kiedy przybył lekarz, na malowanych deskach podłogi widniała
tylko lepko biała masa, a przykry zapach ulotnił się całkowicie.
Stwór pozbawiony był czaszki i szkieletu, w prawdziwym znaczeniu tych
słów. Musiało to być dziedzictwo po ojcu nieznanego pochodzenia.
VI
Wszystko to jednak było tylko
prologiem do prawdziwego koszmaru, jaki zdarzył się w Dunwich.
Oszołomieni funkcjonariusze załatwili sprawy formalne, a szokujące szczegóły
ukryli przed prasą i ludźmi. Do Dunwich i Aylesbury wysłano przedstawicieli prawa, aby spisali ' wszystko,
co stanowiło własność Wilbura Whateleya,
i odnaleźli jego ewentualnych spadkobierców. Wieś zastali w stanie ogromnego
podniecenia z powodu nasilonych podziemnych grzmotów rozlegających się w głębi
nawiedzonych gór, potwornego smrodu i odgłosu plusku i jakby chłeptania, które
dochodziły z zabitej deskami górnej części domu Whateleyów.
Earl Sawyer, który
zaopiekował się koniem i bydłem podczas nieobecności Wilbura,
był zupełnie rozstrojony nerwowo. Przedstawiciele prawa znaleźli jakiś
pretekst, aby nie wkraczać na hałaśliwe i zabite deskami piętro; zadowolili się
jednorazowym przeglądem części mieszkalnej domu i świeżo naprawionych szop.
Złożyli obszerny raport w sadzie w Aylesbury i
podobno wciąż jeszcze toczy się spór o spadek pomiędzy licznymi Whateleyami, zdrowymi i zdegenerowanymi, zamieszkującymi
dolinę w górnym biegu Miskotonic.
Na biurku Wilbura
ku niezmiernemu zdumieniu znaleziono ogromny manuskrypt, pisany dziwnym
charakterem pisma, różnym atramentem i w różnych odstępach, który uznano za pamiętnik.
Po trwającej tydzień naradzie wysłano go wróż z kolekcja dziwnych książek
pozostałych po zmarłym do Miskatonic University celem ich przestudiowania i ewentualnego
przetłumaczenia. Jednakże okazały się niemożliwe do rozszyfrowania dla
najwybitniejszych nawet lingwistów. Nie odkryto też śladu po starych, złotych
monetach, którymi Wilbur i Stary Whateley
spłacali zawsze swoje zobowiązania pieniężne.
To wszystko zaczęto się
dziewiątego września o zmierzchu. Wieczorem rozległy się huki w górach, a przez
całą noc wszystkie psy we wsi szczekały przeraźliwie. Ci, którzy wstali
wcześnie rano dziesiątego września, poczuli jakiś szczególny swąd w powietrzu.
Około siódmej rano Luther Brown,
chłopak najmujący się do pasania bydła u George'a Coreya, którego farma znajdowała się na pograniczu wsi i
wąwozu Cold Spring, wpadł
do kuchni oszalały ze strachu, a za nim na podwórko wcale nie mniej przerażone
stado ryczących i wierzgających krów. Z trudem łapiąc oddech Luther Brown opowiedział
gospodyni, co następuje:
— Pani Corey,
tam na drodze za wąwozem coś się dzieje śmierdzi, jakby spadł piorun, i
wszystkie krzaki i drzewa są odsunięte od drogi, jakby ktoś ciągnął cały dom.
Ale to jeszcze nie najgorsze. Są jakieś ślady na drodze, pani Corey, wielkie i okrągłe jak denko beczki, a wszystkie tak
głębokie, jakby to słoń przeszedł, tylko że jest ich
więcej, niżby mogły to zrobić cztery nogi słonia. Jak pędziłem, to się im
przyjrzałem, z jednego miejsca rozchodzą się linie, jak na palmowym liściu, ale
są dwa albo trzy razy większe od liścia i mocno wbito je w drogę.
Okropnie śmierdzą, tak samo jak stary dom Whateleyów...
Urwał i zaczął drżeć ze
strachu. Pani Corey, nie mogąc już nic więcej od
niego wydobyć, zaczęła telefonować do sąsiadów rozsiewając panikę, która była
jednak tylko wstępem do prawdziwego koszmaru. Kiedy zadzwoniła do Sally Sawyer, gospodyni Seta Bishopa, który mieszkał najbliżej Whateleyów,
zamiast sama mówić, musiała się zamienić w słuchaczkę; syn Sally,
Chauncey, nie mógł spać i wyszedł na wzgórze, ale
spojrzawszy na pastwisko, na którym pozostały na noc krowy Bishopa,
wrócił do domu w panicznym strachu.
— O tak, pani Corey — mówiła drżącym głosem Sally — Chauncey wpadł do
domu w takim stanie, że słowa nie mógł wykrztusić. Mówi, że dom Whateleyów cały się rozleciał, deski porozrzucane, jakby go
dynamit rozsadził od środka. Tylko podłoga została, z tym, że cała jest zalana
czymś podobnym do smoły, ale okropnie to cuchnie i skapuje
na ziemię, gdzie odleciały ściany. A na podwórzu są jakieś ślady... wielkie, okrągłe jak dno beczki, i tak samo lepkie, jak ta
smoła na podłodze. Chauncey mówi, że prowadzą do łąki,
a tam pas stratowanej trawy szerszy niż stodoła i wszystkie mury z kamienia
przewrócone, tam gdzie to przeszło.
Chauncey mówi też, że chociaż tak okropnie się przestraszył,
to pomyślał jednak o krowach Setha. Znalazł je na
pastwisku wysoko koło Diabelskiego Uskoku w okropnym stanie. Potowa nie żyje, a
potowa wygląda tak, jakby krew z nich ktoś wypił, i mają takie rany na skórze
jak bydło Whateleyów, od kiedy Lavinia
urodziła tego wstrętnego odszczepieńca. Seth teraz
poszedł obejrzeć swoje krowy, ale chyba się nie zbliży do farmy tego czarownika
Whateleya. Chauncey nie
poszedł zobaczyć, w którą stronę z pastwiska prowadzą te ślady, ale wydaje mu
się, że chyba drogą do wąwozu.
Pani Corey,
mówię pani, jest w tym wszystkim coś niesamowitego i pewna jestem, że to
zgotował ten wstrętny Wilbur' Whateley,
a spotkało go to, na co zasłużył. Zawsze mówiłam, że to nie człowiek. To on i
stary Whateley hodowali coś w swoim zabitym deskami
domu, co było jeszcze mniej ludzkie niż sam Wilbur.
Koło Dunwich zawsze działy się niesłychane rzeczy,
kręciły się jakieś żywe istoty, ale nie byli to ludzie i nie byli przychylni
ludziom.
W nocy ziemia grzmiała, a Chauncey słyszał w wąwozie Cold Spring taki krzyk lelków kozodojów, że wcale nie mógł spać.
Potem wydało mu się, że słyszy hałasy na farmie Whateleyów...
jakiś trzask i rozdzieranie drzewa, jakby otwierano
wielką skrzynię albo klatkę. Przez całą noc nie zmrużył oka i jak tylko wzeszło
słońce, już był na nogach i popędził do Whateleyów,
żeby zobaczyć, co się tam stało. Oj, napatrzył się tam, pani Corey! Nic dobrego to nie wróży, wszyscy chyba powinni się
zebrać i jakoś na to zaradzić. Wiem, że coś się koło nas dzieje, czuję, jak
zbliża się moja godzina, ale chyba sam Bóg tylko wie, co to jest.
Czy Luther
widział, dokąd prowadzą ślady? Nie? Jeśli są na drodze do wąwozu po tej stronie
i nie doszły do pani domu, to znaczy, że to coś chyba udało się do wąwozu. Tok
można przypuszczać. Zawsze powiadam, że wąwóz Cold Spring to niezdrowe i nieprzychylne miejsce dla człowieka.
Lelki kozodoje i świętojańskie robaczki zachowują się tam tak, jakby nie były
to boskie stworzenia, a niektórzy mówią, że jak stanąć w pewnym miejscu, między
wodospadem a Legowiskiem Niedźwiedzia, to słychać w wąwozie jakieś glosy i coś
się tam rusza.
W południe niemal wszyscy
mężczyźni i chłopcy z Dunwich zgromadzili się na
drogach i łąkach pomiędzy zrujnowana forma Whateleyów a wąwozem Cold Spring. Z przerażeniem oglądali ogromne ślady, okaleczone
krowy Bishopa, zdumiewające ruiny pozostałe po
farmie, stratowana roślinność na polach i przy drogach. To niepojęta rzecz,
która napadła na świat, skryta się niewątpliwie w tym strasznym wąwozie.
Wszystkie drzewa rosnące na jego skraju zostały połamane, a poprzez
przepaścista gęstwinę poszycia wygnieciona została szeroka droga. Wyglądało to
tak, jakby dom zmieciony przez lawinę zsunął się ze stromego zbocza i
przygniótł cała roślinność. Nie dochodziły od strony wąwozu żadne odgłosy,
dolatywał tylko jakiś nieokreślony smród. Trudno się dziwić, że wszyscy woleli
rozprawiać na brzegu wąwozu, aniżeli schodzić na dół i rzucać wyzwanie temu
cyklopowemu potworowi w jego własnym legowisku. Towarzyszące ludziom trzy psy z
początku ujadały z całych sił, ale z czasem umilkły, widać, że niechętnie
przebywały w pobliżu wąwozu. Ktoś telefonicznie zawiadomił o tym wydarzeniu ..Aylesbury Transcript", ale wydawca tej gazety, przywykły już do
najdziwniejszych opowieści o Dunwich, napisał tylko
na ten temat krótki, krotochwilny artykuł, przedrukowany potem przez Associated Press.
Tego wieczoru wszyscy wrócili
do domu i szczelnie pozamykali domy i obory. Nikt też nie pozostawił na
pastwisku swoich krów. Około drugiej w nocy całą rodzinę Elmera
Frye'a, którego farma znajdowała się na wschodnim
brzegu wąwozu Cold Sprina,
zbudziło wściekłe szczekanie psów i okropny smród. Cała rodzina usłyszała na
dworze coś jakby świszczenie i chłeptanie. Pani Frye zaproponowała, żeby zawiadomić sąsiadów, i EImer już sięgał do telefonu, gdy rozległ się trzask rozłupywanego drzewa. A dochodził bez wątpienia od strony
obory. Wkrótce Frye'owie usłyszeli ryk i wierzganie
krów. Psy, ociekające śliną, skupiły się przy nogach osłupiałej i przerażonej
rodziny. Frye odruchowo zapalił latarkę, choć zdawał
sobie sprawę, że gdyby teraz wyszedł na podwórze, spotkałaby go niechybna
śmierć. Dzieci i kobiety jęknęły cicho, od głośnego krzyku powstrzymał je
instynkt samoobronny, czuły bowiem,
że ich życie uzależnione jest od ciszy. Krowy przestały ryczeć, muczały tylko
żałośnie, ale wkrótce rozległo się skrzypienie, trzaski i odgłosy miażdżenia.
Cala rodzina Frye'ów, skupiona w jednej izbie, nie
śmiała się poruszyć, dopóki nie umilkło echo tych odgłosów daleko w wąwozie. Po
chwili, wśród porykiwania bydła w oborze i demonicznego krzyku lelków w
wąwozie, Selina Frye
dotarła do telefonu i powiadomiła sąsiadów o tym wydarzeniu.
Nazajutrz całą wieś ogarnęła
panika; grupy zalęknionych i prawie milczących ludzi przychodziły na miejsce,
na którym szalała ta piekielna istota, i odchodziły. Od wąwozu aż po farmę Frye'ów ciągnęły się dwa pasma stratowanej trawy, na nagich
skrawkach ziemi widniały ogromne ślady, a jedna ściana starej, czerwonej obory
całkowicie się zawaliła. Udało się znaleźć i rozpoznać tylko czwartą część
krów, przy czym z niektórych pozostały tylko szczątki, a te, które przetrwały,
i tak trzeba było dobić. Earl Sawyer
zaproponował, żeby zwrócić się z prośbą o pomoc do Aylesbury
albo Arkham, ale wszyscy uznali, że byłoby to
bezcelowe. Stary Zebulon Whateley,
z odgałęzienia rodu jeszcze zdrowego, ale już ulegającego degeneracji,
wspomniał coś niezbyt wyraźnie, że może należałoby odprawić jakieś obrzędy na
szczytach wzgórz. Pochodził z tych Whateleyów,
którzy wiernie przestrzegali tradycji, pamiętał jakieś śpiewy swoich
przodków, ustawiających się w wielki krąg, które nie miały nic wspólnego z Wilburem i jego dziadkiem.
Noc zapadła nad nawiedzoną
wsią, a wszyscy byli zbyt bierni, aby zorganizować jakąś skuteczną obronę.
Kilka spokrewnionych rodzin zgromadziło się pod jednym dachem i spędziło noc na
czuwaniu. Inni, podobnie jak poprzedniej nocy, zabarykadowali wszystkie drzwi,
ponabijali strzelby i ustawili w zasięgu ręki widły, ale byty to w gruncie
rzeczy ruchy pozorne. Nic jednak tej nocy się nie zdarzyło, dochodziły jedynie
od strony gór jakieś odgłosy. Nastał dzień, a wraz z nim wstąpiła nadzieja, że
to nowe straszne zdarzenie minęło bezpowrotnie. Znaleźli się nawet śmiałkowie
proponujący ofensywną wyprawę do wąwozu, choć nie byli skorzy posłużyć
przykładem nastawionej niechętnie większości.
Następnej nocy znowu zabarykadowano
drzwi, ale poszczególne rodziny nie gromadziły się już pod jednym dachem. Rano
rodziny Frye'a i Setha Bishopa powiadomiły wszystkich, że psy w ich zagrodach były
bardzo niespokojne i że skądś z daleka dochodziły dziwne odgłosy, dolatywał
smród, a poza tym zauważono świeże, ogromne ślady na drodze otaczającej Sentinel Hill. Tak samo jak
poprzednio stratowana roślinność po obu stronach drogi świadczyła o olbrzymich
rozmiarach tego potwora; ślady te najwyraźniej prowadziły w obydwu kierunkach,
tak jakby góra wyszła z wąwozu Cold Spring i tą samą drogą tam powróciła. U stóp wzgórza
szeroki pas przygniecionych młodych krzewów prowadził wzwyż i aż dech ludziom zaparło, kiedy zobaczyli, że nawet w
najbardziej stromych miejscach ani trochę nie zbaczał. A więc ten stwór mógł
się dostać nawet po najbardziej pionowym skalistym urwisku; kiedy grupa
zwiadowcza dotarła na szczyt okrężną, bezpieczną drogą, przekonała się, że tam
ślad się kończył... albo też tam właśnie zawracał.
Na tym właśnie szczycie Whateleyowie rozpalali ognisko i odprawiali dwa razy w roku
swoje diabelskie obrzędy przy skale w kształcie stołu. Teraz tam właśnie
znajdował się największy teren stratowanej przez tego olbrzyma ziemi, a we
wklęśnięciach pozostała gęsta, cuchnąca, smolista ciecz, taka sama, jaką
widziano na podłodze zburzonej farmy Whateleyów po
ucieczce tego potwora. Wszyscy popatrzyli na siebie, wymieniając słowa szeptem,
po czym spojrzeli w dół. Powrót odbył się najwyraźniej tą samą droga. Wszelkie
rozważania byłyby próżnym wysiłkiem. Rozum, logika, zdrowa myśl — były tu
zawodne. Może tylko stary Zebulon, który nie
uczestniczył w wyprawie, potrafiłby znaleźć w tym jakiś sens i udzielić
wiarogodnego wyjaśnienia.
Czwartkowa noc rozpoczęła się
podobnie jak poprzednie, ale zakończyła się mniej szczęśliwie. W wąwozie
rozlegał się taki krzyk lelków kozodojów, że większość ludzi we wsi nie mogła
zmrużyć oka, a około trzeciej w nocy rozdzwoniły się wszystkie telefony. Ci,
którzy podnieśli, słuchawki, usłyszeli oszalały z przerażenia krzyk: „Na pomoc,
o Boże!...", a niektórym wydało się, że po tym
krzyku dobiegł ich jakiś trzask, po czym zaległa kompletna cisza. Nikt nie miał
odwagi zrobić kroku, nikt nie miał pojęcia, czyj to był głos, aż do świtu.
Wtedy dopiero wszyscy się rozdzwonili i stwierdzono, że tylko Frye'owie milczą. Tajemnica wyjaśniła się po godzinie,
kiedy grupa uzbrojonych mężczyzn zebrawszy się w pośpiechu wyruszyła w stronę
farmy Frye'ów, położonej w pobliżu wąwozu. Choć nie
było to dla nikogo niespodzianką, widok jednak był straszny. Wszystko zostało
stratowane, olbrzymie ślady rzucały się w oczy z daleka, farma zniknęła. Została zgnieciona jak skorupka jajka, a w
ruinach nie znaleziono ani żywego, ani martwego człowieka. Była tam tylko
cuchnąca maź, a straszny fetor unosił się zewsząd. Rodzina Frye'ów
przestała w Dunwich istnieć.
VII
Tymczasem za zamkniętymi
drzwiami sali pełnej książek w Arkham rozegrała się
spokojniejsza już, ale bardzo znamienna faza tej tragedii. Osobliwy manuskrypt
albo pamiętnik Wilbura Whateleya,
przekazany do Miskatonic University
do przetłumaczenia, wywołał zamieszanie i sprawił niemało kłopotu ekspertom
języków zarówno starożytnych, jak i nowożytnych; alfabet, choć wykazywał pewne
podobieństwo do kreskowego alfabetu arabskiego używanego w Mezopotamii, byt
jednak nieznany nawet najwybitniejszym autorytetom w tej dziedzinie. W końcu
lingwiści doszli do wniosku, że jest to alfabet wymyślony, sprawia wrażenie
jakiegoś szyfru; jednakże żadna ze znanych kryptograficznych metod nie
dostarczyła klucza, choć uwzględniono wszystkie języki, jakimi mógł się
posługiwać autor tego manuskryptu. Stare książki zabrane z domu Whateleyów, choć wielce interesujące i w wielu przypadkach
otwierające całkiem nowe perspektywy w przeprowadzanych przez filozofów i
naukowców pracach badawczych, nie okazały się pomocne w rozszyfrowaniu manuskryptu.
Jedna z książek, obszerne tomisko z żelazną klamro, była także napisana w
nieznanym alfabecie, ale zupełnie innym, przypominającym sanskryt. W końcu
wszystko zostało oddane pod opiekę doktora Armitage'a,
który wykazywał szczególne zainteresowanie sprawą Whateleyów,
a poza tym był wybitnym lingwistą i posiadał szczególną umiejętność
odczytywania mistycznych zapisów, zarówno starożytnych, jak i średniowiecznych.
Armitage uważał, że alfabet ten może mieć coś wspólnego z
pewnymi zakazanymi kultami, potajemnie praktykowanymi, a które wywodzą się z
bardzo odległych czasów i odziedziczyły wiele form i zwyczajów po saraceńskich
czarownikach. Nie przywiązywał jednak do tego zbyt wielkiego znaczenia; uznał,
że nie jest konieczna znajomość pochodzenia tych symboli, skoro, jak
podejrzewał, zostały zastosowane jako szyfr nowoczesnego języka. Biorąc pod
uwagę wielką objętość manuskryptu, Armitage doszedł
do wniosku, że jego autor nie zadawałby sobie trudu posługiwania się obcym
językiem, że całość musi być napisana w języku, jakim mówił, oprócz może
zawartych w nim pewnych formuł i zaklęć. Wobec tego zabrał się do odczytywania
manuskryptu zgodnie z założeniem, że w większości został napisany po angielsku.
Po tylu nieudanych
przedsięwzięciach kolegów zdawał sobie sprawę, że ma do czynienia z przypadkiem
skomplikowanym i zagadkowym i że żadna prosta metoda nie wchodzi w rachubę. W
drugiej połowie sierpnia gromadził bez przerwy najrozmaitsze źródła
kryptograficzne; sięgał do wszystkich znajdujących się w bibliotece ksiąg i noc
po nocy zagłębiał się w arkana takich dzieł jak:
"Poligraphia"
Trithemiusa, „De Furtivis Literarum Notis" Giambattista Porty, „Traite des Chiffres" De Vigenere'a, Falconera „Cryptomenysis Patefacta", osiemnastowieczne rozprawy Davy'ego i Thicknesse'a, odwołał
się także do całkiem nowoczesnych autorytetów jak Blair,
von Marten i rękopisu Kilibera, jednakże wkrótce
przekonał się, że ma do czynienia z jednym z najbardziej chytrych i pomysłowych
kryptogramów, w którym kilka oddzielnych wykazów odpowiednich liter ułożonych
zostało jak tabliczka mnożenia, a posłanie składa się ze słów kluczy znanych
tylko wtajemniczonym. Starsze autorytety okazały się
bardziej pomocne niż współczesne, Armitage wywnioskował więc, że kod tego manuskryptu wywodzi się z
zamierzchłych czasów, a przekazywany był z pokolenia na pokolenie przez
tajemniczych eksperymentatorów. Kilkakrotnie już zdawało mu się, że jest blisko
celu, ale zawsze wtedy napotykał na jakieś nieprzewidziane przeszkody. Na
początku września chmury zaczęły się rozjaśniać. Udało mu się ustalić pewne
litery w poszczególnych częściach rękopisu, co potwierdzało jego
przypuszczenie, że tekst napisany jest w języku angielskim.
Drugiego września wieczorem
ostatnia poważna zapora została pokonana i doktor Armitage przeczytał po raz pierwszy dłuższy fragment
rękopisu Wilbura Whateleya.
Był to rzeczywiście, jak wszyscy podejrzewali, pamiętnik, w którym ujawniała
się okultystyczna erudycja i jednocześnie absolutna ciemnota
dziwnej istoty, która to napisała. Już pierwszy długi fragment, który Armitage rozszyfrował, opatrzony datą 26 listopada 1916,
wzbudzał niepokój i zdumienie. Został napisany przez trzy i podetnie dziecko,
wyglądające na dwanaście albo trzynaście lat.
Dzisiaj poznałem Aklo Sabaoth, który mi się nie podobał, bo odpowiadał ze
wzgórza, a nie z powietrza. To na górze wyprzedza mnie bardziej, niż myślałem,
ale nie wydaje się, żeby miało dużo ziemskiego rozumu. Zabiłem psa Elama Hutchinsa, bo chciał mnie
ugryźć, i Elam mówi, że mnie zabije. Chyba jednak nie
zabije. Dziadek kazał mi całą noc powtarzać zaklęcie Dho
i wydaje mi się, że zobaczyłem podziemne miasto o dwóch biegunach
magnetycznych. Wybiorę się na te bieguny, jak ziemia zostanie oczyszczona,
jeśli nie dostanę się tam z pomocą zaklęcia Dho-Hna.
Ci z powietrza powiedzieli mi podczas sabatu, że lata upłyną, nim oczyszczą
ziemię, a dziadek już chyba wtedy nie będzie żył, muszę wobec tego nauczyć się
wszystkich kątów płaszczyzny i wszystkich formuł pomiędzy Yr
i Nhhngr. Ci z zewnątrz pomogą, ale nie mogą przybrać
ciała bez ludzkiej krwi. Chyba ci na górze będą mieć właściwy kształt. Widzę
to, kiedy robię znak Yoorish albo rzucam proszek Ibn Gazi i jest wtedy blisko jak
w Majowy Wieczór na wzgórzu. Inna twarz może się trochę zatrze. Ciekaw jestem,
jak będę wyglądał, kiedy ziemia będzie oczyszczona i nie będzie na niej ludzi.
Ten. co przybył z Aklo Sabaoth, mówił, że może zostanę przemieniony i stanę się
taki jak ci z zewnątrz.
Nastał ranek, a Armitage, zlany zimnym potem przerażenia, wciąż jeszcze siedział
zatopiony w pracy. Całą noc ślęczał nad manuskryptem przy stole z elektryczno
lampą i przewracał drżącymi rękami stronice, w miarę jak odczytywał szyfr.
Zadzwonił w nerwowym pośpiechu do żony, że nie wróci do domu, a kiedy
przyniosło mu śniadanie, ledwie kęs zdołał przełknąć. Przez cały dzień tylko
czytał; robił przerwy jedynie wtedy, gdy musiał ponownie posługiwać się
odkrytym przez siebie kluczem do szyfru. Przyniesiono mu obiad i kolację,
ledwie jednak tknął jedzenie. W połowie następnej nocy zdrzemnął się w krześle,
ale wkrótce zbudziły go zmory, równie potworne jak te wszystkie koszmary
zagrażające ludzkości, które poznał przy odczytywaniu manuskryptu.
Czwartego września rano
profesor Rice i doktor Morgan
postanowili zobaczyć się z nim na chwilę, ale natychmiast wyszli, pobladli i
zaniepokojeni. Tego dnia wieczorem Armitage położył
się do łóżka, lecz nie mógł spać. Nazajutrz, we środę, znowu zasiadł do
manuskryptu i zaczął przepisywać to, co na bieżąco odczytywał, i to, co już
poprzednio odczytał. W ciągu nocy przespał się trochę w fotelu, ale nim nastał
świt, już siedział przy pracy. Około południa odwiedził go lekarz, doktor Hartwell, i stanowczo zalecił mu przerwanie pracy. Odmówił
twierdząc, że musi czytać pamiętnik, jest to sprawa niezwykłej wagi, a wyjaśni
wszystko w odpowiednim czasie. Wieczorem, nim zapadł zmrok, skończył i opadł w
fotelu kompletnie wyczerpany. Kiedy żona przyniosła mu kolację, zastała go
prawie nieprzytomnego; miał jeszcze świadomość na tyle, że zareagował krzykiem,
gdy spojrzała na zrobione przez niego notatki. Z
trudem się podniósł, zgarnął wszystko, włożył do koperty i po zaklejeniu
schował ją do kieszeni marynarki. Starczyło mu sił, aby dojść do domu, ale
natychmiast trzeba było wezwać doktora Hartwella.
Kiedy doktor kładł go do łóżka, Armitage słabym
głosem powtarzał wciąż te same słowa: ,,I cóż, na
Boga, możemy zrobić?"
Tej nocy spał, ale nazajutrz
znowu był prawie nieprzytomny. Doktorowi Hartwellowi
niczego nie wyjaśnił, jedynie w chwilach przebłysku świadomości domagał się
spotkania z Ricem i Morganem.
Jego majaki budziły przerażenie, błagał, żeby zniszczyć coś na zabitej deskami
farmie, wspomniał o jakimś planie zagłady rasy ludzkiej. zwierząt
i roślin na całej ziemi przez jakieś okropne, straszne istoty z innego świata.
Krzyczał, że ziemia jest w niebezpieczeństwie, ponieważ te istoty chcą ją
oderwać od systemu słonecznego i kosmosu materii i przyłączyć do jakiejś innej
płaszczyzny czy też fazy istnienia, od której się niegdyś odłączyła, przed
milionami wieków. Chwilami domagał się ,,Necronomicon" i „Daemonolatreia"
Remigiusa, bo miał nadzieję odnaleźć w nich formułę,
która by uchroniła ludzkość przed straszną zagładą.
— Powstrzymajcie je,
powstrzymajcie! — wołał. — Whateleyowie
chcieli je wpuścić, a najgorsze dopiero ma nastąpić! Powiedzcie Rice'owi i Morganowi, że musimy
działać... to tajemnica, ale ja wiem, jak się robi
proszek... to nie jadło od drugiego sierpnia, kiedy Wilbur znalazł tutaj śmierć, i 'W tej sytuacji...
Jednakże Armitage,
mimo siedemdziesięciu trzech lat. miał dobrą kondycję
i zapadł w głęboki sen. W piątek rano obudził się bez gorączki, całkiem
przytomny, choć trapiony lękiem i poczuciem ciążącej na nim odpowiedzialności.
W sobotę po południu czuł się już na tyle dobrze, że mógł się wybrać do
biblioteki i odbyć naradę z Ricem i Morganem. Aż do późnego wieczora łamali sobie głowę,
zatopieni w różnych spekulacjach i desperackich rozważaniach. Wyciągnęli z
załadowanych półek, a także z miejsc specjalnie strzeżonych najdziwniejsze
księgi; w szaleńczym pośpiechu przepisali mnóstwo rozmaitych diagramów i
formuł. O sceptycyzmie nie mogło być mowy. Wszyscy trzej widzieli ciało Wilbura Whateleya leżące na
podłodze w tym budynku, nie mogli więc traktować tego
pamiętnika jako bredzenia szaleńca.
Rozbieżność wyłoniła się
dopiero w kwestii powiadomienia policji stanowej w Massachusetts,
ale w końcu uznali, że nie miałoby to sensu. Jeśli ktoś nie zetknął się z tym
osobiście i nie uczestniczył w dalszych badaniach, nie był w stanie dać temu
wiary. Późnym wieczorem skończono naradę bez ustalenia konkretnego planu
działania. Armitage spędził jednak całą niedzielę nad
porównywaniem różnych formuł i mieszaniem chemikaliów zdobytych w miejscowym
laboratorium. Im dłużej zastanawiał się nad tym piekielnym pamiętnikiem, tym
bardziej zaczynał wątpić w skuteczność zniszczenia za pomocą jakichkolwiek
materialnych składników istoty pozostawionej przez Wilbura
Whateleya — istoty zagrażającej ziemi, a nieznanej Armitage'owi, która za kilka godzin miała zaatakować świat
i stać się symbolem pamiętnego dla Dunwich koszmaru.
Poniedziałek upłynął mu w
podobny sposób, gdyż zadanie, jakiego się podjął, wymagało nieskończenie
długich badań i eksperymentów. Zaglądając do manuskryptu, co chwila wprowadzał
zmiany w swoim planie, i wreszcie doszedł do wniosku, że skuteczność jego
działania będzie budzić wątpliwości do samego końca. Do wtorku ustalił jednak
konkretny plan i miał nadzieję, że w najbliższym tygodniu zdoła się wybrać do Dunwich. A we środę nastąpiło straszne zdarzenie. „Arkham Advertiser" zamieścił
w niewidocznym miejscu w rogu żartobliwą notatkę, w której powiadamiano, że
przemyt whisky w Dunwich zbudził potwora, który pobił
wszelkie rekordy. Osłupiały Armitage natychmiast
zatelefonował do Rice'a i Margana. Zastanawiali się
do późna w nocy nad dalszym działaniem, a następny dzień wypełniły im
gorączkowe przygotowania do podróży. Armitage zdawał
sobie sprawę, że będzie miał do czynienia ze strasznymi mocami, ale nie widział
innej możliwości zniweczenia o wiele poważniejszej i złowrogiej działalności
podjętej przez jego poprzedników.
VIII
W piątek rano Armitage, Rice i Morgan wyruszyli samochodem do Dunwich,
dokąd przybyli około pierwszej w południe. Dzień był ładny, ale nawet w
najjaśniejszym słońcu zdawał się tu wisieć ponad kopulastymi górami i
głębokimi, ciemnymi wąwozami nastrój jakby oczekiwanej grozy. Tu i ówdzie na
szczytach gór rysowały się na tle nieba stojące w kręgu posępne kamienie. W
sklepie Osborne'a panowało milczące przerażenie,
zorientowali się więc, że musiało się stać coś
strasznego. Okazało się, że rodzina Frye'ów i ich
farma uległy całkowitej zagładzie. Przez całe popołudnie jeździli po Dunwich; wypytywali wieśniaków o wszystko, co się tutaj
zdarzyło, z niepokojem i lękiem obejrzeli ruiny farmy Frye'ów
z kałużami smolistej mazi, monstrualne ślady na podwórku, okaleczone bydło Setha Bishopo i ogromne pasma
stratowanej roślinności w różnych miejscach. Siad prowadzący na szczyt Sentinel Hill i z powrotem był
dla Armitage'a kataklizmem, długo wpatrywał się w
złowróżbną skałę, przypominającą ołtarz, na szczycie tej góry.
Ponieważ dowiedzieli się, że
rano przybyli tutaj funkcjonariusze policji stanowej z Aylesbury
na skutek telefonicznego zawiadomienia o tragedii Frye'ów,
postanowili odszukać ich i omówić całą sprawę. Przyjechało pięciu
funkcjonariuszy samochodem, który stał teraz pusty na podwórku zrujnowanej
farmy Frye'ów. Wieśniacy, którzy z nimi rozmawiali,
byli równie zaskoczeni jak Armitage i jego
towarzysze. Nagle stary Sam Hutchins pobladł, trącił
łokciem Freda Farra i
wskazał ręką na przesiąknięty wilgocią głęboki wąwóz w pobliżu farmy.
— Boże! — zawołał
ledwo dysząc. — Mówiłem, żeby nią schodzili do wąwozu. Nigdy bym nie
przypuszczał, że ktoś może to zrobić. Przecież widać te wielkie ślady,
strasznie śmierdzi, a lelki kozodoje wrzeszczały tam w ciemności w samo południe...
Wszystkich przeszył zimny
dreszcz, instynktownie i podświadomie zamienili się w słuch. Armitage, który teraz niemal namacalnie zetknął się z tą
potwornością i jego zgubnymi skutkami, drżał pod ciężarem odpowiedzialności, do
jakiej się poczuwał. Wkrótce miała już zapaść noc, a przecież właśnie wtedy ten
piekielny olbrzym odbywał swoje wyprawy. Negotium perambulans in tenebris... Stary bibliotekarz powtarzał zapamiętaną
formułę i zaciskał w ręku kartkę z drugą formułą, której się nie zdążył nauczyć.
Sprawdził, czy dobrze działa jego latarka. Stojący obok Rice
wyjął z walizki metalowy rozpylacz używany zazwyczaj do niszczenia insektów,
natomiast Morgan przyszykował strzelbę myśliwską na
dużą zwierzynę i w niej pokładał nadzieję, choć pozostali byli przekonani, że
żadna broń nie może być skuteczna.
Armitage, po przeczytaniu pamiętnika, zbyt dobrze zdawał sobie
sprawę, czego można się spodziewać, ale nawet o tym nie napomknął i tak już
mocno przerażonym mieszkańcom Dunwich. Miał nadzieję,
że może zdoła pokonać potwora, nie odkrywając światu, jakiej potworności
uniknął. Kiedy zaczął zapadać zmrok, wieśniacy zaczęli się rozpraszać.
Wszyscy pragnęli się schronić w domu, choć byli świadomi, że żadne zamki
ani zasuwy nie zabezpieczą ich przed siłą, która łamie drzewa i tratuje domy. Z
powątpiewaniem potrząsali głowami dowiedziawszy się, że trzej przybysze
zamierzają stać na straży przy ruinach Frye'ów w
pobliżu wąwozu. Co więcej, mieli wątpliwości, czy jeszcze kiedykolwiek ich zobaczą.
Tej nocy ziemia pod wzgórzami
grzmiała, a lelki złowieszczo krzyczały. Co jakiś czas powiew wiatru z głębi
wąwozu Cold Spring
przepełniał ciężkie powietrze nocy fetorem nie do zniesienia; takim samym, z
jakim już Armitage i jego współtowarzysze zetknęli
się stojąc nad umierającą istotą, która przez piętnaście i pół roku było
uznawana za człowieka. Jednakże oczekiwany potwór się
nie pojawił, czekał stosowniejszej chwili, zaś Armitage
orzekł, że atakowanie go w nocnej ciemności byłoby samobójstwem.
Nastał już blady świt, odgłosy
nocy umilkły. Dzień był ponury, popadywał drobny deszcz, a w kierunku
północno-zachodnim gromadziły się ponad górami coraz cięższe chmury. Trzej
uczeni z Arkham byli niezdecydowani, jakie winni
podjąć dalsze kroki. Schronili się przed nasilającym się deszczem w jednej z nie zniszczonych szop na farmie Frye'a
zastanawiając się nad tym, co ma większy sens, czy czekać tutaj, czy też zejść
na dół do wąwozu i tam zaatakować tego nieznanego, strasznego potwora. Spadła
ulewa, w dali, na horyzoncie, waliły pioruny. Niebo
roziskrzyło się błyskawicami, a po chwili uderzył piorun, jakby prosto w ten
przeklęty wąwóz. Niebo zrobiło się czarne; trzej przybysze żywili nadzieję, że
tak silna burza szybko minie i wkrótce się przejaśni.
W godzinę później, kiedy
wciąż jeszcze panowały ciemności, usłyszeli na drodze jakiś harmider. Po chwili
wyłoniło się kilkanaście osób, a wszyscy pędzili krzycząc histerycznie. Ktoś,
kto był na przedzie, wykrztusił z siebie jakieś słowa, a kiedy ich sens dotarł
do świadomości trzech mężczyzn z Arkham,
stanęli jak wryci.
— Och, mój Boże, mój Boże!
Znowu to idzie, nawet za dnia. Wyszło... posuwa się, w
każdej chwili może tu być. Mówiący te słowa umilkł, ale już zaczął następny:
— Jeszcze nie ma godziny, jak
Zeb Whateley usłyszał
telefon. To dzwoniła pani Corey, żona George'a, mieszka przy rozstaju dróg. Powiedziała, że jej
chłopak najemny, Luther, właśnie spędzał z pastwiska
krowy, po tym, jak uderzył piorun, i on to właśnie zobaczył, że wszystkie
drzewa na brzegu wąwozu się pochylają i że śmierdzi tak samo jak w poniedziałek
rano, kiedy znalazł ślady. Mówił też, że słyszał jakiś świst i chlupot, ale to
nie byty odgłosy tratowanych drzew i krzaków, a potem wszystkie drzewa przy
drodze zostały odepchnięte i usłyszał ciężkie stąpanie i chlupot błota. Ale Luther niczego nie widział, tylko te stratowane drzewa i
krzaki.
Potem, trochę dalej, tam
gdzie Bishop's Brook płynie
pod drogą, usłyszał straszne trzeszczenie i skrzypienie mostu, tak jakby
rozszczepiało się drzewo. Ale przez cały czas nie widział tej rzeczy, tylko
tratowane drzewa. A kiedy świst się oddalił... w
stronę Wizarda Whateleya i Sentinel Hill... Luther odważył się pójść tam, gdzie na początku usłyszał te
odgłosy, i popatrzył na ziemię. Były tam tylko błoto i woda, niebo zasłaniały
jeszcze ciemne chmury, o deszcz szybko wymywał wszystkie ślady, ale na brzegu
wąwozu jeszcze się nie starły te okropne ślady, wielkie jak beczka, takie same
jak w poniedziałek.
Teraz włączył się człowiek,
który mówił na początku:
— Ale to jeszcze nic strasznego, to dopiero początek. Zeb, który jest tutaj z nami, zwołał do siebie wszystkich i
wszyscy słyszeli, jak zadzwonił Seth Bishop. Jego gospodyni, Sally,
szalała z przerażenia, bo widziała, jak przewracają się drzewa przy drodze, i
mówiła, że słyszy, jakby po błocie szedł słoń prosto na dom. Potem zawołała, że
czuje okropny smród, a jej syn Chauncey krzyczał, że
śmierdzi tak samo jak w poniedziałek na ruinach Whateleyów.
A psy szczekały i wyły przeraźliwie.A potem Sally zaczęta okropnie krzyczeć i wołać, że szopa koło
drogi rozpadła się, jakby zdmuchnęła ja burza, tylko że
nie było silnego wiatru. Wszystkim prawie dech
zaparto. Ale już po chwili Sally krzyknęła, że
zawalił się płot, choć nie widać od czego. Po chwili
wszyscy usłyszeli krzyk Chaunceya i Setha Bishopa, a Sally zawołała, że coś ciężkiego uderzyło w dom, wcale nie
piorun, i że to coś pcha dom, ale nic przez okna nie widać.
Na twarzach wieśniaków
malował się paniczny strach; zaś Armitage,
wstrząśnięty do głębi, z trudem wydobył dalsze informacje:
— A potem... Sally zaczęła wołać; ,,Ratunku,
dom się walił"... i przez telefon usłyszeliśmy
straszny hałas i przeraźliwy krzyk... taki sam, jak
wtedy, gdy rozpadał się dom Elmera Frye'a, a może nawet jeszcze gorszy...
Mówiący te słowa urwał, a zaczai następny:
— I to już wszystko... a potem cisza w telefonie, nic nie było słychać. Wsiedliśmy
w samochody i wozy, zebraliśmy się u Coreya, sami
sprawni mężczyźni, a stamtąd przybyliśmy tutaj, żeby spytać, co robić dalej. Ja
myślę, że to kara boża za nasze grzechy i że żaden śmiertelnik jej nie uniknie.
Armitage zrozumiał, że nadszedł czas działania, i przemówił
zdecydowanym głosem do grupy przerażonych, miotanych wątpliwościami wieśniaków.
— Moi drodzy, musimy pójść za
tym stworem — mówił starając się im dodać odwagi. — Jestem przekonany, że teraz
właśnie jest dobra okazjo, oby go unicestwić. Wiecie zapewne, że Whateleyowie byli czarownikami, a ten stwór jest wytworem
czarów, więc musimy go takimi środkami pokonać. Przeczytałem pamiętnik
Wilbura Whateleya i
jeszcze parę starych ksiąg, które on czytywał, i wydaje mi się że poznałem
odpowiednie zaklęcie. Kiedy się je wyrecytuje, potwór powinien zniknąć. Nie mogę, oczywiście, dać gwarancji, ale chyba
warto spróbować. Spodziewałem się tego, że jest niewidzialny, ale w tym
rozpylaczu o dalekim zasięgu jest proszek, pod wpływem
którego potwór ukaże się naszym oczom przez moment. Wypróbujemy go za
chwilę. Wiem, że to straszne, ale byłoby jeszcze gorzej, gdyby Wilbur żył dłużej na tym świecie. Nie macie pojęcia, jak
strasznego losu uniknął świat. Teraz musimy zwalczyć tylko tego jednego
potwora, nie może się on bowiem rozmnożyć. Ale może
wyrządzić dużo krzywdy, więc się nie wahajmy, trzeba się go koniecznie pozbyć.
Pójdziemy za nim... o zaczniemy od miejsca, które
właśnie zniszczył. Niech ktoś tam poprowadzi... nie
znam waszych dróg, ale wyobrażam sobie, że można pójść na przełaj. Co o tym
myślicie?
Przez chwilę wieśniacy
przestępowali z nogi na nogę, po czym odezwał się słabym głosem Earl Sawyer wyciągając brudny
palec na deszcz, który stopniowo zaczął się zmniejszać.
— Najbliżej do Setha Bishopa przez tę łąkę,
potem w bród przez strumień i znowu przez łąkę i lasek za farmą
Carriera. Wychodzi się wtedy na drogę tuż koło
Setha... trochę z boku.
Armitage, Rice i Morgan
ruszyli we wskazanym kierunku, a za nimi, wolniejszym krokiem, prawie wszyscy
wieśniacy. Niebo się już przejaśniało, burza przesunęła się trochę dalej. Armitage zmylił drogę, wobec tego Joe
Osborne przejął rolę przewodnika. Odwaga i wiaro
wstąpiło w członków wyprawy, choć zostały potem wystawione no ciężką próbę,
kiedy pod koniec drogi na skrót musieli się wspinać jak po drabinie na strome,
zalesione wzgórze, pośród bardzo starych, o niemal fantastycznych kształtach
drzew.
W końcu wyszli na błotnistą
drogę, o w tym momencie pojawiło się słońce. Było to tuż za farmą Setha Bishopa, ale powalone drzewa i ohydne ślady
świadczyły dobitnie o tym, co się tutaj działo. Tuż za zakrętem drogi
znajdowały się ruiny, ale nie zatrzymywali się tam długo. Wszystko wyglądało
tak samo jak u Frye'ów, nie znaleziono ani żywych
ludzi, ani martwych, ani żadnych zwierząt gospodarskich pośród szczątków domu i
obory Setha Bishopa. Nikt
nie miał ochoty dłużej przebywać w tym strasznym smrodzie i pośród smolistej,
lepkiej mazi, wszyscy jakby instynktownie odwrócili się ku długiej linii
strasznych śladów prowadzących w stronę zrujnowanej farmy Whateleyów
i zbocza uwieńczonego ołtarzem Sentinel Hill.
Kiedy mijali dawną siedzibę Wilbura Whateleya, widać było, że
wszyscy zadrżeli i zawahali się przed dalszą droga. To
nie żarty tropić coś tak wielkiego jak dom, co jeszcze na domiar wszystkiego
jest niewidzialne, a działa ze złośliwością strasznego demona. U podnóża Sentinel Hill ślady zbaczały z drogi,
znać było świeży zakręt i wklęsłości na szerokim pasie znaczącym wejście
potwora na górę i zejście.
Armitage wyjął silnie powiększającą lunetę i zlustrował
strome, zielone zbocze góry. Po chwili przekazał ja Morganowi,
który miał lepszy wzrok, a który przyjrzawszy się uważnie krzyknął i
natychmiast oddał lunetę Earlowi Sawyerowi,
wskazując palcem konkretne miejsce na zboczu. Sawyer,
nie mający doświadczenia w posługiwaniu się optycznym
przyrządem, nie mógł sobie poradzić; z pomocą Armitage'a
dopasował soczewki, ale wtedy krzyknął o wiele przeraźliwiej niż Morgan.
— Boże drogi, trawa i krzaki
znowu się ruszają! Wchodzi... powoli... pełza... na sam szczyt, nie wiadomo
po co!
Wszystkich ogarnęła panika.
Co innego szukać nieznanej istoty, a co innego ją odnaleźć. Zaklęcie
może być skuteczne... A jeśli okaże się nieskuteczne? Zaczęli wypytywać Armitage'a o wszystko, co jest mu wiadome, ale żadne słowa niedawały się ich nie zadowalać. Zdawali sobie sprawę, że
znajdują się w obliczu zjawiska wykraczającego poza zasięg Natury i wiedzy
dostępnej normalnemu człowiekowi.
IX
W końcu trzej mężczyźni z Arkham — stary, siwobrody doktor Armitage,
krępy, szpakowaty profesor Rice i szczupły,
młodzieńczy doktor Morgan — zaczęli się wspinać na
wzgórze. Lunetę przekazali wystraszonym ludziom, którzy pozostali na drodze,
uprzednio wyjaśniwszy im cierpliwie, jak się mają nią posługiwać; w miarę jak
wchodzili coraz wyżej, luneta przechodziła z rąk do rąk wśród oczekujących na
dole ludzi. Wspinaczka nie była łatwa i nie raz trzeba było wspomóc doktora Armitage'a. Wysoko ponad nimi poruszało się szerokie pasmo
drogi, po którym z rozwagą ślimaka przesuwał się ten diabelski potwór. Stało
się dla wszystkich jasne, że ścigający go uczeni zbliżają się do celu.
Curtis Whateley — z tych niezdegenerowanych Whateleyów — trzymał w ręku
lunetę, kiedy ludzie z Arkham zboczyli z trasy, którą
posuwał się potwór. Przypuszczał, że chcą się wspiąć na drugi, niższy szczyt, stamtąd bowiem lepiej widać szlak potwora i miejsce, na
którym tratowana jest teraz cała roślinność, i tak rzeczywiście było. Uczeni
znaleźli się na niższym wzniesieniu w momencie, kiedy niewidzialny potwór
właśnie je minął.
Wtedy Wesley
Corey, który ujął w swoje ręce luneta, zawołał, że Armitage przygotowuje rozpylacz trzymany przez Rice'a i że chyba wkrótce coś się wydarzy. W tłumie
zapanowało poruszenie, wszyscy bowiem przypomnieli
sobie, że pod działaniem rozpylacza niewidzialny potwór stanie się na moment
widoczny. Parę osób z wrażenia przymknęło oczy, zaś Curtis Whateley
wyrwał lunetę Coreyowi i z wielką uwagą zaczął
obserwować, co się dzieje na górze. Dojrzał, że Rice,
zajmujący dogodną pozycję w stosunku do potwora, miał wspaniałą okazję
rozpylenia magicznego proszku.
Ci, którzy nie mieli dostępu
do lunety, ujrzeli tylko nagle pojawienie się szarej chmury — wielkości sporego
budynku — przy samym wierzchołku góry. Nagle Curtis
krzyknął przeraźliwie i rzucił lunetę w błoto głębokie do kolan, zachwiał się i
byłby upadł, gdyby go ,nie podtrzymali. Z wielkim
trudem starał się coś z siebie wykrztusić:
— Wielki Boże... to... to...
Posypały się pytania i tylko
Henry Wheeler okazał przytomność umysłu i wyjąwszy z
błota lunetę, starannie Ją oczyścił. Curtis wciąż
dobywał z siebie tylko bezładne słowa.
— Większy niż obora... cały jakby z pozwijanych sznurów... ma
kształt kurzego jajka, ale ogromny jak nie wiem co... ma
kilkanaście nóg wielkich jak dno beczki, zginają się w pół, kiedy stąpa... nie ma nic stałego... wszystko jak
galareta... składa się z oddzielnych poskręcanych lin
ściągniętych razem... pełno na nim wielkich,
wyłupiastych oczu... dziesięć albo dwadzieścia ust, o
może trąb... sterczą wszędzie, wielkie jak rury od
pieca, chwieją się, otwierają i zamykają... szare, na
nich niebieskie i fioletowe pierścienie... a na
górze... Boże drogi... pół twarzy!
To ostatnie wspomnienie było
dla Curtisa nie do zniesienia. Już nic więcej nie
powiedział, tylko osunął się na ziemię. Fred Farr i Will Hutchins położyli go
na mokrej trawie przy drodze. Henry Wheeler, drżąc z
przerażenia, skierował lunetę na górę. Dostrzegł niezbyt wyraźnie trzy postacie
biegnące w stronę szczytu, tak szybko, jak tylko pozwalało na to strome zbocze.
Nic więcej nie było widać. Wtem rozległ się niespotykany o tej porze krzyk w
głębi doliny za wzgórzem, a nawet wśród krzewów na samym wzgórzu. To odezwały
się nieprzeliczone stada lelków kozodojów, a w ich chóralnym krzyku wyczuwało
się pełne napięcia oczekiwanie.
Teraz z kolei Eari Sawyer chwycił lunetę i
oznajmił wszystkim, że trzy osoby stoją na samej krawędzi szczytu wierzchołka,
dokładnie na poziomie skały-ołtarza, tylko że w
znacznej odległości. Jedna podnosi co pewien czas ręce
ponad głową. W tym momencie tłum czekający na dole usłyszał ciche i melodyjne
zawodzenie, tak jakby gestom rąk towarzyszył jakiś śpiew. Byt to widok
niesamowity, groteskowy i przejmujący do głębi, nikt jednak nie byt zdolny w
owym czasie do odbierania jakichkolwiek wrażeń estetycznych. — On chyba
wypowiada zaklęcie —szepnął Wheeler chwytając lunetę.
Lelki krzyczały jak oszalałe, w jakimś szczególnym rytmie, nie dopasowanym do
odprawianego obrzędu.
Słońce przygasło, choć na
niebie nie pojawiła się ani jedna nowa chmura. Dziwne to zjawisko zostało
zauważone przez wszystkich. W głębi gór zaczęty się rozlegać grzmoty, którym
towarzyszyły równocześnie pioruny rozdzierające niebo. Przecięta je też
błyskawica, a oszołomiona gromada ludzi na próżno wypatrywała nadciągającej
burzy. Teraz śpiew mężczyzn z Arkham słychać było
wyraźnie, a Wheeler widział przez lunetę, jak wszyscy
trzej wznoszą do góry ręce w rytm nuconych słów. Z jakiejś farmy dobiegło
zajadłe szczekanie psów.
Światło dnia uległo dziwnej
zmianie, wieśniacy ze zdumieniem wpatrywali się w horyzont. Fioletowa ciemność,
na skutek pogłębionej szarości nieba, spowita huczące góry. Znowu przeszyta
niebo błyskawica, jeszcze silniejsza niż poprzednia, a wokół kamiennego ołtarza
roztoczyła się chmura. W tym momencie nikt nie patrzył przez lunetę. Lelki
kozodoje krzyczały bezustannie, a wieśniacy z Dunwich
skupili się jeden przy drugim, aby w ten sposób stawić czoło niepojętej grozie,
jaką nabrzmiało całe powietrze.
Niespodziewanie rozległ się
donośny, ochrypły głos, którego nikt spośród tych, co go słyszeli, nigdy w
życiu nie zdołał zapomnieć. Nie mógł to być glos ludzki, żaden człowiek nie
dobyłby z siebie tak odrażających dźwięków. Już prędzej można by rzec, że
pochodził z piekła, gdyby nie był umiejscowiony tak wyraźnie przy ołtarzu ze
skały na wzgórzu. Trudno to nawet nazwać dźwiękiem czy głosem, bo jego upiorny,
basowy tembr poruszał struny świadomości i strachu, o wiele subtelniejsze niż
ucho. Jednakże trzeba w końcu tak to określić, bo w gruncie rzeczy były to
artykułowane, choć niezbyt zrozumiałe słowa. Były głośne... a
nawet głośniejsze od grzmotów podziemnych i rozdzierających niebo... ale wydawała je istota niewidzialna. A ponieważ wyobraźnia
może podsuwać najrozmaitsze przypuszczenia, jeśli chodzi o świat istot
niewidzialnych, zgromadzeni u stóp wzgórza wieśniacy jeszcze ciaśniej się
skupili, z drżeniem oczekując wymierzonego w nich ciosu.
— Ygnaiih... ygnaiih... thflthkh'ngha... Yog-Sothoth...
— rozległ się ochrypły głos. — Y'bthnk...
li'ehye-n'grkdl'lh...
Glos ten zamilkł, jakby pod
wpływem jakiejś walki psychicznej. Henry Wheeler
wytężył wzrok przez lunetę, ale zdołał dojrzeć tylko trzy groteskowe sylwetki
ludzkie na szczycie, wykonujące rękoma szaleńcze gesty w kulminacyjnym momencie
rzuconego zaklęcia. Z jakich to czarnych otchłani lęku albo namiętności, z
jakich przepaści pozakosmicznej świadomości i
mrocznego, z dawna skrywanego dziedzictwa wywodziły się te niezrozumiałe
gromkie odgłosy? Nagle wstąpiła w nie siła i stały się lepiej zrozumiałe, jakby
pod wpływem nabrzmiałej wściekłości.
— Eh-ya-ya-yahaah-e'yayayayaaa...
ngh'aaaaangh'aaa... h'yuh... h'yuh... Na pomoc! Na pomoc!... oo-oo-oo... Ojcze! Ojcze! Yog-Sothoth!...
Zapadła cisza. Wieśniacy
stojący na drodze przy wzgórzu pobledli, oszołomieni sylabami w języku
angielskim, które dotarły do nich jak grom z przerażającej pustki wokół
kamiennego ołtarza, ale już nigdy więcej nie mieli ich usłyszeć. Wtem
podskoczyli gwałtownie, bo jakaś straszliwa eksplozja zdawała się rozdzierać
góry; ogłuszający huk, dobywający się z ziemi albo z nieba, nie wiadomo skąd.
Błyskawica przeszyta fioletowy zenit i opadła na kamienny ołtarz, a wielka fala
niewidzialnych mocy i nieopisanego fetoru spłynęła ze wzgórza i rozlało się po
całej okolicy. Drzewa, trawa, krzewy przechylały się, jakby z wściekłością
smagano je biczem; a przerażonych wieśniaków, którzy prawie dusili się od tego
zabójczego smrodu, zupełnie ścięło z nóg. Psy wyły bez przerwy, trawa i cała
roślinność przywiędły, stały się żółtoszare, a pola i lasy zostały usiane martwymi
lelkami.
Smród ulotnił się wkrótce,
ale roślinność już nigdy nie odżyła. Po dziś dzień wszystko, co rośnie na
wzgórzu i w jego pobliżu, wygląda dziwnie i niesamowicie. Curtis
Whateley właśnie odzyskał przytomność, kiedy uczeni z
Arkham, w jasnych promieniach słońca, zeszli na dół.
Zachowywali powagę i spokój, choć wstrząśnięci byli wspomnieniem i refleksjami
jeszcze straszniejszymi niż te, które zawładnęły wieśniakami i przeszyły ich
takim lękiem. W odpowiedzi na zalew pytań potrząsali głowami i mówili tylko o
jednym istotnym fakcie.
— Potwór zniknął na zawsze —
zapewnił Armitage. — Stał się tym, czym był niegdyś,
i już nigdy więcej nie będzie istniał na ziemi. Byt nienormalnym zjawiskiem v/
normalnym świecie. Miał w sobie tylko odrobinę materii w naszym pojęciu tego
określenia. Był podobny do swego ojca... i powrócił do
ojca, do jego królestwa albo nie znanych nam wymiarów znajdujących się poza
zasięgiem materialnego wszechświata. Do jakiejś otchłani, z której mogły go
wywołać i sprowadzić na pewien czas w flory tylko bluźniercze obrzędy.
Zapanowała krótka chwila
ciszy, podczas której rozproszone myśli Curtisa Whateleya zaczęty się układać w jeden ciąg; objął głowę
rękoma i wydawał z siebie jęki. Wracała mu pamięć, a koszmar, jaki pozbawił go
świadomości, teraz znowu pojawił mu się przed oczami.
— Och, mój Boże, ta połowa
twarzy... ta potowa twarzy na górze... z czerwonymi oczami albinosa i włosami jak szczecina, bez
brody, całkiem jak u Whateleyów... ośmiornica,
krocionóg, coś jakby pająk, ale na wierzchu połowa
ludzkiej twarzy. Przypominała Wizarda Whateleya. tylko że była o wiele
szersza.
Urwał wyczerpany, a cała
grupa wieśniaków, wsłuchująca się w te koszmarne słowa, patrzyła na niego z
osłupieniem. Tylko stary Zebulon Whateley,
który zawsze pamiętał różne wydarzenia z dalekiej przeszłości, a który
dotychczas milczał, oznajmił donośnym głosem:
— Piętnaście lat temu
słyszałem, jak Stary Whateley mówił, że któregoś dnia
usłyszymy dziecko Lavinii wykrzykujące imię swego
ojca na szczycie Sentinel Hill...
Jednakże przerwał mu Joe Osborn zwracając się z
pytaniem do uczonych z Arkham:
— Ale co to było i w jaki sposób Wizard
Whateley to przywołał?
Armitage odparł, starannie dobierając słowa;
— Była to... no cóż, była to sita, która nie przynależy do znanej nam
przestrzeni, siła, która działa, rośnie i kształtuje się wedle zupełnie innych
praw, niż znane są w naszej przyrodzie. Nie powinniśmy czegoś takiego
przywoływać stamtąd, robią to tylko nikczemni ludzie wyznający nikczemne kulty.
Coś z tego było właśnie w Wilburze Whateleyu... co czyniło z niego
diabla i potwora już od najmłodszych lat, a jego śmierć była strasznym
widowiskiem. Spalę jego przeklęty pamiętnik, a wam radzę rozburzyć
ten kamienny ołtarz i wszystkie stojące kręgiem kolumny na wzgórzach. To dzięki
nim właśnie Whateleyowie z taka lubością przywoływali
te istoty... które zamierzały zniszczyć całą rasę
ludzką, a naszą ziemię zawlec w jakieś nieznane nam miejsce i w niewiadomym
celu.
A jeśli chodzi konkretnie o
tego potwora, którego właśnie się pozbyliśmy, to Whateleyowie
chowali go dla jakiejś strasznej misji, która się dopiero potem miała wypełnić.
Rozrastał się on w szybkim tempie z tej samej przyczyny, jak i Wilbur, który przecież rozwijał się o Wiele szybciej niż
ludzie, ale ten potwór pokonał pod tym względem Wilbura,
bo było w nim więcej cech stamtąd. Nie ma potrzeby zastanawiać się, w jaki
sposób go tutaj Wilbur przywołał, bo nie zrobił tego.
Byt to jego bliźniaczy brat, tylko że bardziej podobny
byt do ojca, aniżeli Wilbur.