H.P. Lovecraft
Pełzający Chaos
(The Crawling Chaos)
Tłumaczenie: Robert P. Lipski
Wiele napisano o rozkoszach i bólu
wywołanych przez opium. Ekstaza i zgroza de Quinceya
oraz Paradis artificiels Baudelaire'a zostały zachowane i przedstawione w dramacie,
który czyni je nieśmiertelnymi. Świat zna doskonale piękno, grozę i tajemnice
owych mrocznych krain, do których przenosi się uniesiony inspiracją marzyciel.
Mimo, że tak wiele zostało powiedziane, nikt jak dotąd nie odważył się jednak
zgłębić natury wizji ujawnionych w ten sposób umysłowi ani doszukać się
kierunku, w jakim podążają niewiarygodne drogi otwierające się przed
człowiekiem, który zażywa narkotyki. De Quincey
przeniesiony został do Azji, owej tętniącej życiem krainy posępnych cieni,
starożytnych, upiornych i tak imponujących, że "sam wiek i nazwa tej rasy
zabija w człowieku wszelką młodość"; dalej wszakże podążyć już się nie
odważył. Z tych, którzy dotarli dalej, mało kto
powrócił, a i ci oniemieli ze zgrozy lub też stracili zmysły. Ja wziąłem opium
tylko raz, w roku plagi, kiedy lekarze poszukiwali sposobów na ukojenie bólu tych,
których nie potrafili uleczyć. Opium przedawkowano. Mój lekarz był przerażony,
a ja dotarłem naprawdę daleko. Ostatecznie powróciłem i zachowałem życie, lecz
moje noce przepełniają osobliwe wspomnienia, a lekarzowi zabroniłem podawać mi
jeszcze kiedykolwiek opium.
Ból i pulsowanie w mojej czaszce, kiedy
wstrzyknięto mi narkotyk, były wręcz nie do wytrzymania. Nie myślałem o
przyszłości, nie obchodziła mnie, chciałem uciec, nieważne jak, czy to przez
uzdrowienie, utratę przytomności, czy śmierć. Trochę majaczyłem, więc trudno mi
określić dokładną chwilę przejścia, ale wydaje mi się, iż musiało ono nastąpić
na krótko przed ustąpieniem bolesnego pulsowania. Jak wspomniałem, z powodu
przedawkowania moje reakcje były prawdopodobnie dalekie od normalnych.
Wrażenie spadania, dziwnie oderwane od pojęcia siły ciężkości czy
kierunku, było niewiarygodne; widziałem ledwo wyraźnie niezliczone tłumy, tłumy
nieskończenie odmiennej natury, ale w większym lub mniejszym stopniu ze mną
powiązane.
Czasami miałem wrażenie, że nie tyle spadam,
ile raczej cały wszechświat albo ery przemykają obok mnie. Nagle ból minął i
począłem kojarzyć pulsowanie bardziej z zewnętrznym niż wewnętrznym źródłem.
Opadanie ustało, ustępując miejsca wrażeniu niepewnego, chwilowego spokoju, a
gdy wytężyłem słuch, wyobraziłem sobie, że owo pulsowanie kojarzy się z
przeogromnym, niezmierzonym morzem, którego złowieszcze, kolosalne fale
rozbryzgują się o pusty, posępny brzeg po gigantycznym sztormie.
Otworzyłem oczy.
Przez chwilę wokół mnie panował chaos, nie
potrafiłem uchwycić wszystkiego wyraźnie, stopniowo jednak uświadomiłem sobie,
iż byłem sam w dziwnym, acz uroczym pokoju, do którego przez liczne okna
wpadało światło. Nie potrafiłem go określić wyraźnie, gdyż ciągle byłem rozkojarzony,
ale dostrzegłem różnobarwne kobierce i draperie, ozdobnie rzeźbione stoliki,
krzesła, otomany i kanapy, a także delikatne wazy i ornamenty o egzotycznym,
choć niezupełnie obcym wzorze. To wszystko zauważyłem, niemniej rzeczy te nie
na długo zaprzątnęły mój umysł. Wolno, acz nieubłaganie mą świadomość zaczął
zajmować i górować nad innymi emocjami oszałamiający strach przed nieznanym,
strach tym większy, że nie potrafiłem dociec jego przyczyn. Kojarzył mi się z
nadciągającym niechybnie zagrożeniem, nie, nie śmiercią, lecz czymś
nienazwanym, nie wyjaśnionym, a co za tym idzie,
bardziej upiornym i odrażającym niż wszystko inne.
Wreszcie zdałem sobie sprawę, że
bezpośrednią przyczyną mych lęków było upiorne dudnienie, pulsowanie,
rozbrzmiewające przyprawiającym o utratę zmysłów rytmem wewnątrz mego
wyczerpanego mózgu. Zdawało się ono dochodzić z jakiegoś miejsca spoza
pomieszczenia, gdzie się znajdowałem, a skojarzenia, jakie mi się w związku z
nim nasuwały, mroziły krew w żyłach. Czułem, że coś przeraźliwego czaiło się za
obwieszonymi jedwabiem ścianami, i wzbraniałem się przed wyjrzeniem przez jedno
z łukowatych, żebrowanych okien, których w pokoju nie brakło. Dostrzegłszy przy
nich okiennice, pozamykałem je niezwłocznie, mrużąc przy tym powieki, by nie
wyjrzeć na zewnątrz. Następnie posługując się krzemieniem i stalą, znalezionymi
na jednym z niewielkich stolików, pozapalałem świece umieszczone w arabeskowych
obsadach na ścianach. Zamknięcie okiennic przyniosło mi ulgę i poczucie
bezpieczeństwa, a sztuczne światło do pewnego stopnia uspokoiło me nerwy, choć
nie udało mi się zagłuszyć monotonnego, pulsującego dudnienia. Teraz, gdy byłem
nieco spokojniejszy, dźwięk stał się tyleż fascynujący co
przeraźliwy, i dręczyło mnie, sprzeczne z uczuciem niepokoju, pragnienie
ujrzenia źródła owego dźwięku. Otworzywszy portierę znajdującą się w tej
ścianie pokoju, zza której najgłośniej było słychać uporczywy dźwięk, ujrzałem
niewielki, bogato zdobiony korytarz kończący się rzeźbionymi drzwiami i
potężnym wykuszowym oknem. Ku niemu coś mnie
nieodparcie ciągnęło, choć niesprecyzowane obawy równie mocno mnie przed tym
powstrzymywały. Kiedy podszedłem bliżej, ujrzałem w oddali chaotycznie wirującą
wodę. Skoro tylko stanąłem przy oknie i rozejrzałem
się wokoło, zobaczyłem coś, co zaatakowało me zmysły z niepohamowaną,
niszczycielską mocą.
Ujrzałem coś, czego nie widziałem nigdy
przedtem i czego nie ogląda nikt spośród żyjących, z wyjątkiem deliryków cierpiących w malignie lub opiumowym piekle.
Budynek stał na wąskim cyplu lub czymś, co się nim wydawało, pełne trzysta stóp
ponad rozszalałymi falami wodnego wiru. Po obu stronach budynku opadały w dół
pionowe, obmyte wodą ściany czerwonej ziemi, a przede mną upiorne fale
przetaczały się bez końca, z przeraźliwą mocą zalewając ląd z mroczną,
demoniczną monotonią i rozwagą. Mniej więcej o milę dalej wznosiły się i
opadały groźne bałwany fal o wysokości pięćdziesięciu stóp, a na horyzoncie
majaczyły jak padlinożerne sępy niepokojące czarne chmury o groteskowych
konturach. Fale były ciemnofioletowe, prawie czarne; chwytały miękkie czerwone
błocko brzegów i pochłaniały je niczym nieczyste, chciwe dłonie. Miałem
przeczucie, jakby jakiś złowieszczy morski umysł wypowiadał wojnę wszystkim
lądom świata i być może wspomagało go w tej walce zagniewane niebo.
Ocknąwszy się w końcu z odrętwienia
wywołanego tym nienaturalnym widokiem, zrozumiałem, że naprawdę groziło mi
niebezpieczeństwo. Na moich oczach zniesiony został wielostopowej długości
fragment brzegu i wiedziałem, że już niebawem cały dom runie w żarłoczną
czeluść nienasyconych fal. Niezwłocznie pospieszyłem w przeciwną stronę i
znalazłszy drzwi, wyszedłem przez nie natychmiast, zamykając je za sobą
dziwacznym kluczem, który tkwił w zamku. Ujrzałem teraz więcej szczegółów miejsca,
w którym się znalazłem, i zwróciłem uwagę na dziwaczny rozdział, istniejący
najwyraźniej w głębinach wrogiego oceanu i na firmamencie. Po obu stronach
cypla panowały zupełnie odmienne warunki. Po lewej, stojąc zwrócony w stronę
lądu, miałem łagodne morze z wielkimi zielonymi falami przetaczającymi się
spokojnie w jasnych promieniach słońca. Coś w jego naturze i wyglądzie
sprawiło, że aż zadrżałem, ale ani wówczas, ani teraz nie potrafię stwierdzić,
co to było. Po prawej również miałem morze, było ono jednak błękitne, spokojne
i falowało niemal niezauważalnie, podczas gdy niebo ponad nim wyglądało na
ciemniejsze, a wymyty brzeg był biały.
Teraz zwróciłem uwagę na ląd i znowu się
zdumiałem, roślinność bowiem nie przypominała żadnej,
jaką kiedykolwiek widziałem czy o której czytałem. Była to najwyraźniej
roślinność tropikalna lub subtropikalna, wniosek taki nasunął mi panujący w
powietrzu żar. Czasami wydawało mi się, że dostrzegam dziwne podobieństwo z
florą mego rodzinnego kraju, wyobrażając sobie, iż doskonale znane rośliny i
krzewy mogły przyjąć takie formy pod wpływem bardzo dużych zmian klimatycznych,
lecz gigantyczne i wszechobecne palmy wyglądały zupełnie obco. Dom, który
właśnie opuściłem, był bardzo mały, prawie jak domek plażowy, tyle że zbudowany z marmuru, a jego kształt, dziwny i
zwarty, wyglądał jak niespotykany zlepek form znanych na wschodzie i zachodzie.
W rogach znajdowały się kolumny korynckie, ale czerwone gonty dachu były
całkowicie przejęte z chińskiej pagody. Od drzwi w głąb lądu wiodła ścieżka
nienaturalnie białego piasku, szerokości około czterech stóp i otoczona z dwóch
stron strzelistymi palmami i nieznanymi, ukwieconymi krzewami i roślinnością.
Biegła w kierunku tej strony cypla, gdzie morze było błękitne, a brzeg pełen
białego piasku. Chciałem uciekać tą właśnie drogą, jakby z rozszalałego oceanu
w pogoń za mną wyruszył jakiś złowieszczy upiór. Początkowo ścieżka pięła się
pod górę, aż w końcu dotarłem do łagodnego grzbietu. Obejrzałem się za siebie,
by dokładnie przyjrzeć się miejscu, które opuściłem; cypel z małym domkiem,
czarna woda, zielone morze po jednej i błękitne z drugiej strony, a nad
wszystkim tym - cień nienazwanej i niewysłowionej klątwy. Nigdy więcej tego nie
zobaczyłem i zastanawiam się często...
Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na to miejsce,
zacząłem obserwować teren rozciągający się przede mną.
Ścieżka, jak już wspomniałem, biegła w głąb
lądu, po prawej stronie brzegu. Przede mną i po lewej ujrzałem teraz wspaniałą
dolinę o powierzchni tysięcy akrów, porośniętą tropikalną trawą sięgającą
powyżej mojej głowy. Niemal na skraju mego pola widzenia znajdowała się
gigantyczna palma, która fascynowała mnie i przyzywała. Do tej pory zdumienie i
ucieczka z zagrożonego półwyspu w znacznym stopniu rozproszyły mój strach,
kiedy jednak przystanąłem i osunąłem się zmęczony na ścieżkę, leniwie grzebiąc
dłońmi w ciepłym, białozłotym piasku, ogarnęło mnie
nowe, wyrazistsze uczucie zagrożenia.
Coś przerażającego wśród tych kołyszących
się traw dołączyło do owego diabolicznie falującego morza i głośno, i niemal
irracjonalnie zacząłem wykrzykiwać: - Tygrys? Tygrys? Czy to tygrys? Bestia?
Bestia? Czy to Bestia, której się obawiam?
Powróciłem w myślach do starej, klasycznej
opowieści o tygrysach, którą kiedyś czytałem - usiłowałem przypomnieć sobie
autora, lecz bez powodzenia. I nagle, przerażony, przypomniałem sobie, że było
to opowiadanie Rudyarda Kiplinga; nie przyszło mi do głowy, że uznanie go za
starożytnego autora było, delikatnie mówiąc, groteskowe. Żałowałem, że nie mam
przy sobie tomu z tym opowiadaniem, i nieomal zawróciłem w stronę skazanego na
zagładę domku, gdzie, jak sądziłem, powinien się znajdować, kiedy przypływ
zdrowego rozsądku i cień palmy sprawiły, iż oprzytomniałem.
Nie mam pojęcia, czy nie zawróciłbym, gdyby
nie fascynacja i zew palmy. Owo przyciąganie było teraz tak silne, że zszedłem
ze ścieżki i zacząłem piąć się na czworakach w górę zbocza, pokonując strach
przed trawami i wężami, które mogły żyć pośród nich.
Postanowiłem walczyć o życie i zdrowe zmysły
tak długo, jak tylko będę w stanie, i stawić czoło
zagrożeniom z morza i lądu, choć czasami obawiałem się, że poniosę sromotną
klęskę. Wrażenie to nachodziło mnie pod wpływem przyprawiającego o szaleństwo
szelestu traw i wciąż słyszalnego rytmicznego łoskotu fal. Od czasu do czasu
przystawałem i przykładałem dłonie do uszu, by choć na
chwilę zagłuszyć odrażające dźwięki. Odnosiłem wrażenie, że minęły całe wieki,
zanim w końcu doczołgałem się do gigantycznej palmy i padłem zdyszany w jej
bezpiecznym cieniu.
I wtedy nastąpiła seria wypadków, które
doprowadziły mnie na skraj ekstazy i grozy - wypadki, których wspomnienie budzi
we mnie trwogę i których nie ośmielę się interpretować. Kiedy szybko wczołgałem
się pod opadające nisko liście palmy, z góry, z gałęzi spadło nagle dziecko o
wyjątkowej urodzie. Choć obszarpane i zakurzone, miało
rysy fauna lub półboga i zdawało się promienieć blaskiem, który rozpraszał
cienie panujące pod koroną drzewa. Dziecię uśmiechnęło się i wyciągnęło rękę,
ale zanim zdążyło wstać i przemówić, w powietrzu rozległy się dźwięki
niezwykłej melodii, dźwięki wysokie i niskie, zlewające się ze sobą i
współgrające w eterycznej harmonii. Tymczasem słońce zaszło za horyzont i w
świetle zmierzchu ujrzałem aureolę mlecznego światła okalającą główkę dziecka.
I wówczas odezwało się do mnie dźwięcznym jak srebrzyste dzwonki głosem:
- Oto koniec. Zeszli z gwiazd
pośród zmierzchu. Teraz jest już po wszystkim i będziemy wieść odtąd błogi
żywot w Teloe za strumieniami arynuriańskimi.
Kiedy
dziecko przemówiło, ujrzałem łagodną poświatę przebijającą między liśćmi palm i
powstałem, by przywitać parę, będącą, jak wiedziałem, głównymi wykonawcami
podziwianej przeze mnie pieśni. Musiała to być boska
para, takie bowiem piękno nie jest przymiotem
śmiertelników. Ujęli mnie za ręce mówiąc:
- Pójdź, dziecię, usłyszałeś
głosy, aleć wszystko dobrze się dzieje. W Teloe za Drogą Mleczną i strumieniami arynuriańskimi
są miasta z bursztynu i chalcedonu. Na ich wielofasetowych
kopułach migocą wizerunki starych i przecudnych gwiazd. Pod mostami z kości
słoniowej ciągną się rzeki płynnego złota, a po ich falach suną barki i łodzie
rozkoszy zmierzające ku wielkiemu Cytharionowi
Siedmiu Słońc. W Teloe i Cytharionie
królują młodość, piękno i rozkosz, słychać tylko śmiech, pieśni i dźwięki
lutni. Jeno bogowie zamieszkują w Teloe, mieście
złotych rzek, ale i ty zamieszkasz pośród nich.
Kiedy tak słuchałem, oczarowany,
uświadomiłem sobie nagle, że wokół mnie zaszła jakaś zmiana. Drzewo
palmowe, które dotąd ocieniało me zmęczone ciało, znalazło się niespodzianie po
lewej stronie i poniżej mnie. Najwyraźniej unosiłem się w powietrzu, w
towarzystwie nie tylko osobliwego dziecka i świetlistej pary, ale również
powiększającego się z każdą chwilą tłumu na wpół jaśniejących, ozdobionych
laurami młodzieńców i dziewcząt z rozwianymi włosami i uśmiechniętymi twarzami.
Powoli wznosiliśmy się razem, jak unoszeni wonną bryzą wiejącą nie z ziemi,
lecz ze złocistej mgławicy, a dziecko wyszeptało mi do ucha, że muszę zawsze spoglądać
w górę ku ścieżce światła, a nie wstecz, w stronę kuli, którą właśnie
opuściłem. Młodzieńcy i dziewczęta zaintonowali teraz miodopłynne choriamby przy akompaniamencie lutni, a mnie ogarnął nagle
spokój i uczucie szczęśliwości dużo głębsze, niż kiedykolwiek mógłbym sobie
wyobrazić. Wtem pojedynczy dźwięk jak intruz zmienił me przeznaczenie i
strzaskał opokę duszy. Poprzez porywające śpiewy i dźwięk intruzów, niczym
drwiący, demoniczny asonans przebiło się płynące z otchłani poniżej odrażające,
potworne w swojej ohydzie falowanie oceanów. I kiedy wiadomość tych czarnych
fal dotarła do mych uszu, zapomniałem o słowach dziecka i odwróciłem się, by
ujrzeć obraz zagłady, której, jak mi się zdawało, uniknąłem. Hen, w dole
zobaczyłem przeklętą ziemię, obracającą się nieprzerwanie i gniewnie,
rozszalałe morze wdzierające się w dalekie, odludne brzegi i strumienie piany
rozbryzgujące się o rozchwiane wieże opuszczonych miast. A w wieczornym blasku
księżyca oczom mym ukazały się obrazy, których nigdy nie zdołam opisać, ale
których nigdy nie zapomnę: pustynie trupiej gliny, dżungle ruin i ostatecznego
upadku, gdzie niegdyś rozciągały się żyzne równiny zamieszkane przez mych
ziomków, w miejscach zaś gdzie niegdyś wznosiły się strzeliste wieżyce moich
przodków, szalały spiętrzone wody wzburzonego oceanu. Wokół bieguna północnego
rozciągały się parujące, cuchnące moczary, buchające miazmatycznymi
wyziewami i syczące pod wpływem ataków narastających stale fal, podnoszących
się nieubłaganie ze wzburzonej głębiny. Nagle potężny huk rozdarł noc i w
poprzek pustyni pojawiła się dymiąca szczelina. A czarny ocean wciąż pienił się
i atakował zajadle, pożerając brzegi pustyni, podczas gdy rozpadlina w samym
jej środku poszerzała się coraz bardziej.
Nie pozostało nic z wyjątkiem pustyni, a
szalejący ocean pożerał suchy ląd, ogryzając jego brzegi.
Pomyślałem nagle, że nawet falujące morze
zdało się obawiać czegoś, może tego, iż ciemni bogowie wnętrza ziemi są
potężniejsi od złego bóstwa wód, ale nawet to go nie powstrzymało - pustynia
zaś wycierpiała zbyt wiele ze strony tych koszmarnych fal, aby mogła im teraz
pomóc. I tak ocean pochłonął ostatni skrawek lądu, po czym wpłynął w głąb
dymiącej szczeliny, oddając tym samym wszystko, co zdołał podbić. Znów pojawił
się suchy ląd, ukazując mym oczom wizje śmierci i rozkładu, a w miejscach,
gdzie niegdyś królowało morze, ujawnione zostały mroczne relikty z okresu,
kiedy Czas był jeszcze młody, a bogowie nawet się jeszcze nie narodzili. Przed
falami wznosiły się pokryte algami dobrze znane wieżyce. Księżyc złożył blade
lilie światła na wymarłym Londynie i Paryżu, podnoszących się ze swego wodnego
grobu, aby zostały uświęcone gwiezdnym pyłem. Potem podniosły się wieżyce i
monolity, które również pokrywały wodorosty, ale tych nikt już nie pamiętał -
przeraźliwe wieże i monolity lądów nie znanych
człowiekowi.
Nie było już słychać szumu fal, a jedynie
nieziemski krzyk i syk wód wlewających się w głąb szczeliny. Dym z niej bijący
zastąpiła para, która, gęstniejąc, niemal zakryła cały świat. Okryła mi dłonie
i twarz, a kiedy się rozejrzałem, aby sprawdzić, jak wpłynęła na mych
towarzyszy, okazało się, iż wszyscy zniknęli.
Nagle wszystko się skończyło, a ja ocknąłem
się na łóżku w szpitalu.
W ostatniej chwili zdołałem jednak dostrzec,
usłyszeć i poczuć, kiedy kłęby pary z hadesowej
czeluści zakryły w końcu przed mym wzrokiem całą kulę ziemską, jak bezmiar
eterycznego firmamentu rozbrzmiał rykiem dojmującej agonii, wywołanej
szaleńczym echem, od którego zatrzęsło się całe niebo. Stało się to w jednym,
delirycznym rozbłysku i huku, pojedynczej oślepiającej, ogłuszającej zagładzie
dymu i grzmotu, która obróciła w perzynę blady księżyc, rozchodząc się na
zewnątrz w kosmiczną próżnię. A kiedy dym się rozwiał, a ja oderwałem od owego
widoku wzrok, by spojrzeć w stronę Ziemi, ujrzałem na tle zimnych, zabawnych
gwiazd jedynie dogorywające słońce i blade, pogrążone w żałobie planety, na
próżno poszukujące jednej ze swych sióstr.