PIEKIELNA ILUSTRACJA
Poszukiwacze koszmarów
odwiedzają dziwne, odległe miejsca. Dla nich ptolemejskie
katakumby i rzeźbione mauzolea koszmarnych krain. Wspinają się na oświetlone
blaskiem księżyca wieżyce nadreńskich zamków i schodzą po czarnych, pokrytych
pajęczynami stopniach do uśpionych pod gruzami zapomnianych miast Azji.
Nawiedzone lasy i odległe góry są ich świątyniami, krążą również wokół
złowrogich monolitów na nie zamieszkanych wyspach.
Prawdziwym jednak majstersztykiem horroru, gdzie przeszywająca do szpiku kości
zgroza jest koszmarem samym w sobie i przyczyną istnienia, są pradawne, samotne
chaty farmerów w najdalszych leśnych zakątkach Nowej Anglii, tam
bowiem mroczne elementy siły, samotności, groteskowości i ignorancji łączą
się, tworząc istną perfekcję ohydy.
Najbardziej przerażający
widok stanowią niewielkie, nie malowane, drewniane chaty stojące z dala od
wędrownych szlaków, zazwyczaj na podmokłym trawiastym stoku lub przylegające do
gigantycznego występu skalnego. Dwieście lat z okładem spędziły w tych
miejscach, podczas gdy winorośle położyły się wokoło nich, a drzewa rozrastały
się, stając się coraz bardziej strzeliste i bujne. Obecnie są prawie
niewidoczne, tonąc w przepychu zieloności i bezpiecznym cieniu, niemniej okna o
maleńkich szybkach wciąż gapią się w wyrazie szoku, jakby mrugały w zabójczym
otępieniu, które nie dopuszcza doń szaleństwa, tłumiąc wspomnienia
niewyobrażalnych koszmarów.
W takich właśnie chatach
mieszkały pokolenia dziwnych ludzi, którym podobnych świat ten nigdy nie
widział. Wyznający posępne i fanatyczne wierzenia, przez które stali się
wyrzutkami swej własnej rasy, ich przodkowie poszukiwali wolności w leśnych
ostępach. Tu właśnie potomkowie rasy zdobywców mogli działać swobodnie, nie
skrępowani restrykcjami swych pobratymców, i oddawać się w niewolę
przerażającym fantazjom ich własnych umysłów. Oderwani od zdobyczy cywilizacji,
moc owych purytan skierowała się szczególnymi torami,
a w skutek izolacji, okrutnych autorepresji oraz
nieustannej walki z nieustępliwą naturą odezwały się w nich mroczne, dotąd
ukryte cechy z prehistorycznej głębi ich zimnej, północnej spuścizny. Z
konieczności praktyczni, a z natury srodzy, ludzie ci popełniali największe z
możliwych grzechów. Błądząc, co wszak jest rzeczą ludzką, zostali zmuszeni swym
ścisłym i surowym kodeksem, aby przede wszystkim poszukiwać schronienia, aż
koniec końców zaczęli tracić zamiłowanie do tego, co przykazane mieli skrywać.
Jedynie milczące, uśpione, zapatrzone chaty w lasach mogą opowiedzieć o
wszystkim, co było ściśle zatajane w tym wczesnym okresie, a nie należą one do
rozmownych i niechętnie przerywają kojącą drzemkę, która pomaga im zapomnieć.
Czasem wydaje się, że litościwym gestem byłoby zburzyć wszystkie te chaty,
muszą one bowiem często śnić.
Do jednego z takich domów,
który właśnie opuściłem, przywiodła mnie w pewne listopadowe popołudnie silna
ulewa; deszcz był tak zimny, że nawet najgorsze schronienie stanowiło
wybawienie. Podróżowałem już od jakiegoś czasu, odwiedzając mieszkańców doliny Miscatonic w poszukiwaniu pewnych danych genealogicznych, i
zważywszy na odległą, niejasną oraz problematyczną naturę mej wędrówki, pomimo nie sprzyjającej pory roku wygodniejsze okazało się dla mnie
skorzystanie z roweru.
Tak oto znalazłem się na
całkiem opuszczonej drodze, którą wybrałem, by dostać się skrótem do Arkham, gdy daleko od miasta złapała mnie paskudna ulewa, a jak okiem sięgnąć nie było żadnego innego
schronienia prócz starej, odrażającej, drewnianej chaty, która mrugała na mnie
zaspanymi oczyma okien spomiędzy dwóch pozbawionych liści wiązów opodal
kamienistego pagórka. Leżący na uboczu, z dala od drogi, dom ów nie wywarł na
mnie dobrego wrażenia. Szczerze mówiąc, budowle mające dobrą aurę nie łypią na
wędrowców tak dwuznacznie i niepokojąco - a w mych genealogicznych badaniach
napotkałem legendy sprzed stu lat, które stanowczo przestrzegały mnie przed
odwiedzaniem podobnych miejsc. Niemniej siła ulewy przemogła me skrupuły i nie
zawahałem się skierować mego jednośladu w górę trawiastego, zachwaszczonego
wzniesienia do zamkniętych drzwi, które wydały mi się zrazu tak sugestywne i
tajemnicze.
Nie wiedzieć
czemu, niejako z założenia przyjąłem, że dom był nie zamieszkany,
aczkolwiek gdy się zbliżyłem, nie byłem już tego taki pewien, bo choć ścieżkę
przed domem porastały chwasty, nie były one dość gęste, by świadczyć, że
miejsce to było całkiem opuszczone.
Dlatego też zamiast od razu
pchnąć drzwi, zapukałem, a gdy to uczyniłem, ogarnął mnie niezrozumiały
niepokój. Czekając na szorstkim, omszałym kamieniu służącym jako próg,
zajrzałem do pobliskich okien i w szyby transomu nade
mną, by stwierdzić, że choć stare, rozchybotane i niemal matowe od brudu, żadna
nie była stłuczona. Budynek musiał być przeto
zamieszkany pomimo swego odosobnienia i ogólnego zaniedbania. Moje pukanie
pozostało jednak bez odpowiedzi, toteż spróbowawszy raz jeszcze, poruszyłem
zardzewiałą klamką i stwierdziłem, że drzwi były otwarte. Wewnątrz znajdował
się niewielki westybul o ścianach, z których odpadał tynk, a od wejścia
popłynął ku mnie słaby, lecz nader nieprzyjemny odór. Wszedłem, wprowadzając
swój rower, i zamknąłem za sobą drzwi. Przede mną wznosiły się wąskie schody z
niewielkimi drzwiczkami z boków, prowadzącymi zapewne do piwnicy, podczas gdy
po lewej i prawej stronie znajdowały się zamknięte drzwi do pokoi na parterze.
Oparłszy rower o ścianę,
otworzyłem drzwi po lewej i wszedłem do małego pomieszczenia o niskim
sklepieniu, słabo oświetlonego nawet mimo dwóch okien - szyby były bowiem brudne - którego wystrój był iście spartański,
żeby nie powiedzieć prymitywny. Wyglądało to na pokój dzienny, znajdował się tu
stół, kilka krzeseł oraz ogromny kominek, na obramowaniu
którego tykał antyczny zegar. Książek i gazet było bardzo niewiele, a w
panującym tu półmroku nie byłem w stanie odczytać tytułów. Moje zainteresowanie
wzbudziła panująca tutaj, widoczna w każdym szczególe, aura archaiczności.
Większość domów w tym rejonie była - jak sam stwierdziłem - pełna reliktów
przeszłości, tu jednak archaiczność sięgnęła nieomal szczytu; w całym bowiem pomieszczeniu nie natrafiłem na chociażby jeden
artykuł noszący postrewolucyjną datę. Gdyby wystrój
był jeszcze skromniejszy, miejsce to stałoby się istnym rajem dla zbieracza.
Rozglądając się po pokoju,
poczułem narastającą we mnie awersję, którą po raz pierwszy wzbudził posępny
widok fasady domu. Nie potrafiłem powiedzieć, czego się lękałem ani co
wzbudziło we mnie tę odrazę - niemniej tutejsza atmosfera zdawała się
przesiąknięta nieprzyjemną wonią bluźnierczej starości, odrażającego
okrucieństwa i tajemnic, które powinny popaść w zapomnienie. Z prawdziwą
niechęcią usiadłem i zacząłem przeglądać artykuły. Zainteresowała mnie książka
średniej wielkości leżąca na stole i dotycząca rzeczy tak pradawnych, że
zdziwiłem się, widząc ją tu, miast w jakimś muzeum lub bibliotece. Była oprawna
w skórę, z metalowymi okuciami i doskonale zachowana - księga sama w sobie
również była niezwykła i fakt, że się tu na nią natknąłem, zaskoczył mnie w
dwójnasób. Kiedy ją otworzyłem na stronie tytułowej, moje zdumienie urosło
jeszcze bardziej, gdyż okazała się ona ni mniej, ni więcej tylko białym
krukiem, księgą Pifagetty dotyczącą regionu Konga
spisaną po łacinie na podstawie relacji marynarza Lopexa
i opublikowaną w 1598 roku we Frankfurcie. Często słyszałem
o tym dziele zaopatrzonym w niezwykłe ilustracje braci de Bry,
tak więc przez chwilę zapomniałem o zaniepokojeniu,
ogarnięty nagłym pragnieniem przerzucenia stronic owego białego kruka. Ryty
były naprawdę interesujące, powstałe wyłącznie na bazie wyobraźni i pobieżnych
opisów. Przedstawiały Negrów o białej skórze i
kaukaskich rysach - zapewne niedługo zamknąłbym wolumin, gdyby zwykły zbieg
okoliczności nie ożywił we mnie uśpionego niepokoju i nie pobudził uspokojonych
nerwów. Rozdrażniło mnie to, iż księga otworzyła się - niejako samorzutnie - na
tablicy dwunastej przedstawiającej w upiornych szczegółach rzeźnię kanibali Anziques. Moja wrażliwość ucierpiała nieco, gdy usiłowałem
potraktować pobieżnie upiorny rysunek, który przyciągał mnie z niepokojącą
intensywnością, zwłaszcza w połączeniu z krótką adnotacją dotyczącą szczegółów
kuchni Anziques.
Odwróciłem się w stronę
najbliższej półki i przejrzałem jej skąpą zwartość; Biblia z osiemnastego
wieku, Pilgrim Progress z tego samego okresu,
ilustrowane groteskowymi drzeworytami i wydane przez twórcę almanachów Izajasza Thomasa, nadgniła
Magnolia Christi Americana Cottona Mathera i kilka innych
ksiąg równie starych jak tamte. Nagle mą uwagę przykuł niemożliwy do pomylenia
odgłos kroków w pokoju powyżej. W pierwszej chwili zdumiony i zaskoczony,
zważywszy na fakt, że moje wcześniejsze pukanie do drzwi pozostało bez
odpowiedzi, natychmiast domyśliłem się, że gospodarz musiał dopiero
co się obudzić z głębokiego snu, toteż z mniejszym już zaskoczeniem
przysłuchiwałem się krokom na trzeszczących drewnianych schodach. Stąpanie było
ciężkie, aczkolwiek osobliwie ostrożne, co, zważywszy na ciężki chód, wydało mi
się trochę niepokojące. Kiedy wszedłem do pokoju, zamknąłem za sobą drzwi. Teraz, po chwili ciszy, kiedy gospodarz mógł oglądać
mój rower pozostawiony w holu, usłyszałem gmeranie przy zamku i ujrzałem, że
panelowe odrzwia otwierają się ponownie.
W progu stanął osobnik o tak
szczególnym wyglądzie, że gdyby nie zasady dobrego wychowania, bez wątpienia
krzyknąłbym w głos. Stary, siwobrody i odziany w łachmany gospodarz swą postawą
i wyglądem wzbudzał zarazem szacunek i zdumienie. Musiał mieć dobrze ponad
sześć stóp wzrostu i pomimo podeszłego wieku oraz ubóstwa wciąż wydawał się
silny i potężny. Jego oblicze nieomal nikło pośród długiej, gęstej brody
porastającej policzki, które wydawały się nienaturalnie rumiane i mniej
pomarszczone, niż można by się spodziewać. Na wysokie czoło mężczyzny spadała
kaskada siwych włosów, nieco tylko przerzedzonych przez lata. Jego niebieskie
oczy, choć odrobinę przekrwione, zdawały się niewytłumaczalnie bystre, czujne i
przenikliwe.
Pomimo upiornego,
niechlujnego wyglądu mężczyzna wywarł na mnie piorunujące wrażenie. Jego
abnegacja czyniła go odpychającym i natarczywym. Nie potrafię stwierdzić, w co
był odziany, aczkolwiek w moim mniemaniu ubiór jego stanowiła masa strzępów i
łachmanów sięgających aż do cholewek wysokich, ciężkich butów; brak zamiłowania
tego mężczyzny do czystości był niemal nie do opisania.
Jego wygląd oraz wzbudzony
przezeń instynktowny strach przygotował mnie na pewne przejawy wrogości,
dlatego też nieomal zadrżałem, zdumiony i poruszony niesamowitą absurdalnością,
kiedy gospodarz wskazał mi krzesło i odezwał się do mnie głosem pełnym
uniżonego szacunku i zachęcającej gościnności. Mówił bardzo dziwną i rzadką
odmianą jankeskiego dialektu, który, jak sądziłem, od dawna już był nie używany - przysłuchiwałem się uważnie, kiedy usiadł
naprzeciwko mnie, nawiązując rozmowę.
- Dyszcz
pana ułapił, co ni? - rzucił
na powitanie. - Dobrze, co był pan blisko chałupy i
nie zbyło panu oleju we w głowie, co by tu wnijść.
Chyba żem ucioł komara, bo żem pana nie usłyszał -
nie jezde już taki młody, muszem
co dnia przysypiać wiela czasu jak nimowle. A pan gdzie się udai? Nie widuje żem sporo ludzi na tej drodze,
odkąd pobudowali szos do Arkham.
Odparłem, że udawałem się do Arkham, i przeprosiłem za moje wtargnięcie do jego chaty,
po czym mężczyzna podjął swój monolog.
- Cieszem się,
co pana tu widzę, młodzieńcze, rzadko bywi, co chtoś tu się pokazui, ostatniemi czasy mało je rzeczy, coby
sprawiali mię radość. Jak mię się wydai,
jesteś pan z Bostingu, co? Nigdy żem tam nie był, ale
na pierwszy rzut oka potrafię poznać miastowego - w łosiemdziesiontym
czwarty mieli my tu łokrengowego nałuczyciela, ale nagle
zrezygnował z roboty i jak wsiunk dzieś,
nikt go już po tym nie uwidzial. - Tu stary nagle
zachichotał, a gdy poprosiłem go o wyjaśnienie przyczyny owej wesołości, nie
odpowiedział. Wydawał się w wyśmienitym humorze, acz jego zachowanie musiało
być wynikiem pustelniczego trybu życia. Przez pewien czas paplał nieomal
gorączkowo, gdy wtem, nie wiedzieć czemu, zapytałem
go, w jaki sposób zdobył tak rzadką księgę jak Regnum
Congo Pifagetty. Wciąż nie
mogłem otrząsnąć się z wrażenia, jakie wywarł na mnie ów wolumin, i gdy
zacząłem o nim mówić, uczyniłem to nie bez wahania. Ciekawość jednak przemogła
wszystkie niejasne lęki, które stopniowo narastały we mnie, odkąd po raz
pierwszy ujrzałem ten stary dom. Poczułem ulgę, stwierdziwszy, że pytanie nie
okazało się nietaktowne, gdyż starzec odpowiedział na nie swobodnie i z emfazą.
- A, ta ksiunżka p Efryce? Kapitan
Ebenezer Holt przedał mnie ją w sześćdziesiątym
ósmym - tyn, co potym
zginął we wojnie.
Coś, być może imię Ebenezera Holta, sprawiło, że gwałtownie
uniosłem wzrok. Napotkałem je już wcześniej podczas mych prac genealogicznych,
ale ani razu nie natknąłem się nań po rewolucji. Zastanawiałem się, czy
gospodarz mógłby dopomóc mi w zadaniu, nad którym właśnie pracowałem, i
postanowiłem zapytać go o to później. Mówił dalej.
- Ebenezer
łod lat pływał na statkach handlowych ze Salem i we w każdem porcie
widział rozmaite, dziwne rzeczy. Wziun to gdzieś we w
Londynie, jak mię się wydai, lubił kupywać takowe rzeczy w sklepach. Byłżem
raz w jego domie na zgórzu,
coby pohandlować, i właśnie tedy zobaczyłem te ksiunżke. Jakżem pobaczył
rysunki, od razu zachciałem ją mieć. I wymienił się ze mno.
To je dziwna ksiunżka - daj jom
pan, dzie som moje
patrzały. - Starzec zaczął gmerać wśród łachmanów, wydobył parę brudnych i
zdumiewająco starych okularów o niewielkich, ośmiokątnych szkłach i stalowych
oprawkach. Nałożywszy je, sięgnął po leżący na stoliku wolumin i pieczołowicie
zaczął przewracać stronice.
- Ebenezer
umiał trochie czytać po ty... po
łacinie, ja nie umie. Miałżem dwu czy czech
nauczycieli, co mię próbowali nałuczyć, a Paster Clark, tyn,
co mówili, że siem łutopił
w stawie - umiesz pan coś ze z tego wyrozumieć?
Odparłem, że tak, i
przetłumaczyłem jeden z pierwszych akapitów z początku książki. Nawet gdybym
się pomylił, nie miał dość wykształcenia, by mnie poprawić, i wydawał się
zadowolony jak dziecko z mego przekładu. Jego bliskość napawała mnie odrazą,
ale nie wiedziałem, jak mam się od niego uwolnić, jednocześnie go przy tym nie
urażając. Bawiło mnie jego dziecinne wręcz umiłowanie, jakie żywił do rysunków
w książce, której nie potrafił przeczytać. Zastanawiałem się, czy w ogóle znał
angielski i czy przeczytał którąś z nielicznych angielskich książek
znajdujących się w tym pokoju.
Ta demonstracja prostoty
usunęła w cień nieokreślone lęki, jakie mnie dręczyły, i uśmiechnąłem się,
podczas gdy mój gospodarz mówił dalej:
- To dziwne, jak łobrazki mogom pływać
na luckie myślenie. Weźmy tyn,
ło z przodu. Widział pan kiedy
drzewa jak te, ło tu, z wielkimi listyma
chłopoczącymi we w górę i na dół. A te ludzie - to
nie mogom być Murzyni - one som
najlepsze. Trochie jak Indjanie,
jak się mnie wydai, ale pochodzom
ze z Efryki. Niechtórzy z nieich wyglondajom jak małpy albo
półludzie, ale o takim jak tyn jeszcze żem nie
słyszał.
Wskazał na bajeczny twór
artysty, który można by opisać jako smoka z łbem aligatora.
- Tera pokazem panu same
najlepsze - to je gdzieś we w samym środku. - Głos mężczyzny stał się nieco
bardziej ochrypły, a w jego oczach rozbłysły jaśniejsze iskierki. Dłonie, choć
wydawały się jeszcze bardziej niezgrabne niż dotychczas, pochłonięte były tylko
jednym celem. Książka rozłożyła się niemal samoistnie, jak gdyby często
otwierana była właśnie w tym miejscu - na odrażającej dwunastej tablicy
ukazującej rzeźnię kanibali Anzique. Powróciło
uczucie niepokoju, ale nie dałem tego po sobie poznać. Najdziwniejsze było, że
dzięki inwencji artysty Afrykanie wyglądali jak biali - kończyny i ćwierci
wiszące na ścianach ubojni były wręcz upiorne, rzeźnik zaś, zaopatrzony w
toporzysko, osobliwie rażący. Pomimo iż mój gospodarz zdawał się uwielbiać ów
rysunek, mnie wydawał się nieodmiennie odpychający.
- I co pan o tym myślisz -
nigdy żeś pan nie widział czegoś takiego, co ni? Kiedy żem to zobaczył,
powiedziałem Ebowi Holtowi:
„Łod czegoś takiego aże
skóra cierpnie, a krew mrozi siem w żyłach”. Kiedy przeczytałżem we w
Piśmie o rzezi - jak o tyj rzezi niewiniątek - to sporom o tym myślał, ale nie potrafiłżem sobie tego wyłobrazić. Tu szystko widać, jako jest i basta - po prawdzie to chiba grzech, ale czyż wszyscy nie rodzimy siem we w grzechu? Tyn porąbany gość sprawia, że czujem
zimne ciarki za każdą rażą, jak na niego spoglondam -
a nie chcem, ale muszem -
widzisz pan, jak tyn rzeźnik łodrąbał
mu obie stopy? Jego głowa na tamty ławie, jedna renka z boku i druga na pieńku do rombania
mięs.
Kiedy mężczyzna mamrotał w
wyrazie szokującej ekstazy, jego owłosione, przyozdobione okularami oblicze
było niemożliwe do opisania, ale głos, miast przybierać, raczej tracił na sile. Moich własnych odczuć raczej nie potrafię określić.
Cała groza, którą wcześniej ledwie odczuwałem, runęła na mnie tak silną i żywą
falą, że odraza, jaką żywiłem wobec tej prastarej, obrzydliwej istoty, urosła
do niewyobrażalnych rozmiarów. Jego szaleństwo lub przynajmniej częściowa
perwersja wydawały się niezaprzeczalne. Teraz mówił prawie szeptem, który
jednak wydawał się bardziej przerażający od krzyku, i słuchając go, przeszły
mnie dreszcze.
- Ta jak mówię, to dziwne,
jak łobrazki mogom pływać
na luckie myślenie. Wiesz, młody panie, mówiem tera o tym ło, tutaj.
Kiedy już wyhandlowałżem ty ksiunżke
łod Eba, często żem ją przyglondał, zwłaszcza po tem,
jak słyszałżem Pastera Clarka prawioncego w niedziele we
swy wielki peruce. Raz sprobował-żem czegoś zabawnego - tylko coby
siem pan nie przeraził, młody panie - wszystko, com zrobił, to spojrzałem na rysunek przed zabiciem owcy na
targ - zabicie owcy było o wiela zabawniejsze po tem, jakżem przykikował na tyn łobrazek... - Ton starca stał
się jeszcze słabszy, czasami słowa były wręcz niesłyszalne. Przysłuchiwałem się
odgłosom deszczu, dudnieniu kropel o małe, niemal nieprzejrzyste szybki, a mą
uwagę zwrócił niezwykły, jak na tę porę roku, huk grzmotu. Raz przeraźliwy
błysk i łoskot grzmotu niemal zatrzęsły domem aż do fundamentów, ale szepczący
starzec nawet tego nie zauważył.
- Zabicie owcy było stokroć
bardziej zabawne - ale wisz pan, nie dość
satysfakcjonujące. Dziwne, jak łobrazek i pragnienie
może wziunć człowieka we w karby. Na miłość Boga Łojca, młody człowiecze, nie mów ło
tem nikomu, ale przysiengam
się na Pana Naszego, że tyn rysunek łobudził we mnie głód wiktuałów, których nie można
wyhodować ani normalnie kupić - ejże, siedź ino spokojnie, coś panu dolega? Nic
żem nie zrobił, zastanawiałem się tylko, jak by to było, gdybym się zdecydował.
Mówią, że mięso tworzy krew i ciało, że dai nam nowe
życie - a ja zacząłżem się zastanawiać, czy człowiek
nie mógłby przedłużyć sobie życia, jedząc stale to samo... - Szepcący nie
zdołał jednak dokończyć. I to nie przez mój lęk ani gwałtownie przybierającą na
sile burzę, której wściekłość mogłem podziwiać na własne oczy, kiedy je w końcu
otwarłem w przesyconej dymem samotności wśród poczerniałych ruin. Sprawiło to
coś absolutnie niesamowitego.
Otwarta księga leżała
pomiędzy nami, z rysunkiem łypiącym obrazoburczo ku górze, a kiedy starzec
wyszeptał słowa: - Stale to samo... - rozległ się
delikatny, niemal niedosłyszalny plusk i coś rozprysło się na pożółkłym
papierze rozłożonego woluminu. Pomyślałem, że to deszcz, ale przecież jego
krople nie są czerwone. Mała czerwona kropla błyszczała wyraźnie na rysunku
przedstawiającym rzeźnię kanibali Anzique, dodając
upiornemu sztychowi jeszcze bardziej posępnego i przerażającego wyrazu. Starzec
dostrzegł to i zamilkł, zanim jeszcze nakłonił go do tego wyraz zgrozy
przepełniający moje oblicze; ujrzał to i pospiesznie uniósł wzrok ku
pomieszczeniu, które opuścił przed godziną. Podążyłem za jego spojrzeniem i
ujrzałem tuż nad nami, na tynkowanym, starym suficie wielką, nieregularną plamę
wilgotnego szkarłatu, która powiększała się na moich oczach. Nie krzyknąłem ani
nawet nie drgnąłem, a jedynie zmrużyłem powieki. W chwilę później rozległ się
przeraźliwy ryk, huk tysięcy zespolonych gromów. Potężny piorun trafił prosto w
przeklęty dom pełen niewypowiedzianych tajemnic, przynosząc zapomnienie, dzięki
któremu pozostałem przy zdrowych zmysłach.