PRZEKLĘTY DOM
Nawet najgorszym koszmarom
towarzyszy zwykle odrobina ironii. Czasem łączy się ona bezpośrednio z tokiem
wydarzeń, niekiedy wiąże się tylko z przypadkowością dotyczącą postaci i
wypadków. Doskonały przykład drugiej ze wspomnianych odmian ironii stanowi wydarzenie,
do którego doszło w starym mieście Providence, gdzie
w końcu lat czterdziestych przebywał często Edgar Allan Poe, smaląc cholewki, bez
powodzenia zresztą, do utalentowanej poetki, pani Whitman.
Poe zatrzymywał się zwykle w Mansion
House przy Benefit Street, dawnym Golden Bali Inn, pod dachem którego gościli Washington, Jefferson i Lafayette. Najbardziej zaś lubił wybierać się na
przechadzkę na północ, wzdłuż tejże samej ulicy, do domu pani
Whitman i na cmentarz w pobliżu stojącego na
wzgórzu kościoła św. Jana Apostoła, gdzie niektóre spośród starych,
osiemnastowiecznych grobów o zmurszałych, na wpół widocznych płytach
przepełniały go szczególną fascynacją.
A oto ironia. W czasie swych
spacerów ów największy na świecie mistrz opowieści z dreszczykiem zmuszony był
wielokrotnie mijać pewien wyjątkowy dom stojący po wschodniej stronie ulicy -
obskurny, stary budynek zbudowany na niewielkim wzniesieniu, z wielkim,
zaniedbanym podwórzem pochodzącym z czasów, gdy okolica ta nie była jeszcze
gęsto zabudowana. Nic nie wskazuje, by kiedykolwiek pisał lub wspominał o tym
domu, nie istnieje żaden dowód, że w ogóle zwrócił nań uwagę. A mimo to dom ów
dla dwóch osób dysponujących pewnymi informacjami dorównuje lub wręcz
przewyższa pod względem potworności najwymyślniejsze spośród upiornych fantazji
geniusza, który tak często mijał go nieświadomie, i pozostaje w tym samym
miejscu jako mroczny symbol wszystkiego, co plugawe, potworne i złowrogie.
Dom ten był - i jest po dziś
dzień jedną z tych budowli, które przykuwają uwagę ciekawskich. Zbudowany jako
farma, lub raczej półfarma, jest przykładem typowego nowoangielskiego stylu kolonialnego osiemnastego stulecia -
potężny, spadzisty dach, pięterko, poddasze bez mansardy, georgiańskie
wejście i wnętrze wyłożone modną na owe czasy boazerią. Był skierowany na
południe, z jednym szczytem od wschodu, po niższe okna przesłonięty pagórkiem,
z drugiej zaś strony od ulicy odsłonięty aż po fundamenty. Jego kształt sprzed
ponad półtora wieku zmieniał się przez lata, w miarę jak prostowano i
wyrównywano ciągnącą się opodal drogę - Benefit Street bowiem,
zwana z początku Back Street,
była najpierw aleją wijącą się pośród grobów pierwszych osadników, a prosto jak
strzelił pobiegła, dopiero gdy ciała przeniesiono na cmentarz North Burial Ground.
Początkowo zachodnia ściana znajdowała się dwadzieścia stóp od drogi,
oddzielona od niej połową trawnika. Kiedy jednak w czasie rewolucji ulicę
poszerzono, zajmując zielony pas graniczny, odsłonięciu uległy fundamenty
budowli, wskutek czego należało wybudować ceglany mur podpiwniczenia i
poszerzyć piwnice wzdłuż całego frontu domu. Drzwi i
podwójne okna były odtąd skierowane ku nowej arterii komunikacyjnej. Gdy sto
lat temu wyłożono chodnik, zajęty został ostatni pas szerokiego ongiś trawnika.
Poe podczas swych spacerów musiał widzieć tylko
wznoszący się przed nim matowy, szary mur domu zlewający się z popielatym
chodnikiem - na wysokości dziesięciu stóp znikający pod brudnymi gontami
starego, spadzistego dachu.
Na tyłach budynku rozciągały
się sięgające niemal do Wheaton Street
za pagórkiem tereny gospodarskie. Obszar od południa wychodzący na Benefit Street znajdował się,
rzecz jasna, sporo powyżej chodnika, tworząc taras okolony wysokim murkiem z
wilgotnych, omszałych kamieni, w którym tu i ówdzie dobudowano strome, wąskie,
kamienne schodki wiodące, niby w głąb wąwozu, ku górnemu poziomowi
zapuszczonego trawnika, murszejącym ceglanym ścianom i zaniedbanemu ogrodowi,
gdzie zdekompletowane cementowe urny, zardzewiałe kociołki, które spadły z
drewnianych, gruzłowatych trójnogów, i tym podobne parafernalia
strzegły dostępu do skołatanych przez burze frontowych drzwi z wybitym
półkolistym okienkiem u szczytu, przeżartymi przez grzyb jońskimi kolumnami i
murszejącym trójkątnym frontonem. W młodości cała moja wiedza o przeklętym domu
zawierała się w informacji, iż umarło tam niewiarygodnie wiele osób. Właśnie dlatego, jak mi wyjaśniono, pierwsi właściciele
wyprowadzili się jakieś dwadzieścia lat po zbudowaniu tego budynku. Był on
zwyczajnie niezdrowy, możliwe, że z powodu wilgoci i grzyba w piwnicy,
nieprzyjemnej woni, którą czuło się we wszystkich pomieszczeniach, przeciągów w
korytarzach lub jakości wody, zarówno tej bieżącej, jak i ze studni. Wszystko
to dawało dość paskudny obraz tego miejsca, jedyny
skądinąd, jaki uzyskałem od znanych mi osób. Dopiero notatniki mego stryja,
antykwariusza, doktora Elihu Whipple’a
ujawniły mi w końcu mroczniejsze, niejasne przypuszczenia krążące w postaci
zabobonów i guseł wśród starej służby i prostego, wieśniaczego ludu, plotki i
podejrzenia o niewielkim w sumie zasięgu, które w większości zostały
zapomniane, w miarę jak Providence stało się
metropolią o jakże zmiennej, współczesnej populacji.
Faktem jest, iż większa część
owej społeczności nigdy nie uważała owego domu za „nawiedzony” w pełnym tego
słowa znaczeniu. Nie rozsiewano plotek o mglistych postaciach pobrzękujących
smutno łańcuchami, dziwnych podmuchach zimnego powietrza, gasnących światłach
czy twarzach pokazujących się w którymś z okien. Bywali wszelako tacy, którzy
uważali ten dom za „pechowy”, ale nigdy nie wyjaśniali
dlaczego. Jedyne, co nie podlegało dyskusji, to pokaźna liczba osób,
które tam umarły, i należy wspomnieć o tym w czasie przeszłym, gdyż jakimś
szczególnym zbiegiem okoliczności od ponad sześćdziesięciu lat budynek stał
pusty, nie znalazł się bowiem chętny, który by w nim
zamieszkał. Dawni mieszkańcy owej posesji nie pogasnęli
jak świece, złożeni do grobu jedną i tą samą przyczyną, raczej rzec by
należało, iż z dnia na dzień coraz bardziej tracili swą witalność, by
ostatecznie zejść z tego świata wskutek odmiennych, typowych dla każdego z nich
przypadłości. Ci zaś, co nie pomarli, cierpieli na rozmaite odmiany anemii,
gruźlicy i innych wyniszczających chorób, a niektórzy wykazywali także objawy
poważniejszych zaburzeń psychicznych - tak czy inaczej, wszystkie te wypadki
nie świadczyły najlepiej o budynku i jego wpływie na lokatorów. Dodać przy tym
należy, iż okoliczne domy wydawały się pozbawione tak złowrogiego wpływu na
ludzi.
To wszystko, co wiedziałem,
zanim wskutek natrętnego wypytywania stryj nie pokazał był mi notatek, które
ostatecznie skłoniły nas do przeprowadzenia dogłębniejszego dochodzenia. W
czasach mego dzieciństwa przeklęty dom był opuszczony, wokół stały nagie,
poskręcane i przerażające stare drzewa, rosła długa, niezwykle blada trawa, na
wysokim tarasie zaś, gdzie nigdy nie przesiadywały ptaki, płożyły
się chwasty. My, chłopcy, często odwiedzaliśmy to miejsce i wciąż pamiętam
grozę, jaką wówczas odczuwałem, lęk wywołany nie tylko upiorną obcością tej
złowrogiej roślinności, lecz również posępną atmosferą i nieprzyjemnym odorem
panującym wewnątrz wymarłego domu, którego nie zamknięte
na zasuwę drzwi frontowe często przekraczaliśmy, spragnieni przygody i
dreszczyku zakazanych emocji. Okienka o małych szybkach były w większości
wytłuczone, w pomieszczeniach panowała niewytłumaczalna atmosfera samotności i
opuszczenia, którą podkreślały jeszcze popękana boazeria na ścianach, smutne,
zwisające ukośnie w zawiasach okiennice, odłażące ze ścian tapety, odpadający
tynk, rozchwierutane schody i pozostałości świetnych ongiś, a teraz żałośnie
zdezelowanych mebli. Kurz i pajęczyny sprawiały, iż wygląd wnętrz wydawał się
jeszcze bardziej złowrogi i zatrważający, za bohatera zaś uchodził chłopak,
który odważył się wspiąć po drabinie na poddasze - ciągnące się wzdłuż frontu
budynku pomieszczenie z małymi półokrągłymi świetlikami w głównej ścianie,
zagracone przechowywanymi tam niezliczonymi kuframi, krzesłami i kołowrotkami,
które ozdobione nagromadzonymi przez lata pajęczynami i kurzem, nabierały
zaiste diabelskich i potwornych kształtów. Nie poddasze jednak było najbardziej
przerażającym miejscem w tym domu. Była nim wilgotna, cuchnąca pleśnią piwnica,
która nie wiadomo czemu, wzbudzała w nas największą
odrazę, mimo iż od strony ulicy znajdowała się w całości nad ziemią, i od
chodnika, po którym spacerowali przechodnie, dzieliły ją tylko cienkie drzwi i
ceglany mur z wąskim okienkiem. W gruncie rzeczy nie bardzo wiedzieliśmy, czy
odwiedzać ją w nadziei na odrobinę mocniejsze przeżycia, czy unikać, z obawy o
nasze dusze i zdrowe zmysły. Po pierwsze, nieprzyjemny odór rozchodzący się po
domu był tam najsilniejszy, po wtóre zaś, nie podobały się nam białe grzybiaste
naroślą, które niekiedy, zwłaszcza w deszczowe lata, wschodziły z twardego
ubitego klepiska. Grzyby te, równie groteskowe jak roślinność na podwórzu,
miały doprawdy odrażające kształty, wyglądały niczym parodie muchomorów i
szatanów niepodobnych do żadnych innych, jakie kiedykolwiek mieliśmy okazję
oglądać. Błyskawicznie gniły, a w pewnym stadium emanowały lekką
fosforescencją, przeto wielu naocznych przechodniów mijających ów dom mówiło o
błędnych ognikach gorejących w przesyconych odrażającym odorem pomieszczeniach
z wytłuczonymi szybami.
Co do nas, nigdy, nawet w
wigilię Wszystkich Świętych, kiedy nastroje mieliśmy najbardziej bojowe, nie
odważyliśmy się odwiedzić tej piwnicy nocą, byliśmy bowiem świadkami owego
osobliwego świecenia, nawet za dnia, zwłaszcza gdy było dżdżysto i pochmurno. Często wydawało się nam również, iż dostrzegamy
coś subtelniejszego. Było to doprawdy nader niezwykłe, sugestia ledwie. Mam na
myśli coś w rodzaju białawego śladu, jakby mgiełki na ubitym ziemistym podłożu
- słabo widoczna, ulotna pozostałość pleśni lub saletry, którą, jak się nam
zdawało, dostrzegaliśmy wśród rzadkich grzybiastych narośli w pobliżu ogromnego
kominka w piwnicznej kuchni. Od czasu do czasu odnosiliśmy wrażenie, iż plama
ta w dość upiorny sposób przypomina zgiętą wpół postać ludzką, choć
podobieństwa zasadniczo nie było i często nie było widać również białego
nalotu. Pewnego dżdżystego popołudnia, gdy iluzja owa wydała mi się wyjątkowo
silna i gdy na dodatek odniosłem wrażenie, iż dostrzegam coś w rodzaju cienkich,
żółtych, falujących nitek siarczanego dymu,
wznoszących się z saletrowego spłachcia ku ziejącej czeluści kominka,
opowiedziałem o tym stryjowi. Uśmiechnął się, słysząc moje słowa, lecz
dostrzegłem w skrzywieniu jego ust grymas dziwnego wspomnienia. Później
dowiedziałem się, że podobna wzmianka stanowi element jednego z mrocznych
ludowych podań, legend opowiadających o upiornych, wilczych kształtach
tworzących się z dymu z wielkiego kominka i dziwacznych konturach przyjmowanych
przez pewne poskręcane korzenie drzew, które wdarły się do wnętrza piwnicy
pomiędzy obluzowanymi cegłami fundamentów.
<b>2</b>
Dopiero gdy stałem się dorosłym mężczyzną, stryj pokazał mi
notatki i informacje, jakie zebrał na temat wymarłego domu. Doktor
Whipple był rozsądnym, konserwatywnym
lekarzem, ze starej szkoły, i pomimo swych zainteresowań dość niechętnie
kierował swe myśli ku sprawom paranormalnym, którymi pasjonował się w młodości.
Jego punkt widzenia, zasadzający się na teorii niezdrowej atmosfery domu
wynikłej z niewłaściwej lokalizacji budynku, nie miał nic wspólnego ze
zjawiskami nadprzyrodzonymi. Zdawał sobie wszelako sprawę, że obrazowość
zdarzeń, która ożywiła w nim owo zainteresowanie, mogłaby przyjąć w umyśle
młodego chłopaka formę najbardziej fantastycznych i przerażających
przypuszczeń.
Doktor był kawalerem,
siwowłosym, gładko ogolonym, staroświeckim dżentelmenem i znanym lokalnym
historykiem, który często kruszył kopie z tak kontrowersyjnymi strażnikami
miejscowych tradycji, jak Sidney S. Rider i Thomas W. Bicknell. Mieszkał z jednym tylko służącym w georgiańskiej posesji z kołatką na drzwiach i barierkami
przy schodach, przycupniętej na szczycie stromo wznoszącej się North Court Street,
opodal starego, ceglanego gmachu sądu kolonialnego, gdzie jego ojciec, kuzyn sławnego
korsarza, kapitana Whipple’a, który spalił w 1772
roku bojowy szkuner JKM, czwartego maja 1776 roku brał udział w głosowaniu za
uznaniem niepodległości kolonii Rhode Island. Wokoło, w cuchnącej wilgocią bibliotece o niskim
stropie, ścianach wyłożonych spleśniałą jasną boazerią i maleńkich, zasnutych
winoroślą okienkach znajdowały się pamiątki i kroniki jego rodu, wśród których
można było znaleźć liczne, dwuznaczne aluzje dotyczące wymarłego domu przy Benefit Street. To przeklęte
miejsce znajduje się niedaleko stąd, ulica Benefit bowiem ciągnie się
tuż powyżej gmachu sądu, wzdłuż stromego zbocza, na którym pobudowano pierwsze
w tej okolicy domy.
Kiedy po długich staraniach i
przekonywaniach namówiłem mego stryja, by podzielił
się ze mną wiedzą, której pożądałem, ujrzałem przed sobą dość osobliwą kronikę. Rozwlekła, pełna danych, opisująca aż nadto
dokładnie wszelkie genealogiczne niuanse rodu, nieodmiennie snuła jednak nić
upiornego, pozostającego w cieniu koszmaru i pierwotnego zła, które wywarło na mnie
dużo silniejszy wpływ aniżeli na dobrego doktora. Odrębne wypadki zdawały się
pasować do siebie nawzajem, aczkolwiek w dość charakterystyczny sposób, a z
pozoru banalne szczegóły w mym odczuciu rodziły całkiem odrażające
przypuszczenia. Zaczęła we mnie kiełkować nie zaspokojona ciekawość, w porównaniu z którą me dziecięce doznania zdawały się błahe i
irracjonalne. Pierwsze objawienie zaowocowało badaniami, a w końcu ową mrożącą
krew w żyłach wyprawą, która okazała się zgubna w skutkach. Któregoś dnia bowiem mój stryj jął nalegać, by mógł towarzyszyć mi w
dochodzeniu, jakie prowadziłem, i wybraliśmy się razem do przeklętego domu, by
spędzić tam noc. Wróciłem stamtąd już bez niego.
Brak mi tego łagodnego,
pogodnego człowieka, którego żywot nacechowany był takimi przymiotami, jak
honor, prawość, dobry smak, łagodność i uczoność. By uczcić jego pamięć,
pobudowałem marmurową urnę na cmentarzu przy kościele św. Jana - w miejscu tak
uwielbianym przez Poego, na wzgórzu, wśród potężnych
wierzb, gdzie krypty i kamienne nagrobki tłoczyły się w wiekuistej ciszy
pomiędzy ogromnym masywem kościoła a domami stojącymi wzdłuż Benefit Street.
Historia tego domu, jawna i
wyrazista pośród labiryntu dat, nie zawierała żadnych złowrogich szczegółów, zarówno jeżeli chodzi o jego powstanie, jak i zamożną i
cieszącą się poważaniem rodzinę, która go zbudowała. Mimo to nietrudno było
wychwycić pierwsze mroczne sygnały, które już niebawem przerodzą się w posępną
rzeczywistość. Starannie prowadzone zapiski mego stryja zaczynały się od
wzniesienia owej budowli w roku 1763 i szczegółowo opisywały związane z nią
wypadki. Wymarły dom zamieszkiwali z początku, jak się wydaje, William Harris i jego żona, Rhoby Dexter, oraz ich dzieci - Elkanah,
ur. w 1755, Abigail, ur. w 1757, William jun., ur. w
1759 i Ruth, ur. w 1761 roku. Harris
był kupcem pływającym szlakami handlowymi do Indii Zachodnich i związanym z
firmą Obadiaha Browna i
jego bratanków. Po śmierci Browna, w 1761 roku, szef
nowej firmy Nicholas Brown
i s-ka uczynił go szyprem brygu „Prudence”
zwodowanego w Providence 120-tonowca, a tym samym dał
szansę wybudowania nowego domu dla jego rodziny. O takim domu Harris marzył od dnia zawarcia małżeństwa.
Miejsce zostało wybrane -
fragment niedawno wyrównanej, nowej i modnej Back Street, ciągnący się wzdłuż zbocza wzgórza nad zatłoczonym Cheapside - było to wszystko, o czym mógł zamarzyć, a
budynek jak najbardziej pasował do otoczenia - był wytworny, ale gustowny, Harris pragnął wprowadzić się do niego przed narodzinami
piątego dziecka, którego się spodziewali. Dziecko to, chłopiec, przyszło na
świat w grudniu, lecz narodziło się martwe. Przez półtora wieku w domu tym ani
jedno dziecko nie urodziło się żywe. W kwietniu następnego roku dzieci zaczęły
chorować, nim minął miesiąc Abigail i Ruth zmarły. Doktor Job Ives zdiagnozował chorobę jako wyjątkowo groźną dziecięcą
gorączkę, choć inni upierali się, że w grę wchodziło coś więcej aniżeli
zwyczajne suchoty czy wycieńczenie organizmu. Tak czy inaczej, choroba okazała
się zaraźliwa, Hannah Bowen bowiem, jedna z dwójki
służących, zmarła na tę samą dolegliwość w czerwcu. Eli Lideason,
drugi służący, stale uskarżał się na ogólne osłabienie. Zapewne wróciłby w
rodzinne strony, na farmę swego ojca, gdyby nie zadurzył się w Mehitabel Pierce, którą wynajęto po śmierci Hannah. Zmarł w roku następnym, który był wyjątkowo smutny,
wtedy bowiem odszedł również sam William Harris, osłabiony klimatem Martyniki, gdzie często mieszkał
i pracował w ostatnim dziesięcioleciu.
Wdowa, Rhoby
Harris, nigdy już nie doszła do siebie po śmierci
małżonka, a zgon pierworodnego Elkanaha, dwa lata
później, okazał się ostatecznym ciosem dla jej zdrowych zmysłów. W 1768 roku
popadła w lekki obłęd i od tej pory przebywała stale w zamknięciu, w górnej
części domu. Jej starsza siostra, Mercy Dexter, wprowadziła się do domu, by przejąć opiekę nad
rodziną. Była to prosta, silna i twarda z natury kobieta, lecz odkąd
przestąpiła próg feralnego budynku, zaczęła z wolna podupadać na zdrowiu.
Cechowało ją niezwykłe wręcz oddanie nieszczęsnej siostrze; wielkim uczuciem
darzyła również jedynego pozostałego przy życiu siostrzeńca, Williama, który z
silnego dziecka wyrósł na słabowitego, niedomagającego młodzieńca. W roku
śmierci Mehitabel odszedł również służący Preserved Smith, nie podając
żadnego konkretnego powodu swej decyzji, a jedynie mgliste sugestie poparte
tezą, jakoby nie podobał mu się unoszący się w całym domu dziwny zapach. Przez
pewien czas Mercy nie była w stanie zatrudnić do
pomocy żadnej służby, gdyż siedem zgonów i przypadek utraty zmysłów w ciągu
niespełna pięciu lat wywołały lawinę plotek, które z czasem nabiorą nader
osobliwego, mrocznego charakteru. W końcu jednak zatrudniła nowych służących
spoza miasta, Ann White, smętną kobietę z tej części North Kingstown, która teraz stanowi
odrębne miasto Exeter, i bystrego mężczyznę z Bostonu
nazwiskiem Zenas Low.
To Ann White
pierwsza skonkretyzowała posępne, przerażające plotki. Mercy
nie powinna była wynajmować do służby nikogo z okręgu Szubienicznego Wzgórza,
rejon ten bowiem był i pozostaje do dziś siedzibą
najbardziej niewyobrażalnych, mrożących krew w żyłach przesądów i zabobonów.
Jeszcze niedawno, bo w roku 1892, ludzie z Exeter
odkopali zwłoki i ceremonialnie spalili serce trupa, aby zapobiec kolejnym
nawiedzeniom, które mogły okazać się szkodliwe dla ludzkiego zdrowia i ogólnego
spokoju wspólnoty. Można się tylko domyślać, że ich punkt widzenia nie zmienił
się zbytnio od połowy osiemnastego wieku. Ann nie umiała trzymać języka za
zębami, toteż po kilku miesiącach Mercy zwolniła ją,
na jej miejsce zaś zatrudniła wierną i przyjacielską amazonkę z Newport - Marię Robbins.
Tymczasem nieszczęsna Rhoby Harris, trawiona obłędem,
jęła opowiadać w głos o swych koszmarach i niepojętych, a przeraźliwych
imaginacjach. Wreszcie wrzaski jej stały się nie do zniesienia, zmieniły się w
długotrwałe tyrady okropieństw i plugawych wymysłów, co sprawiło, że jej syn
zmuszony był zamieszkać tymczasowo u swego kuzyna, Pelega
Harrisa, w nowym gmachu college’u
przy Presbiterian Lane. Po tych wizytach zdrowie
chłopca nieco się poprawiło, a Mercy, mając na uwadze
jego dobro, pozwoliła mu zamieszkać u Pelega
na stałe.
W tym też okresie napady
szaleństwa u pani Harris przybrały jeszcze na sile,
treść zaś jej wrzasków pozostaje niejasna, a raczej do tego stopnia
niesamowita, że nie sposób traktować jej inaczej aniżeli jako stek bzdur zrodzonych w umyśle szaleńca. Niewątpliwie brzmi
absurdalnie, gdy mówi się, że kobieta znająca tylko pobieżnie francuski całymi
godzinami wywrzaskiwała ochryple zdania w slangowej odmianie tego języka lub że osoba ta, samotna i strzeżona, skarżyła się
zawzięcie, jakoby jakaś łypiąca dziko istota kąsała ją i wyżerała kawałki
ciała. W 1772 roku zmarł służący Zenas, a kiedy
dowiedziała się o tym pani Harris, zaczęła zaśmiewać
się ze zgoła nietypowym dla niej zadowoleniem. W roku następnym ona również
opuściła ten padół i została złożona na Cmentarzu Pomocnym obok swego męża.
Gdy w 1775 roku wybuchł
konflikt z Wielką Brytanią, William Harris pomimo
swych szesnastu lat i słabego zdrowia zaciągnął się do Regimentu Zwiadowczego
pod dowództwem pułkownika Greene’ a. Od tej pory jego
zdrowie regularnie się poprawiało, zyskiwał też na prestiżu. W 1780 roku jako
kapitan sił Rhode Island w
New Jersey pod pułkownikiem Angellem, napotkał i
poślubił Phebe Hetfield z Elizabethtown, którą przywiózł
do Providence, opuściwszy z honorami szeregi armii.
Powrót młodego żołnierza nie
był tak wspaniały, jak można by oczekiwać. Dom co
prawda był wciąż w dobrym stanie, ulicę poszerzono i przemianowano z Back Street na Benefit Street. Mercy Dexter jednak, ongiś postawna i silna, podupadła na
zdrowiu, wydawała się wycieńczona i słaba, chodziła zgięta patetycznie wpół,
cerę miała niezdrową i ziemistą, głos pusty i wyjątkowo cichy, jak szept zza
grobu. Cechy te przejęła również jedyna pozostała w domu służąca, Maria.
Jesienią 1782 roku Phebe Harris
urodziła martwą córeczkę, a piętnastego maja następnego roku Mercy Dexter, dzielna do końca,
pożegnała się z życiem.
William Harris,
przekonany ostatecznie o wyjątkowo niezdrowej naturze swego mieszkania, podjął
niezbędne kroki, by opuścić i na zawsze porzucić dom. Zamieszkali tymczasem z
żoną w nowo otwartym Golden Bali Inn,
po pewnym czasie zaś William wzniósł nowy, wspaniały dom przy Westminster Street, w rozbudowywanej części miasta, po drugiej stronie
Wielkiego Mostu. Tam, w 1785 roku, przyszedł na świat jego syn, Dutee, i tam w spokoju i dobrobycie mieszkała cała rodzina,
póki z uwagi na gwałtowną ekspansję sklepów nie zostali zmuszeni przenieść się
z powrotem za rzekę i na drugą stronę wzgórza, na Angell
Street, do nowej dzielnicy willowej East Side, gdzie śp. Archer Harris zbudował w 1876 roku okazałą, lecz szpetną
rezydencję z francuskim dachem. Oboje, William i Phebe,
padli ofiarą epidemii żółtej febry w 1797 roku, aleDutee’a
wziął na wychowanie kuzyn, Rathbone Harris, syn Pelega.
Rathbone był praktycznym mężczyzną i wynajął dom przy Benefit Street, wbrew żądaniom
Williama, by pozostał on nie zamieszkany. Czuł się
zobowiązany zapewnić jak najlepszą przyszłość chłopcu i ani trochę nie
przejmował się zgonami czy chorobami, które wyniszczały jego mieszkańców, jak
również narastającą coraz bardziej niechęcią, jaką darzono ów budynek. Z
irytacją przyjął więc decyzję rady miejskiej, która w
1804 roku nakazała mu odkażenie domu siarką, smołą i kamforą, w związku z mocno
dyskutowanymi zgonami czterech osób, spowodowanymi przypuszczalnie przez
dobiegającą kresu epidemię żółtej febry. Powszechnie powiadano, że cały dom
przesiąknięty był niezdrową, chorobliwą wonią.
Co się tyczy Duteego, nie myślał on wiele o domu, gdyż kiedy dorósł,
zaciągnął się na okręt kaperski i służył z honorem na „Vigilancie”
pod dowództwem komandora Cahoone’a w wojnie 1812 roku. Wrócił z wojny cały i zdrowy, w 1814 roku ożenił się i
został ojcem owej pamiętnej nocy dwudziestego trzeciego września 1814, kiedy
wielka fala sztormowa zalała połowę miasta i zniosła potężny siup aż na
Westminster Street, tak daleko, że maszty okrętu
prawie dotykały okien domu Harrisów, jakby
potwierdzając w ten sposób, że nowo narodzony chłopiec, Welcome,
był synem marynarza.
Welcome nie przeżył swego ojca, lecz zginął chwalebnie pod Fredericksburgiem w 1862 roku. Ani on, ani jego syn, Archer, nie znali prawdy o przeklętym domu. Wiedział tylko,
że prawie nie sposób go wynająć - być może z uwagi na zagrzybienie i
chorobliwy, mdlący odór powstały zapewne wskutek wilgoci i starości budowli. W
rzeczy samej, dom nie został podnajęty po serii tragicznych zgonów, których
kulminacja przypadła na rok 1861, a które z uwagi na wydarzenia wojenne poszły
niemal natychmiast w zapomnienie. Carrington Harris, ostatni męski potomek rodu wiedział tylko, że dom
był opuszczony i stanowił przedmiot licznych związanych z nim legend i
zabobonów, póki nie opowiedziałem mu o swoim przeżyciu. Zamierza] zburzyć budynek
i wznieść na tym miejscu czynszówkę, lecz za moją radą postanowił go zachować,
skanalizować i wynająć. Nie miał większych problemów ze znalezieniem chętnych.
Groza odeszła.
<b>3</b>
Nietrudno sobie wyobrazić,
jak silny wpływ wywarły na mnie kroniki Harrisów. W
kronikach tych zdawało się tkwić przyczajone zło, wykraczające swym ogromem
ponad wszystko, co dotąd znałem; zło wyraźnie związane z domem, nie z rodziną.
Wrażenie to potwierdziły dość chaotyczne w zapisie notatki mego stryja, zapiski
zasłyszanych historii i plotek krążących wśród służby, kopie aktów zgonu
wystawionych przez jego kolegów, lekarzy, wycinki prasowe itp. Nie jestem w
stanie wymienić tu ogromu tych materiałów, gdyż stryj mój był niezmordowanym
antykwariuszem, a przeklęty dom szczególnie go interesował. Mogę jednak
nadmienić o kilku nader interesujących sprawach, na które zwróciłem uwagę, gdyż
wzmianki o nich pochodziły z kilku różnych źródeł. Na przykład, plotki służby
były niemal jednakowe, jeżeli chodziło o zagrzybioną i cuchnącą, nieprzyjemną
piwnicę - jednocześnie uznano to właśnie pomieszczenie za emanujące najsilniej
i do cna przesiąknięte zła aurą. Niektóre służące, na przykład Ann White, w ogóle nie korzystały z piwnicznej kuchni, a co
najmniej trzy dobrze udokumentowane historie mówiły o dziwnych, quasi-ludzkich
lub wręcz diabolicznych kształtach przyjmowanych przez korzenie drzew lub
spłachcie pleśni w tym mrocznym miejscu. Te właśnie opowieści zainteresowały
mnie szczególnie z uwagi na to, co miałem okazję ujrzeć w dzieciństwie, czułem
wszelako, że w każdej z tych relacji zbyt wiele było przekłamań i naleciałości
miejscowych wierzeń oraz opowieści o duchach.
Ann White,
dorastająca w Exeter, w atmosferze tamtejszych
przesądów i zabobonów wysnuła najbardziej niesamowitą, lecz i najbardziej
spójną zarazem opowieść - jakoby pod domem spoczywał pogrzebany jeden z
wampirów nieumarłych, które zachowują ludzką postać i
żywią się krwią lub tchnieniem żyjących, a których plugawe legiony wysyłają
nocami na żer swe cienie lub cielesne powłoki. Aby unicestwić wampira, jak
mówiły stare babiny, należy go ekshumować i spalić jego serce lub przynajmniej
przebić je drewnianym kołkiem. Do zwolnienia Ann w znacznej mierze przyczynił
się fakt, że uparcie nalegała ona na przekopanie gruntu pod piwnicą.
Jej historie zyskały sobie
spory rozgłos i przyjmowano je tym łacniej, że dom istotnie stał na terenie,
gdzie ongiś grzebano zmarłych.
Dla mnie ich zainteresowanie
mniej łączyło się z tą okolicznością, bardziej natomiast ze swobodą, z jaką
przyjęto kilka innych związanych ze sprawą szczegółów - skargę zwolnionego Preserveda Smitha, który służył w domu przed Ann i nigdy o niej
nie słyszał, który twierdził, jakoby nocą „coś wysysało mu dech”; akty zgonu
ofiar żółtej febry w 1804 roku wystawione przez doktora Chada
Hopkinsa, stwierdzające, że u czterech zmarłych osób
wystąpił znaczny niedobór krwi; a także mgliste wzmianki o szalonych majaczeniach
nieszczęsnej Rhoby Harris
wspominającej o ostrych zębach szklistookiej, na wpół
widocznej zjawy.
Choć wolny jestem od
przesądów i zabobonów, niniejsze szczegóły całej sprawy wzbudziły moje
zainteresowanie, podsycane jeszcze kilkoma wycinkami z gazet, opisującymi
przypadki zgonów w przeklętym domu - jeden z „Providence
Gazette and Country Journal” z dwunastego kwietnia 1815 roku, drugi natomiast z
„Daily Transcript and Chronicie” z dwudziestego siódmego sierpnia 1845 roku,
opisujące nader szczegółowo upiorne wypadki, do tego stopnia, że nie sposób
było nie zauważyć ich przerażającej zbieżności. Wydaje się, że w obu
przypadkach umierająca osoba - w 1815 roku spokojna leciwa dama nazwiskiem Strafford, a w 1845 nauczyciel w średnim wieku, niejaki Eleazar Durfee, ulegli
przeraźliwej przemianie. Ich oczy stały się szkliste i oboje starali się ukąsić
w szyję zajmującego się nimi lekarza. Jeszcze bardziej zdumiewający był ostatni
przypadek, po którym przestano wynajmować ów dom - była to cała seria śmierci
wywołanych przez anemię, poprzedzonych postępującym obłędem i atakami, podczas
których pacjent próbował pozbawić życia swoich krewnych poprzez rozpłatanie im
żył na nadgarstkach lub tętnic szyjnych.
Było to w roku 1860 i 1861,
kiedy mój stryj rozpoczął właśnie praktykę lekarską i przed wyruszeniem na
front sporo usłyszał o tych wydarzeniach od swoich starszych kolegów po fachu.
Naprawdę nie wyjaśnione w tej sprawie było to, że
ofiary, ludzie prości - gdyż domu uznawanego powszechnie za przeklęty bądź
wymarły i przesyconego osobliwym odorem, nie sposób było wynająć nikomu innemu
- mamrotały złowieszcze słowa we francuskim slangu, języku i dialekcie, którego
nie mieli prawa znać ze względu na brak wykształcenia. Przywodziło to na myśl
nieszczęsną Rhoby Harris sprzed
blisko stu lat i to poruszyło mego stryja do tego stopnia, że po powrocie z
wojny zaczął zbierać dane historyczne dotyczące feralnego domu i nie omieszkał
również zasięgnąć informacji u doktora Chase’a i Whitmarsha. Było dla mnie
oczywiste, że mój stryj mocno zafascynował się tą sprawą i ucieszył się, gdy i
mnie ona zaciekawiła, skutkiem czego mógł rozmawiać ze
mną o rzeczach, które inni skwitowaliby jedynie drwiącym śmiechem. Nie posunął
się w supozycjach tak daleko jak ja, niemniej czuł, że dom ten stanowił
ewenement dla ludzi obdarzonych wyobraźnią, zawierał w sobie pod tym względem
ogromny potencjał i wart był odnotowania jako inspiracja w sferze grozy,
niesamowitości i makabry.
Ze swej strony zamierzałem
przyjrzeć się tej sprawie z absolutną powagą i zacząłem nie tylko przeglądać
dowody, lecz również je gromadzić, na tyle, na ile byłem w stanie. Rozmawiałem
wielokrotnie z mocno już posuniętym w latach Archerem
Harrisem, podówczas właścicielem domu, zanim zmarł w
1916 roku, i uzyskałem od niego i jego niezamężnej siostry Alice
potwierdzenie autentyczności wszelkich danych zebranych przez mego stryja.
Kiedy jednak zapytałem ich o ewentualny związek z Francją czy językiem
francuskim, wyznali, że nie mają pojęcia, o co może chodzić, i byli równie jak
ja zbici z tropu. Archer był
w kropce, a panna Harris powiedziała, że przypomina
sobie pewne mgliste aluzje dotyczące jej dziadka, Dutee
Harrisa, i być może one rzuciłyby jakieś światło na
tę sprawę. Stary wilk morski, który przeżył o dwa lata
swego syna, sam nie znał tej legendy. Przypomniał sobie jednak, że jego dawna
pielęgniarka, niejaka Maria Robbins, znała jakąś
mroczną prawdę mogącą przydać znaczenia francuskim majaczeniom Rhoby Harris, słyszanym tak
często, zwłaszcza w ostatnim okresie życia nieszczęsnej kobiety. Maria
przebywała w przeklętym domu od 1769 roku do wyprowadzki rodziny w 1783 i była
obecna przy śmierci Mercy Dexter.
Któregoś razu wspominała małemu Dutee o pewnych
niezwykłych rzekomo zdarzeniach, jakie zaszły podczas śmierci
Mercy, lecz on wkrótce o tym zapomniał i
jedyne, co utkwiło mu w pamięci, to wzmiankowana już wcześniej osobliwość. Jego
prawnuczka nawet to wspominała z olbrzymim trudem. Ani ona, ani jej brat nie
interesowali się zbytnio domem, podobnie jak syn Archera,
Carrington, jego obecny właściciel, z którym odbyłem
rozmowę po zdarzeniu, w którym uczestniczyłem.
Zebrawszy od rodziny Harrisów wszelkie możliwe informacje, jakie mogłem uzyskać,
skoncentrowałem uwagę na wczesnych kronikach miejskich i zapiskach o
zdarzeniach, jakie w nim zachodziły, pochłaniając je z zapałem większym, niż
wykazywał przy tej samej czynności mój stryj. Pragnąłem poznać zborną i
logiczną historię całego tego miejsca, począwszy od pojawienia się tu
pierwszych osadników, w roku 1636, a nawet wcześniej, jeżeli tylko uzyskałbym
możliwość uzupełnienia informacji o legendy żyjących wcześniej na tych terenach
Indian Narragansett. Dowiedziałem się, że długi pas
tutejszych ziem należał początkowo do Johna Throckmortona. Jedno z takich pasm zaczynało się przy Town Street, przy rzece, ciągnąc
się poprzez wzgórze mniej więcej równolegle do istniejącej obecnie
Hope Street. Ziemie Throckmortonów zostały później rozdzielone, ja natomiast
skupiłem swą uwagę na tym odcinku, gdzie później znajdowała się Back, a następnie Benefit Street. Zgodnie z tym, co mówiły
plotki, rzeczywiście znajdował się tam cmentarz Throckmortonów.
Gdy jednak baczniej przejrzałem kroniki, okazało się, że ciała zostały później
ekshumowane i przeniesione na Cmentarz Północny przy Pawtucket
West Road.
Nagle, zupełnie przypadkiem,
gdyż informacja ta nie znajdowała się w oficjalnych kronikach i z łatwością
mogłem ją przeoczyć, natknąłem się na coś, co obudziło we mnie szczególną
ciekawość, pobudziło do działania i co więcej, pasowało do kilku wyjątkowo niezwykłych
aspektów tej sprawy. Był to akt dzierżawy z 1697 roku niewielkiego odcinka
gruntu niejakiemu Etienne Roulet
z żoną. Wreszcie pojawił się w tej aferze akcent francuski oraz kolejny,
znacznie bardziej dojmujący element grozy, który ożywił brzmienie tego
nazwiska, przywołując jego wspomnienie z mrocznej otchłani przeczytanych ongi
zakazanych i mrożących krew w żyłach lektur, przeto z nowym zapałem zacząłem
badać dane o lokalizacji wymarłego domu i miejsc, gdzie go wzniesiono.
Sprawdziłem wszystkie dostępne kroniki mówiące o układzie tamtego terenu przed
jego podziałem i częściowym wypoziomowaniem Back Street pomiędzy 1747
a 1758 rokiem. Dowiedziałem się tego, czego w głębi duszy się spodziewałem, że
w miejscu, gdzie stał teraz przeklęty dom, Rouletowie
założyli swój własny cmentarz, na tyłach niewielkiego parterowego domku z
poddaszem, i nigdzie nie natknąłem się na wzmiankę o przenosinach
spoczywających tam zwłok. Dokument, nawiasem mówiąc, kończył się dość
chaotycznie i zmuszony byłem przetrząsnąć archiwa Towarzystwa Historycznego Rhode Island i biblioteki Shepleya, zanim natknąłem się na jakąkolwiek wzmiankę
otwierającą drzwi oznaczone nazwiskiem Etienne Roulet. Wreszcie coś znalazłem; coś nader mglistego i
niejasnego, lecz o tak ogromnym, choć przerażającym znaczeniu, że natychmiast
postanowiłem zbadać piwnicę wymarłego domu. Rouletowie,
jak się zdawało, przybyli w tę okolicę z East
Greenwich w roku 1696. Byli hugenotami z Caude i
napotkali wyjątkowo silny sprzeciw ze strony notabli z Providence,
nim pozwolono im osiedlić się w mieście. W East
Greenwich, dokąd przybyli w 1686 roku, po zniesieniu edyktu nantejskiego, nie
cieszyli się zbytnią popularnością i jak głosiły plotki, niechęć ta wykraczała
poza zwyczajowe rasowe i narodowościowe uprzedzenia czy nawet spory o ziemię,
tak częste pomiędzy francuskimi i angielskimi osadnikami, że nie był w stanie
ukrócić ich nawet gubernator Andros. Jednak ich
żarliwy protestantyzm - niektórzy powiadali, że zbyt żarliwy - oraz wyraźny
niepokój, gdy przegnano ich z wioski, zapewniły im ostatecznie bezpieczną
przystań. Etienne Roulet bowiem, niezbyt
zdolny w uprawie roli, natomiast uczony w mowie, piśmie i kreśleniu osobliwych
diagramów według wzorów z tajemniczych ksiąg, otrzymał posadę duchownego na
placówce przy przystani Pardona Tillinghasta,
na południowym krańcu Town Street.
Jednak jakieś czterdzieści lat później wybuchły tam bliżej nieokreślone
zamieszki. Rozpoczęły się one po śmierci starego Rouleta,
potem zaś nikt już więcej nie słyszał o tej rodzinie.
Wydaje się, że przez ponad
sto lat wspominano Rouletów i często o nich mówiono
jako o rodzinie, która wniosła pewne ożywienie do sennego portowego miasteczka.
Syn Etienne’a, Paul,
posępny, zgryźliwy mężczyzna, którego dziwaczne prowadzenie się wywołało
zapewne zamieszki, w rezultacie których doszło do
unicestwieni a całej rodziny, stanowił szczególny obiekt najprzeróżniejszych
spekulacji, i choć w Providence nie dochodziło do
przypadków paniki i lęku przed czarami, jak to działo się w pobliskich
purytańskich osadach, stare babiny otwarcie mówiły, że nigdy nie odmawiał on
modłów, kiedy należało, ani też nie zanosił ich do konkretnej osoby. Bez
wątpienia te właśnie plotki stały się podstawą legendy, którą znała stara Maria
Robbins. Jaki związek z nią miały obłąkańcze bredzenia
posługującej się francuskim slangiem Rhoby Harris i innych mieszkańców przeklętego domu, określić
mogły jedynie przypuszczenia lub przyszłe odkrycia. Zastanawiałem
się, jak wielu z tych, którzy znali legendy, uświadamiało sobie istnienie
dodatkowego ogniwa, które napotkałem, ślęcząc nad starymi annałami pewnego
wyjątkowo odrażającego fragmentu opowiadającego o potwornej kreaturze znanej
jako Jacques Roulet z Caude, który w 1598 roku został za czary skazany na śmierć.
Później wszelako parlament paryski ocalił go przed stosem i wtrącił do zakładu
dla obłąkanych. Znaleziono go w lesie zbryzganego krwią i oblepionego strzępami
tkanek, wkrótce po tym, jak dwa wilki zabiły i rozdarły na kawałki małego
chłopca. Widziano, jak jeden z wilków pierzchnął bez szwanku. Historia ta bez
wątpienia nadaje się do opowiadania przy kominku, a jest tym ciekawsza, że
występuje zbieżność nazwisk i miejsca. Uznałem wszelako, że plotkarze z Providence nie mogli o niej wiedzieć. Gdyby tak było,
wspomniana zbieżność zaowocowałaby bardziej drastycznymi i okrutnymi czynami.
Czyż jednak było możliwe, że to właśnie tego rodzaju plotki doprowadziły do
wybuchu zamieszek i ostatecznie do wygnania Rouletów
z miasta?
Teraz coraz częściej
odwiedzałem przeklęty- dom, badałem niezdrową roślinność pieniącą się w
ogrodzie i studiowałem uważnie każdy cal piwnicznego klepiska. Wreszcie, za
pozwoleniem Carringtona Harrisa,
dorobiłem klucz do nie używanych z dawien dawna drzwi wiodących z piwnicy
wprost na Benefit Street, wolałem bowiem mieć możność szybszego wydostania się na
ulicę, niźli piąć się po mrocznych schodach i przez hol na piętrze dochodzić do
frontowych drzwi. Miejsca, gdzie moim zdaniem zła aura była najsilniejsza,
badałem wnikliwie całymi popołudniami, póki promienie słońca przezierały przez
zasnuty pajęczyną świetlik nad piwnicznymi drzwiami, dzięki którym tylko kilka
stóp dzieliło mnie od zatłoczonego zwykle chodnika na zewnątrz.
Moje wysiłki nie zaowocowały
odkryciami, natknąłem się jedynie na pleśń, która trawiła badane przeze mnie
pomieszczenie, nieprzyjemny odór, aczkolwiek niezbyt silny, i widniejące na
podłodze mgliste, niepokojące zarysy. Podejrzewam, że wielu przechodniów,
którzy widzieli mnie przez powybijane szyby, musiało ze zdziwieniem obserwować
me poczynania.
Wreszcie, za namową stryja,
postanowiłem zbadać to miejsce po zmierzchu i pewnej burzliwej nocy omiotłem
promieniem mej latarki zawilgłą podłogę pokrytą dziwacznymi kształtami i
poskręcanymi, lekko fosforyzującymi spłachciami pleśni. Miejsce to natchnęło
mnie owego wieczoru nieokreśloną bliżej trwogą i niemal nie zdziwiło mnie, gdy
ujrzałem, lub wydało mi się, że ujrzałem, wśród białego nalotu wyjątkowo
wyraźnie zmaterializowaną „skurczoną postać” zapamiętaną jeszcze z dzieciństwa.
Jej przejrzystość i
wyrazistość nie miały sobie równych i były doprawdy zdumiewające, a gdy tak na
nią patrzyłem, odniosłem wrażenie, że dostrzegam cienkie, żółtawe, falujące
pasemka niby dymu, które wzbudziły we mnie trwogę tamtego deszczowego
popołudnia, wiele lat temu.
Wznosiła się ponad
antropomorficzną plamą pleśni przy kominku, delikatne, niezdrowe nieomal opary,
które unosząc się drżąco nad wilgotnym spłachciem ziemi, zdawały się przybierać
mglisty i bulwersujący w swej sugestii kształt, stopniowo jednak rozpływały się
w coraz rzadsze pasma, by, zniknąwszy w czeluści wielkiego komina, pozostawić
po sobie tylko odrażający fetor. Było to zaiste przerażające, zwłaszcza dla
mnie, gdyż dysponowałem szczegółowymi informacjami dotyczącymi tego miejsca.
Odwracając się, by czym prędzej pierzchnąć z tego
przeklętego miejsca, czułem, że z kolei to coś zaczęło obserwować mnie chciwie
niewidzialnymi, lecz wyczuwalnymi oczyma. Kiedy opowiedziałem o tym stryjkowi,
bardzo go moja historia poruszyła i po pełnej napięcia godzinie namysłu
podjęliśmy ostateczną i drastyczną decyzję. Mając na
uwadze ważkość sprawy i znaczenia naszego z nią związku, zaproponował,
byśmy we dwóch zbadali i -jeżeli to możliwe - unicestwili czającą się w
wymarłym domu grozę, podczas trwającego jedną lub więcej nocy czuwania wewnątrz
owej mrocznej, cuchnącej stęchlizną i grzybem piwniczki.
<b>4</b>
W środę, dwudziestego piątego
czerwca 1919 roku, po uprzednim powiadomieniu Carringtona
Harrisa, lecz bez wyjaśnienia prawdziwego celu naszej
wyprawy, mój stryj i ja przenieśliśmy do wymarłego domu dwa składane krzesła
oraz łóżko polowe i pewne ciężkie, nader złożone naukowe urządzenie
mechaniczne. Za dnia znieśliśmy to wszystko do piwnicy, zakleiliśmy okna
gazetami i oczekiwaliśmy nadejścia zmierzchu, kiedy to miało rozpocząć się nasze
czuwanie. Zamknęliśmy drzwi wiodące być ona z natury wroga lub kierować się
zwyczajnym instynktem samozachowawczym. Tak czy inaczej, monsuum
owo musi zostać z konieczności uznane za anomalię, intruza, którego kompletne
unicestwienie powinno zostać uznane za pierwszorzędny obowiązek każdego
człowieka, dbającego o dobro i rozwój całego świata.
Najgorsze było, że nie
wiedzieliśmy, ba, nie wyobrażaliśmy sobie nawet potencjalnego spotkania z tą
istotą. Nikt przy zdrowych zmysłach dotąd jej nie widział i mało
kto uświadamiał sobie w ogóle jej obecność. Mogła to być forma czystej
energii, eteryczna, przeto pozostająca poza granicami świata materialnego, lub
fizyczna jedynie po części, ot, jakaś nieznana i podejrzanej natury plastyczna
masa, zdolna zmieniać się wedle woli z formy materialnej w gazową, płynną lub
rozproszoną tak, że całkiem niewidzialną. Antropomorficzny kształt plamy pleśni
na klepisku, żółtawe pasemka dymu i zakrzywione formy korzeni drzewa, o których
mówiły pewne ludowe przekazy, zdawały się sugerować przynajmniej po części -
zdawkowo wręcz - materializację sylwetki ludzkiej, lecz w
jakim stopniu był on domeną owej istoty i czy kształt ten potrafiła
przyjmować na dłużej, żaden z nas nie potrafił odpowiedzieć. Dysponowaliśmy
dwoma rodzajami broni, by stawić jej czoło - ogromnym,
zmodyfikowanym egzemplarzem cylindra Crookesa
zasilanym z przenośnych akumulatorów i zaopatrzonym w specjalne ekrany oraz
reflektory, na wypadek gdyby istota okazała się bezcielesna i eteryczna, a tym
samym do unicestwienia jej potrzebowalibyśmy silnego strumienia radiacji, jak
również dwa wojskowe miotacze ognia, z rodzaju tych, które używane były podczas
wojny światowej, w razie gdyby przyszło nam zmierzyć się z czymś choćby na poły
materialnym i podatnym na zranienie konwencjonalnymi metodami. Jak wieśniacy z Exeter, gotowi byliśmy spalić na popiół serce owego
stworzenia, gdyby takowe posiadało. Sprzęt bojowy
rozstawiliśmy w piwnicy w ściśle określonych miejscach, podobnie jak wcześniej
krzesła i łóżko, a dokładniej mówiąc, na wprost kominka, gdzie na klepisku
widać było osobliwego kształtu plamę pleśni. Ów sugestywny spłachetek
zgnilizny i zepsucia był, nawiasem mówiąc, słabo widoczny, kiedy rozstawialiśmy
nasze meble i instrumenty, a kiedy tego wieczoru wróciliśmy, by podjąć
czuwanie, przez krótką chwilę zwątpiłem w to, co wydawało mi się, że kiedyś
ujrzałem, i wówczas powróciłem myślami do starych podań.
Czuwanie nasze rozpoczęliśmy
o dziesiątej wieczorem i początkowo nie przyniosło spodziewanych efektów.
Słabe, rozrzedzone światło płynące z sieczonych strugami deszczu latarni
ulicznych na zewnątrz i blada fosforescencja odrażającej pleśni wewnątrz
ukazywały ociekające gołe kamienne ściany, pozbawione najmniejszych nawet
resztek wapna; wilgotne, cuchnące, skalane pleśnią klepisko z obscenicznie
pieniącym się po nim grzybem; przegniłe szczątki czegoś, co było stołkami,
krzesłami, stołami i niemożliwymi dziś do rozpoznania meblami; ciężkie deski i
masywne belki stropowe, stare drzwi prowadzące do spiżarni i pomieszczenia pod
innymi częściami domu; zmurszałe, kamienne schody ze zniszczoną drewnianą
balustradą oraz toporny, ogromny kominek z poczerniałej cegły, gdzie
przerdzewiałe żelazne elementy stanowiły smętne pamiątki po wspaniałych ongiś
hakach, wilkach, szpikulcach rożna, szczypcach i drzwiczkach holenderskiego pieca. Wszystko to dostrzec
można było w słabej poświacie, jak również nasze sprzęty, polowe łóżko,
składane krzesła i ciężką broń do walki z nieznanym.
Tak jak podczas swych
poprzednich wizyt w tym domu, pozostawiliśmy drzwi prowadzące na ulicę nie zamknięte, by w razie manifestacji mocy, z którą nie
moglibyśmy sobie poradzić, mieć w każdej chwili szansę ucieczki. Byliśmy
przekonani, że nasza obecność w domu wywabi złowrogą istotę, która się w nim
gnieździła, a przy gotowani na spotkanie z nią, powinniśmy ją w ten lub inny
sposób unicestwić, po uprzednim rozpoznaniu i przeprowadzeniu niezbędnych
obserwacji. Nie mieliśmy pojęcia, jak dużo czasu może nam zająć przywołanie,
zbadanie, a następnie likwidacja tej istoty. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nasza
misja jest ogromnie niebezpieczna, nie sposób było bowiem
stwierdzić, jaką mocą dysponować miała istota pojawiająca się przed nami.
Uznaliśmy wszelako, że gra warta jest świeczki, i bez wahania tylko we dwóch
podjęliśmy się tego zadania. Mieliśmy świadomość, iż szukając pomocy z
zewnątrz, narazilibyśmy się jedynie na drwiny i szyderstwa, a może nawet na
obrócenie wniwecz całego przedsięwzięcia. Rozmawialiśmy również na ten temat do
późnych godzin nocnych, aż mój stryj, poczuwszy nieodpartą senność, za mą
namową ułożył się na połówce, by pogrążyć się w dwugodzinnej drzemce.
Osobliwy lęk zmroził mnie do
szpiku kości, gdy tak czuwałem samotnie w środku nocy, sam, powiadam, gdyż ten,
kto siedzi obok śpiącego, nie odczuwa wcale jego obecności, a może raczej
silniej odbiera wówczas swoją własną. Stryj mój oddychał ciężko, odgłos jego
wdechów i wydechów zlewał się z szumem deszczu na zewnątrz i drażniącym
kapaniem wody w piwniczce, w domu tym bowiem, nawet
gdy było gorąco i sucho, panowała wilgoć jak na bagnach. Przyjrzałem się
bacznie obluzowanym starym kamieniom w ścianach, którym szczególnego charakteru
dodawały fosforescencja pleśni i słabe światło, z trudem przenikające z ulicy
przez zaklejone gazetami okna. W pewnej chwili, gdy duszna atmosfera
przytłoczyła mnie szczególnie mocno, otworzyłem drzwi i powiodłem wzrokiem
wzdłuż ulicy w jedną i drugą stronę, napawając oczy znajomym widokiem, a
nozdrza wypełniając rześkim, chłodnym powietrzem. Nadal nie wydarzyło się nic,
co mogłoby wynagrodzić mi czas spędzony na czuwaniu, raz po raz zacząłem
ziewać, zmęczenie bowiem z wolna pokonywało tkwiące we
mnie lęki.
I wtem uwagę moją zwrócił
stryj, który zaczął przewracać się przez sen. Poruszył się niespokojnie na
łóżku kilka razy w ciągu ostatniej pół godziny, teraz wszelako oddech jego stał
się dziwnie nieregularny, a od czasu do czasu z jego piersi dobywał się jakby
zduszony, piskliwy jęk. Oświetliłem go promieniem elektrycznej latarki, lecz
był odwrócony do ściany, przeto podszedłem do niego i ponownie zaświeciłem
latarką, by sprawdzić, czy nic mu nie jest. To, co ujrzałem, mocno mną
wstrząsnęło, co jest o tyle dziwne, że całe zdarzenie wydawało się raczej
trywialne. Niewątpliwie na stan mój wpłynął fakt, iż znajdowaliśmy się w
miejscu uznawanym za nawiedzone i byliśmy w trakcie wypełniania misji, której
powodzenie uważaliśmy za rzecz najważniejszą, gdyż to, co się stało, nie było
samo w sobie przerażające ani nadnaturalne. Na twarzy mego stryja widniał
przedziwny grymas, wywołany bez wątpienia jakimś koszmarnym snem, grymas
niezwykłego ożywienia, nadający mu niesamowity wygląd - przez chwilę nie
wydawał się sobą. Zazwyczaj był to człowiek spokojny, zrównoważony i łagodnej
natury, teraz natomiast ścierały się w nim sprzeczne emocje. Wydaje mi się, że
to ich mnogość była powodem mego zaniepokojenia. Mój stryj, który chwytając
łapczywie dech i miotając się na łóżku, miał teraz
otwarte oczy, zdawał się niejednym, lecz wieloma ludźmi, od których jego jaźń w
jakiś niezwykły sposób zdołała się oddzielić.
Nagle zaczął mruczeć pod
nosem, a wygląd jego zębów i ust, gdy to uczynił, zupełnie mi się nie spodobał.
Słowa były z początku niezrozumiałe i nagle - jakbym doznał olśnienia -
rozpoznałem je na tyle, że poczułem na plecach
lodowate ciarki, a potem przypomniałem sobie rozliczne badania stryja i jego
przekłady z artykułów dotyczących antropologii i starożytności w „Revue des Deux Mondes”. Sędziwy Elihu Whipple mamrotał bowiem po
francusku i kilka zrozumiałych dla mnie słów zdawało się tyczyć najmroczniejszych
mitów, jakie staruszek przełożył na angielski ze słynnego paryskiego
czasopisma.
Wtem na czole śpiącego zaperlił się pot i
mężczyzna, na wpół przebudzony, poderwał się z łóżka. Przeszedł wpół słowa na
angielski i pełnym podniecenia ochrypłym głosem zakrzyknął: - Oddech! Mój
oddech! - Z tymi słowy obudził się zupełnie, a rysy jego twarzy powróciły do
normy i po chwili stryj, ująwszy mnie za rękę, zaczął relacjonować mi sen,
którego znaczenia mogłem z trwogą tylko się domyślać.
Jak wyznał, odpłynął z domeny
typowego, pospolitego snu do koszmaru tak osobliwego, z jakim nigdy dotąd się
nie zetknął. Był to ten świat i nie ten zarazem,
cienisty, geometryczny chaos, w którym można było dostrzec elementy znajomych
rzeczy w najbardziej zaskakujących i nieprawdopodobnych kombinacjach. Jak przez
mgłę widział nakładające się na siebie nawzajem obrazy, w układzie których
zasady czasu i przestrzeni rozpływały się i mieszały ze sobą w sposób zdający
się przeczyć wszelkiej logice. W tym kalejdoskopowym
wirze fantasmagorycznych obrazów pojawiały się co
chwila stop-klatki, choć słowo to niedokładnie określało to, co widział wtedy
staruszek. Były to wizje niezwykłej przejrzystości, o niezmierzonej wszelako
różnorodności.
Stryj mój odniósł w pewnej
chwili wrażenie, jakby leżał w głębokiej ziemnej jamie, a z góry gapiły się nań
gniewne oblicza ludzi, mężczyzn i kobiet w perukach i trójgraniastych
kapeluszach. Innym razem wydawało mu się, że znajdował się wewnątrz domu,
starego domu, lecz szczegóły i jego mieszkańcy stale się zmieniali, do tego
stopnia, że nie potrafił rozróżnić twarzy, mebli ani nawet samego
pomieszczenia, gdyż drzwi i okna były najwyraźniej w ciągłym ruchu, podobnie
jak większość tamtejszych ruchomych przedmiotów. Było to dziwne - diabelnie
dziwne - a mój stryj mówił z wielką niepewnością, jakby się lękał, że mu nie
uwierzę, gdy oświadczył, że pośród tych dziwnych twarzy wiele nosiło
charakterystyczne rysy rodu Harrisów. Przez cały czas
odczuwał dziwne, niezrozumiałe duszenie, jakby czyjaś obecność przenikała jego
ciało, usiłując wyssać zeń wszystkie siły witalne.
Zadygotałem na myśl o tych
siłach witalnych, nadwątlonych bezlitosnym zębem czasu, stawiających opór
nieznanym mocom, których mógł lękać się najsprawniejszy i najsilniejszy z
młodych organizmów. Jednak już po chwili skonstatowałem, że sny są tylko snami,
a te niemiłe ogólnie wizje musiały zostać wywołane podświadomą reakcją mego
stryja na nasze śledztwo oraz nadzieje przepełniające w ostatnich dniach umysły
nas obu, pomijając wszelkie inne elementy tej sprawy.
Rozmowa niebawem zepchnęła w
cień moje obawy i wrażenie obcości. Po pewnym zaś czasie zacząłem ziewać i
ułożyłem się na spoczynek. Mój stryj wydawał się bardzo czujny, rozbudzony i z
chęcią przejął po mnie wartę, choć koszmar wytrącił go ze snu na długo, nim
upłynęły dwie godziny wyznaczone na jego odpoczynek. Sen zmorzył mnie szybko i
niemal natychmiast nawiedziły mnie mroczne, bulwersujące koszmary i wizje
kosmicznej, niezmierzonej samotności, a także wrażenie wrogości atakujące ze
wszystkich stron ściany niby-więzienia, w którym się znalazłem. Zdawało mi się,
że jestem związany i zakneblowany, dobiegało mnie płynące z oddali szydercze
echo niezliczonych głosów domagających się mojej krwi. Ujrzałem twarz mego
stryja w okropniejszej wszelako i bardziej osobliwej scenerii niż na jawie, i
przypominam sobie, że nieraz bezskutecznie szamotałem się i próbowałem
krzyczeć. To nie był przyjemny sen i przez krótką chwilę ucieszyłem się,
usłyszawszy przeraźliwy wrzask, który przeniknął przez bariery snu, przywracając
mnie skądinąd brutalnie do świata jawy, gdzie wszystko, co znajdowało się przed
mymi oczyma, wydało mi się nagle bardziej rzeczywiste i wy-raźniejsze niż
kiedykolwiek.
<b>5</b>
Leżałem odwrócony plecami do
krzesełka mego stryja, toteż przebudziwszy się gwałtownie, ujrzałem jedynie
drzwi wiodące na ulicę, północne okno i ścianę, sufit oraz podłogę po tej
stronie, odzwierciedlone z przeraźliwą wyrazistością w moim mózgu dzięki
światłu jaśniejszemu niż fosforescencja pleśni czy poświata bijąca z zewnątrz.
Nie było silne, w każdym razie nie na tyle, by można było przy nim czytać
książkę. Spowodowało jednak pojawienie się na podłodze cienia łóżka i mnie
samego, a jego żółtawa, przenikliwa moc sugerowała coś więcej niż tylko zwykłą
luminescencję. To wszystko dostrzegłem z niezdrową wyrazistością, pomimo że dwa
z moich zmysłów zostały w brutalny sposób zaatakowane. W uszach
bowiem rozbrzmiewało mi wciąż echo tego rozdzierającego krzyku, nozdrza
zaś przepełniał odór rozchodzący się po całym pomieszczeniu. Umysł mój, równie
czujny jak zmysły, natychmiast oszacował sytuację jako poważną, i niemal
automatycznie poderwawszy się z łóżka, odwróciłem się, by sięgnąć po narzędzie
zniszczenia, które zostawiliśmy wymierzone w plamę pleśni przed kominkiem. Gdy
się obróciłem, to, co ujrzałem, sprawiło, że zastygłem w bezruchu. Wrzask bowiem pochodził z ust mego stryja, ja natomiast nie
wiedziałem, przed jakim zagrożeniem miałem bronić jego i siebie.
Okazało się, że widok był
znacznie gorszy, niż się spodziewałem. Istnieją koszmary wychodzące poza
wszelkie znane bariery potworności, ta natomiast groza, niepojęta i mrożąca
krew w żyłach, była jedną z tych, którą kosmos rezerwuje dla garstki
nielicznych pechowców-nieszczęśników. Z przeżartej grzybem i wilgocią ziemi
płynęło widmowe, trupie światło, żółte i niezdrowe, jak ropa z zakażonych
tkanek, które falując i kołysząc się, urosło do gigantycznych rozmiarów,
przyjmując mglistą postać ni to człowieka, ni to bestii, przez którą mogłem
dostrzec znajdujące się dalej komin i ruszt kominka. Miało mnóstwo oczu,
wilczych, wygłodniałych i drwiących, a jego toporna, jakby owalna głowa na czubku rozpłynęła się w cienką smużkę mgiełki, która wirując
przez chwilę, jęła rozpraszać się i znikać w czeluściach komina. Powiadam, że
widziałem to coś, lecz dopiero otrząsnąwszy się ze zdenerwowania, po dłuższym
namyśle, zdołałem przypomnieć sobie jego wygląd. W tamtych chwilach była to dla
mnie jedynie wirująca, lekko fosforyzująca chmura grzybiastego plugastwa,
spowijająca i rozpuszczająca z niezwykłą wręcz plastycznością jedyny obiekt, na
którym skupiłem całą swą uwagę. Obiektem tym był mój stryj, sędziwy Elihu Whipple, którego
czerniejące i rozkładające się oblicze łypało na mnie i szczerzyło się drwiąco,
który wyciągał ku mnie ociekające tkankami zakrzywione w szpony palce, by
rozedrzeć mnie na strzępy z nienasyconą wściekłością
wywołaną tą zatrważającą grozą.
Tylko rutyna pozwoliła mi
ocalić zdrowe zmysły. Byłem dobrze przygotowany na nadejście tej chwili i teraz
poddałem się rutynie nabytej wskutek treningu. Ona mnie ocaliła. Stwierdziwszy,
że wirujący zły opar był niematerialny, a przeto nie sposób było go zniszczyć
tak jak rzeczy fizyczne, nie sięgnąłem po miotacz płomieni po lewej, lecz po
cylinder Crookesa, i uruchomiwszy aparat, skierowałem
na tę nieśmiertelną, nienazwaną plugawość moc najsilniejszego promieniowania,
jaką człowiek swą wiedzą jest w stanie wyzwolić z przestrzeni i fluidów natury.
Pojawiła się błękitnawa mgiełka i rozległo się szaleńcze pyrkota-nie, a potem
na moich oczach żółtawa fosforescencja poczęła słabnąć. Zorientowałem się, że
jej blaknięcie wywołał jedynie kontrast z niebieskim ogniem i że fale z
urządzenia nie wywarły na istocie żadnego skutku.
I nagle w samym środku tego
demonicznego widowiska ujrzałem nową grozę, która wydobyła z mych ust krzyk
przerażenia i skierowała mnie słaniającego się na nogach do klamki nie zamkniętych drzwi od ulicy. Nie bacząc na to, jakie
koszmary mogę wypuścić na świat ani jakie zdanie będą mieli o mnie ludzie, gdy
dowiedzą się, co uczyniłem, pragnąłem jedynie opuścić to przeklęte miejsce. W
tym słabym świetle, będącym mieszaniną żółtej i niebieskiej poświaty postać
mego stryja rozpłynęła się nagle niczym wosk. Składu tej substancji jednak nie
sposób było nawet pobieżnie określić i nagle na jego roztapiającej się twarzy
pojawiły się zmieniające się jak w kalejdoskopie oblicza, których wygląd mógł
zrodzić się jedynie w umyśle szaleńca. Był w jednej chwili diabłem i całym
legionem szatanów, trupem z kostnicy i całą rzeszą innych nienazwanych istot. Oświetlone
mieszanką niepewnych promieni, owo galaretowate oblicze przyjęło dziesięć,
dwadzieścia, sto odmiennych kształtów. Uśmiechając się, zaczęło spływać na
ziemię gęstymi oleistymi strugami, karykatura podobizny legionów osobliwych i
wcale nie tak niezwykłych zarazem.
Ujrzałem rysy twarzy rodu Harrisów, zarówno męskich, jak i żeńskich, dorosłych i
dzieci, a także innych, starych i młodych, ostrych i łagodnych, znajomych i
nieznajomych. Przez sekundę mignął mi także nieco spaczony wizerunek
nieszczęsnej Rhoby Harris,
której podobiznę widziałem w School of Design Museum,
a innym razem wydawało mi się, że dostrzegam charakterystyczne, z uwagi na
kościstą budowę, oblicze Mercy Dexter,
zapamiętane przeze mnie z obrazu w domu Carringtona Harrisa. Było to przerażające doświadczenie, którego nie
sposób opowiedzieć aż do samego końca, kiedy ujrzałem osobliwie ze sobą
złączone wizerunki służącej i niemowlęcia, majaczące tuż nad porośniętym
grzybem klepiskiem, gdzie rozlewała się plama zielonkawego tłuszczu. Wydawało
się, jakby te zmieniające się kształty walczyły między sobą, usiłując przybrać
na powrót łagodne rysy twarzy mojego stryja. Chciałbym myśleć, że jeszcze wtedy
istniał i że w ten sposób próbował pożegnać się ze mną. Chyba wykrztusiłem
wówczas przez zaciśnięte gardło krótkie pożegnanie i czym prędzej wybiegłem na
ulicę. Cienka strużka tłuszczu podążała za mną przez drzwi, aż do skraju
zroszonego deszczem chodnika.
Reszta to mroczna, potworna
zagadka. Na skąpanej w deszczu ulicy nie było żywego ducha, a na całym świecie
nie było nikogo, komu odważyłbym się o tym opowiedzieć. Szedłem
przeto bez celu na południe, mijając College Hill
i Ateneum, w dół ulicy Hopkinsa,
a potem przez most do dzielnicy handlowej, gdzie wysokie budynki zdawały się
mnie chronić, tak jak współczesne rzeczy materialne bronią świat przed
pradawnymi okropieństwami i osobliwościami. A potem szary świt nadszedł w
strugach deszczu, od wschodu rozjaśniając pradawne wzgórze i sędziwe dachy
domów, przywabiając mnie na powrót do miejsca, gdzie pozostawiłem pewną nie dokończoną, a nader ważną sprawę. Szedłem tak i szedłem,
przemoczony, z gołą głową, oszołomiony i zdezorientowany w blasku poranka, po
czym przestąpiłem próg tego przeklętego domu przy Benefit
Street, tą samą drogą, którą go opuściłem. Drzwi
pozostawiłem otwarte i wciąż były uchylone, ku zdziwieniu przechodniów, z
którymi jednak nie odważyłem się podzielić swymi rewelacjami.
Tłuszczu już nie było, gdyż
wilgotne i zagrzybione klepisko pozostało porowate, przed kominkiem zaś ani
śladu po wielkiej zgiętej w pół osadowej postaci. Spojrzałem na łóżko, na
krzesła, instrumenty, porzucony przeze mnie kapelusz i żółty słomiany kapelusz
mego stryja. Byłem tak oszołomiony, że z trudem przypominałem sobie, co było
snem, a co rzeczywistością. I wtedy wróciła mi świadomość, a wraz z nią
poczucie, że doświadczyłem rzeczy dużo straszniejszych niż te, o których
śniłem. Usiadłszy, spróbowałem na tyle, na ile to możliwe, z uwagi na swój
obecny stan, zweryfikować, co się wydarzyło, i wykoncypować, jak położyć kres
temu koszmarowi, jeżeli wydarzył się on naprawdę. Owo coś nie wydawało mi się
ani materialne, ani też eteryczne, a co więcej, niepojęte dla umysłu
przeciętnego śmiertelnika. Czymże więc mogło być,
jeśli nie jakąś egzotyczną emanacją, diabelską manifestacją, wampirycznym,
bezcielesnym upiorem czyhającym, jak powiadają wieśniacy z Exeter,
na niektórych starych cmentarzach? Był to, jak mi się zdawało, pewien ślad i
ponownie spojrzałem na klepisko przed kominkiem, gdzie pleśń i saletra
stworzyły plamę o dziwacznym kształcie. W ciągu dziesięciu minut podjąłem
decyzję i zabrawszy kapelusz, udałem się do domu, gdzie wziąłem kąpiel, przekąsiłem co nieco i zamówiłem przez telefon oskard i
łopatę, wojskową maskę przeciwgazową oraz sześć butli kwasu siarkowego, z
prośbą, by dostarczono je następnego ranka przed drzwi piwniczki wymarłego domu
przy Benefit Street.
Później próbowałem choć trochę się przespać,
bezskutecznie jednak, toteż zająłem się lekturą i układaniem marnych wierszy,
co miało choć w pewnym stopniu ukoić me rozkołatane
nerwy.
Następnego dnia o jedenastej
zacząłem kopać. Dzień był słoneczny i to poprawiło mi humor. Wciąż byłem sam, gdyż choć trawił mnie lęk przed nieznanym koszmarem, którego
poszukiwałem, strach przed podzieleniem się z kimś moją wiedzą okazał się
silniejszy. Później opowiedziałem o tym Harrisowi,
lecz tylko t konieczności i dlatego, że Harris
słyszał już od starych najróżniejsze, dziwaczne historie, przeto uznałem, iż
był skłonny mi Uwierzyć. Gdy zacząłem kopać w cuchnącej czarnej ziemi przed
kominkiem, ostrze mego kilofa, trafiwszy w białe pasemka grzyba, rozpłatało je,
a z rozerwanych strzępków popłynęła lepka, żółtawa posoka. Zadrżałem na
nieokreśloną bliżej, mglistą myśl, co mogę wkrótce napotkać. Niektóre sekrety
wnętrza ziemi nie są dobre ani zdrowe dla ludzkości, ten natomiast wydawał się
jednym z nich.
Ręce dygotały mi jak w
febrze, ale nie przerywałem mozolnej pracy i wkrótce stałem już na dnie
wykopanego przez siebie wielkiego dołu. W miarę jak pogłębiałem jamę, mającą
jakieś sześć stóp kwadratowych, okropny fetor zaczął przybierać na sile,
straciłem również wszelką wątpliwość co do
nieuchronności zetknięcia z piekielną istotą, której złowrogi wpływ był od
półtora wieku śmiertelnym przekleństwem dla wszystkich mieszkańców tego domu.
Zastanawiałem się, jak będzie ona wyglądać, jaki będzie jej kształt i forma, a
także jak wielka mogła stać się po prawie dwóch wiekach wysysania sił żywotnych
z ludzkich ofiar. W końcu wygramoliłem się z jamy i rozrzuciwszy zwały
nagromadzonej ziemi, przeniosłem wielkie butle z kwasem na skraj dołu,
ustawiając je po dwóch stronach, by w razie konieczności możliwie szybko móc
opróżnić ich zawartość do wnętrza dołu. Od tej pory wyrzucałem ziemię tylko na
stronę przeciwną niż ta, gdzie zainstalowałem butle, pracowałem wolniej i z
uwagi na coraz silniejszy fetor nałożyłem maskę przeciwgazową. Bliskość tej
nienazwanej istoty znajdującej się gdzieś pode mną sprawiła, że nerwy miałem
napięte do granic możliwości. Wtem ostrze mojej łopaty uderzyło w coś bardziej
miękkiego niż gleba. Zadrżałem i niewiele brakowało, bym
wypełzł z jamy, której skraj miałem obecnie na wysokości szyi. Naraz powróciła
mi odwaga i w świetle elektrycznej latarki, którą miałem przy sobie, odgarnąłem
ostatnią warstewkę ziemi z tego, na co natrafiłem łopatą. Powierzchnia, którą
odkryłem, była szklista i jakby rybia, przypominała na wpół przegniłą galaretę,
zastygłą i miejscami półprzeźroczystą. Odgarnąłem więcej ziemi i oczom mym
ukazał się niezwykły kształt. Ujrzałem szczelinę w miejscu, gdzie część
substancji nakładała się jedna na drugą. Odsłonięty fragment był ogromny i
jakby cylindryczny, przypominał nieco miękką, sinobiałą,
złożoną wpół rurę od pieca mierzącą w najszerszej części dwie stopy średnicy.
Kopałem dalej i nagle wyskoczyłem z jamy jak oparzony, gorączkowo odkorkowując
i przechylając wielkie, ciężkie butle, by opróżnić ich żrącą zawartość na
cielsko tej plugawej, niewyobrażalnej wręcz potworności, której tytaniczny
łokieć dane mi było zobaczyć.
Oślepiający wir
zielonożółtych oparów, jaki buchnął gwałtownie z
wnętrza jamy, gdy zalałem ją strugami żrącego kwasu, na zawsze już pozostanie w
mej pamięci. Na całym wzgórzu ludzie opowiadają o żółtym dniu, kiedy zjadliwe,
przerażające opary buchnęły gęstymi kłębami z odpadów
fabrycznych wylewanych do rzeki Providence, lecz ja
wiem, że wszyscy ci ludzie mylnie określają pochodzenie owej tajemniczej
chmury. Mówią również o przerażającym ryku, który dobył się w tym samym czasie
z jakiejś uszkodzonej rury wodociągowej lub płynących pod ziemią przewodów
gazowych, i gdybym się odważył, w tym przypadku również mógłbym udowodnić, że
byli w błędzie. Było to niewiarygodne, wstrząsające i przerażające - sam nie
wiem, jak udało mi się pozostać przy życiu i zdrowych zmysłach. Po opróżnieniu
czwartej butli straciłem przytomność, gdyż opary zdołały jakimś cudem
przeniknąć w głąb mojej maski, lecz kiedy doszedłem do siebie, stwierdziłem, że
z jamy przestał już wydostawać się żółty, cuchnący dym.
Opróżnienie dwóch ostatnich
butli nie wywołało żadnych widocznych skutków i po pewnym czasie uznałem, że
mogę już zasypać dół. Skończyłem dobrze po zmierzchu, lecz groza dotąd obecna w
tym domu gdzieś prysła. Wilgoć nie emanowała już tak silnego odoru, a osobliwe
grzyby wyschły i rozpadły się w szary, nieszkodliwy, sypki pył, który jak
popiół rozsypał się po klepisku. Jeden z najgorszych podziemnych koszmarów tego
świata został unicestwiony raz na zawsze, jeśli natomiast istniało piekło,
dusza tej bluźnierczej, demonicznej istoty z pewnością musiała trafić do jego
najgłębszej, najbardziej odrażającej czeluści. Uklepując ostatnią szuflę ziemi,
po raz pierwszy - i nie ostatni - zapłakałem, by w ten tak patetyczny sposób
oddać hołd pamięci mego ukochanego stryja.
Wiosną roku następnego w
ogrodzie na tarasie przy wymarłym domu nie wyrosły już ani blada trawa, ani
niezwykłe chwasty, a wkrótce potem Carrington Harris wynajął posesję nowym lokatorom. Wciąż ma ona w
sobie coś specyficznego, lecz ta niezwykłość szczerze mnie fascynuje i uczucie
ulgi miesza się we mnie z nie skrywanym żalem, gdy w
końcu budynek zostanie zburzony, by w miejscu tym powstał nowy butik dla snobów
lub odpychająca kamienica czynszowa. Stare, dotąd nie rodzące
drzewa w ogrodzie zaczęły owocować - jabłka są małe, lecz słodkie, a w ubiegłym
roku, wśród poskręcanych gruzłowatych konarów po raz pierwszy uwiły gniazdo
ptaki.