PRZYCZAJONA GROZA
1. Cień na kominie
Tej nocy, kiedy udałem się do opuszczonej posiadłości na
szczycie Góry Gromów, by odnaleźć tam przyczajoną grozę, wokoło szalała burza.
Nie byłem sam, nieostrożność i brawura nie łączyły się bowiem
w mej duszy z zamiłowaniem do rzeczy osobliwych i przerażających, które
ugruntowały mą karierę i skłoniły do poszukiwań tajemniczych a budzących grozę
koszmarów, zarówno w życiu, jak i literaturze. Towarzyszyło mi dwóch wiernych
krzepkich mężczyzn, po których posłałem, gdy nadeszła pora; ludzie ci ze
względu na swe szczególne umiejętności od dawna towarzyszyli mi w upiornych
ekspedycjach.
Wyruszyliśmy z wioski po cichu, z uwagi na reporterów,
którzy wciąż tam przebywali, od czasu owej mrocznej, posępnej paniki, jaka
wybuchła zaledwie miesiąc wcześniej, a ściślej od koszmarnej nocy, gdy
nieuchwytna śmierć nawiedziła niewielką wioskę. Skonstatowałem, iż przydadzą mi
się później, teraz wszelako nie zależało mi zbytnio na ich obecności. Gdzieś w
głębi serca chciałem, by wzięli udział w tych poszukiwaniach, bym nie musiał
tak długo nosić w sobie brzemienia owego sekretu, w grę wchodziła
bowiem obawa, że świat uzna mnie za obłąkanego lub że ja sam stracę
zmysły za sprawą demonicznych implikacji tej mrożącej krew w żyłach tajemnicy.
Teraz jednak postanowiłem wyznać wszystko, niechaj kto
chce nazwie mnie szaleńcem, żałuję jedynie, że tak długo trzymałem ową rzecz w
sekrecie. Ja bowiem i tylko ja wiem, jakiego rodzaju
groza czai się na szczycie tej widmowej, opuszczonej góry.
Niewielkim automobilem
przebrnęliśmy przez mierzącą wiele mil połać pradawnego lasu i wzgórza, póki
stromizna nie okazała się dla naszego pojazdu nie do pokonania. Miejsce to,
oglądane nocą i bez tłumów śledczych, którzy kręcili się tu za dnia, wydało się
nam o wiele bardziej złowrogie i nieraz kusiło nas, by zrobić użytek z
acetylenowego reflektora, nie zważając na to, co silny blask mógłby ku nam
przywabić. Po zmierzchu krajobraz wcale nie wydawał się przyjazny i urokliwszy;
podejrzewam, że nawet nie wiedząc o grozie, która tutaj czyhała, mimo woli wyczułbym
zawartą w owym miejscu złą aurę. W pobliżu nie było widać żadnych dzikich
zwierząt, są one bowiem roztropne, wyczują od razu
obecność zagrożenia i śmierci. Prastare, poorane przez pioruny drzewa wydawały
się nienaturalnie wielkie i poskręcane, inna roślinność natomiast nienaturalnie
gęsta i wybujała, podczas gdy porośnięte chwastami fulgurytowe
pagórki i wzniesienia kojarzyły mi się z wężami i czaszkami trupów
powiększonymi do gigantycznych rozmiarów.
Groza czaiła się na Górze Gromów od ponad stu lat. Dowiedziałem
się tego dzięki artykułowi w gazecie dotyczącemu tragedii, który po raz
pierwszy przybliżył światu to niesamowite miejsce. Jest to odległy, odludny
region Catskills, gdzie ongi przez krótki czas
próbowała osiąść grupa osadników - Holendrów, pozostawiając po sobie jedynie
kilka zrujnowanych posesji oraz zaludnione grupkami zdegenerowanych indywiduów
żałosne wioski rozrzucone na zapomnianych przez Boga górskich zboczach.
Normalni ludzie rzadko odwiedzali te rejony, póki nie sformowano oddziałów policji
stanowej, lecz nawet wówczas stróże prawa patrolowali je sporadycznie i z
wielką niechęcią. Groza wszelako należy do elementów prastarej tradycji,
obecnych w sąsiadujących ze sobą wioskach, jest ona bowiem
głównym tematem niewyszukanych rozmów owych nieszczęsnych wiejskich prostaków,
którzy z rzadka opuszczają swe doliny, by wymieniać ręcznie plecione kosze na
prymitywne, acz niezbędne do życia rzeczy, których sami nie byli w stanie
ustrzelić, zrobić lub wyhodować.
Przyczajona groza zamieszkała w unikanej przez ludzi,
opuszczonej posesji Martense’ów wzniesionej na
szczycie wysokiego, tarasowego wzgórza, które z uwagi na częstość szalejących
nad nim burz nazwano Górą Gromów. Przez ponad sto lat prastary, otoczony gajem,
kamienny dom był tematem niewiarygodnych, mrożących krew w żyłach historii,
opowiadań o potężnej, sunącej cicho i nieubłaganie śmierci, która latem
nawiedziła okoliczne tereny. Wieśniacy z trwogą i zapamiętaniem zarazem mówili
o demonie, który po zmierzchu czyhał na samotnych wędrowców, aby porwać ich w
nieznane lub pozostawić rozszarpane na strzępy szczątki w pobliżu leśnego
duktu, nadżarte, jakby to uczyniły wielkie, okrutne bestie. Czasami miejscowi
szeptali także o śladach krwi wiodących jakoby ku odległej posesji. Niektórzy
zarzekali się, że to grzmoty wywoływały przyczajoną grozę z jej domeny, inni
natomiast twierdzili, iż huk gromu był jej prawdziwym głosem.
Nikt, kto mieszkał poza leśnymi ostępami, nie wierzył w te
różnorodne, częstokroć sprzeczne historie, pełne niespójnych, wynaturzonych
opisów na wpół dostrzeżonego demona; żaden farmer ani wieśniak nie wątpił
jednak, że posiadłość Martense’ów była nawiedzona.
Historia tej okolicy nie pozostawiała miejsca na jakiekolwiek powątpiewanie,
mimo iż śledczy, którzy odwiedzali posesję, gdy jakaś rozgłaszana przez
miejscowych historia okazywała się wyjątkowo barwna, nie natrafili na
jakiekolwiek ślady istnienia upiornych mocy. Babki
snuły osobliwe opowieści o duchu Martense’a, legendy
związane z jego rodem, dziwaczną wadą wrodzoną, przekazywaną genetycznie z
pokolenia na pokolenie, a polegającą na odmienności barw obojga oczu,
burzliwymi nienaturalnymi dziejami owej rodziny, zapisywanymi w opasłej
kronice, i morderstwem, którego klątwa ciążyła nad kolejnymi dziedzicami.
Groza, która przyciągnęła mnie tutaj, była jak nagły omen,
potwierdzający najwymyślniejsze spośród osobliwych historii rozgłaszanych wśród
górali. Pewnej letniej nocy, po wyjątkowo silnej burzy, w okolicy odnotowano
gwałtowną ucieczkę ogarniętych paniką wieśniaków, których trwogi nie mogły
wywołać zwykłe przywidzenia czy iluzje. Żałosne tłumy prymitywnych górali,
wyjąc i wrzeszcząc wniebogłosy, bełkotały o nienasyconej grozie, która ich
nawiedziła. Co do tego ludzie nie mieli wątpliwości. Nie
widzieli, co to było, ale słyszeli straszliwe wrzaski dochodzące z jednego z
siół i wiedzieli, że miejsce to odwiedziła okrutna śmierć.
Rankiem mieszkańcy i policja podążyli za wstrząśniętymi
góralami do miejsca, którego, jak powiadano, dotknął palec śmierci. Tak było w
istocie. Ziemia pod jedną z wiosek górali zapadła się po uderzeniu pioruna,
obracając w perzynę kilka cuchnących, brudnych szałasów; było to jednak niczym
w porównaniu ze zniszczeniami bez wątpienia organicznej natury. Mimo iż
zamieszkiwało tu około siedemdziesięciu pięciu osób, w pobliżu nie było żywego
ducha. Wzburzoną ziemię pokrywały plamy krwi i ludzkie szczątki, aż nadto
wyraziście obrazujące okrucieństwo szponów i kłów nie
nazwanego demona. Od miejsca masakry nie odchodziły jednak żadne
widoczne ślady, które znaczyłyby jego drogę ucieczki. Wszyscy zgodnie
potwierdzali, że sprawcą owej zbrodni musiało być jakieś potworne zwierzę, nikt
wszakże nie wspomniał, iż okrutnością mord ten
przypominał najbardziej posępne rzezie dokonywane wśród głęboko dekadenckich
wspólnot. Sprawę ponownie nagłośniono, kiedy okazało się, że w nie wyjaśniony sposób zaginęło około dwudziestu pięciu
mieszkańców wioski, nawet jednak w tych okolicznościach nikt nie potrafił
wytłumaczyć, w jaki sposób ludzie ci byliby w stanie zamordować ze szczególnym
okrucieństwem, jak dzikie bestie, prawie pięćdziesiąt osób. Niezbitym dowodem
było to, że owej letniej nocy niebo rozcięła błyskawica, a po burzy pozostała
wymarła wioska pełna upiornych, zmasakrowanych, rozszarpanych i nadżartych
ciał.
W okolicy natychmiast zaczęto szemrać, łącząc owo koszmarne
zdarzenie z nawiedzoną posesją Martense’ów, choć oba
miejsca dzieliła odległość ponad trzech mil. Policjanci byli bardziej
sceptyczni, włączyli posiadłość do śledztwa jedynie z obowiązku i po pobieżnym
przeszukaniu, stwierdziwszy, że jest opuszczona, natychmiast skreślili ją z
rejestrów. Wieśniacy i okoliczni mieszkańcy natomiast przeczesali całe to
miejsce z niezwykłą pieczołowitością. Wywrócili wszystko w domu do góry nogami,
przebagrowali stawy i strumienie, przetrząsnęli
zarośla i przebadali uważnie każdy skrawek pobliskiego lasu. Wszystko na
próżno; śmierć pojawiła się i odeszła, nie pozostawiając po sobie żadnych
śladów, z wyjątkiem zniszczeń i trupów.
Drugiego dnia poszukiwań całą sprawę nagłośniła skutecznie prasa,
na Górze Gromów zaroiło się nagle od dziennikarzy. Pismacy
skoncentrowali się przede wszystkim na makabrycznych szczegółach, a
przeprowadzając wywiady, starali się ukazać całą sprawę jak pradawny koszmar w
historycznej otoczce legend i mitów opowiadanych przez miejscowe babiny. Z
początku śledziłem te doniesienia bez większego entuzjazmu, jeżeli bowiem
chodzi o grozę, uważam siebie za konesera, jednak po tygodniu wyczułem coś
dziwnego, co wzbudziło me zainteresowanie, i tak oto piątego sierpnia 1921 roku
wynająłem pokój w hotelu w Lefferts Corners, wiosce leżącej najbliżej Góry Gromów, w hotelu
pełniącym zarazem funkcję kwatery głównej badających okolicę dziennikarzy. Trzy
tygodnie później dziennikarzy pozostało tu już niewielu, mogłem
zatem rozpocząć swe przerażające śledztwo, oparte na pobieżnych
wywiadach, badaniach i obserwacjach, czyli tym wszystkim, czym zajmowałem się
do tej pory.
Tak więc owej letniej nocy, gdy z
oddali dobiegał ryk grzmotów, zostawiłem swój cichy automobil i z dwoma
uzbrojonymi towarzyszami wspiąłem się na szczyt Góry Gromów. W świetle mej
latarki elektrycznej już niebawem pośród wielkich dębów zaczęły ukazywać się
widmowe, szare mury. W mrokach tej posępnej nocy, rozjaśniona jedynie falującym
snopem światła, owa wielka budowla zdawała się mgliście sugerować koszmary,
których za dnia nie sposób było dostrzec; niemniej jednak nie zawahałem się,
jako że przybyłem tu z głębokim postanowieniem doprowadzenia mojej misji do
końca. Chciałem upewnić się, czy moje przypuszczenia były słuszne. Wierzyłem,
że odgłos grzmotów przywoływał demona śmierci z jakiegoś przerażającego
sekretnego miejsca i, czy demon ów był istotą z krwi i kości, czy też widmową
zjawą, zamierzałem go ujrzeć.
Jako że uprzednio starannie przeszukałem starą posesję, plan
miałem gruntownie opracowany; na miejsce czuwania wybrałem stary pokój Jana Martense’a, ofiary mordu, o którym pamięć po dziś dzień
żyje w wieśniaczych legendach. Coś mi mówiło, że jego apartament najlepiej
będzie się nadawać do moich celów. Komnata mierząca około dwudziestu stóp
kwadratowych zawierała, podobnie jak inne pokoje, sterty połamanych gratów, które ongiś były meblami. Znajdowała się na
pierwszym piętrze w południowo-wschodnim narożniku domu, miała wielkie okno od
wschodniej i wąskie od południowej strony, oba wszelako pozbawione były szyb
oraz okiennic. Naprzeciw dużego okna mieścił się potężny holenderski kominek,
na kaflach którego przedstawiono historię syna
marnotrawnego, naprzeciw wąskiego okienka zaś w ścianę wbudowano szerokie łoże.
Gdy grzmoty, stłumione przez drzewa, przybrały na sile,
zająłem się realizacją szczegółów mego planu. Najpierw przymocowałem do
parapetu okna trzy, jedną obok drugiej, drabinki sznurowe, które przyniosłem ze
sobą. Wiedziałem, że sięgają szerokiego spłachcia trawnika pod oknem, ponieważ
wcześniej dokładnie je sprawdziłem. Następnie we trzech przyciągnęliśmy z
drugiego pokoju szerokie łoże z baldachimem i ustawiliśmy je przy oknie.
Zamaskowaliśmy je gałęziami jedliny i rozciągnęliśmy się we trzech na łóżku, z
przygotowanymi pistoletami automatycznymi. Dwóch odpoczywało, podczas gdy
trzeci trzymał wartę. Niezależnie od tego, z której strony mógł się pojawić
demon, mieliśmy zapewnioną drogę ucieczki. Gdyby przybył z wnętrza domu,
mieliśmy drabinki sznurowe, gdyby zaś zjawił się z zewnątrz, pozostawały nam
schody i drzwi. Mając na uwadze precedens, nie sądziliśmy, aby nawet w
najgorszej sytuacji upiór ścigał nas daleko od domu.
Trzymałem wartę między północą a pierwszą i nagle, pomimo
posępności domostwa, nie strzeżonego okna i
zbliżającej się burzy, poczułem niezwykłą senność. Znajdowałem się pomiędzy
dwoma moimi towarzyszami, George’em Bennettem zwróconym ku oknu i Williamem Tobeyem
wpatrującym się w kominek. Bennett spał, najwyraźniej
porażony tą samą tajemniczą sennością, która dotknęła i mnie, toteż wyznaczyłem
na kolejną wartę Tobeya, choć
i jemu kiwała się lekko głowa. To zadziwiające, z jakim zapamiętaniem wpatrywał
się w ten kominek.
Przybierający na sile grzmot musiał wywrzeć znaczący wpływ
na moje sny, gdyż podczas krótkiej drzemki, która mnie zmogła, nawiedziły mnie
iście apokaliptyczne wizje. Raz o mało się nie obudziłem, prawdopodobnie
dlatego, że śpiący pod oknem przypadkiem położył mi rękę na piersi. Nie
rozbudziłem się jednak na tyle, by sprawdzić, czy Tobey
wypełniał należycie swe obowiązki wartownika, lecz poczułem w związku z tym
niewysłowiony a niejasny niepokój. Nigdy dotąd nie doświadczyłem równie silnego
wrażenia obecności zła. Później znów musiałem zapaść w sen, wyrwały mnie bowiem z objęć karmiącego mój umysł koszmarami
Morfeusza przeraźliwe, przeszywające noc krzyki, jakich nigdy dotąd nie
słyszałem ani nawet nie byłem w stanie sobie wyobrazić.
We wrzaskach tych zawierał się odgłos, z jakim sama esencja
ludzkiego strachu, agonii i cierpienia mogłaby dobijać się bezradnie i
szaleńczo do hebanowych bram mrocznego zapomnienia. Obudziłem się pośród
czerwonego obłędu i diabolicznej drwiny, podczas gdy niepojęte wizje owej
chorobliwej i krystalicznie wyrazistej udręki umykały gdzieś hen, wycofując się
z mego umysłu. Nie było światła, lecz wyczuwając po swej prawej stronie puste
miejsce, zorientowałem się, że Tobey gdzieś zniknął.
Bóg jeden wiedział, dokąd mógł się udać. Na mojej piersi wciąż spoczywało
ciężkie ramię śpiącego przy oknie mężczyzny.
I nagle błysnęło, a zaraz potem huknął grom, wstrząsając w
posadach całą górą, i rozłupał patriarchę pokrzywionych, gruzłowatych drzew.
Gdy rozbłysł potworny, zygzakowaty piorun, śpiący
drgnął i nagle się obudził, a blask zza okna sprawił, że na przewodzie kominkowym,
powyżej paleniska, pojawił się jego cień, od którego nie byłem potem w stanie
oderwać wzroku. To, że nadal żyję i zachowałem zdrowe zmysły, jest cudem,
którego nie potrafię wytłumaczyć. Nie jestem w stanie tego wyjaśnić, gdyż cień
na kominie nie należał do George’a Bennetta ani jakiejkolwiek innej istoty ludzkiej, lecz do
bluźnierczej potworności z najdalszych zakamarków piekieł; bezimiennej,
bezkształtnej potwornej istoty, której żaden umysł nie potrafi w pełni objąć i
żadne pióro nie jest w stanie jej opisać. W następnej chwili pozostałem w
przeklętej posiadłości sam, rozdygotany i bełkoczący jak obłąkaniec. Po George’u Bennetcie i Williamie Tobeyu nie pozostał żaden ślad, nie było żadnych oznak
walki. I nikt nigdy już o nich nie usłyszał.
2. Chodzący wśród burzy
Następne kilka dni po tym przerażającym doświadczeniu w
posiadłości leżącej pośród leśnej głuszy przeleżałem do cna wyczerpany w
hotelowym pokoju w Lefferts Corners.
Nie pamiętam dokładnie, jak udało mi się dotrzeć do automobilu, uruchomić go i
wrócić niepostrzeżenie do wioski; nie mam bowiem
żadnych konkretnych wspomnień, jedynie mgliste, ulotne wizje dzikorękich gigantycznych drzew, demonicznego mamrotania
gromów i charonicznych cieni przecinających w poprzek
niskie pagórki, od których w tej okolicy aż się roiło.
Gdy rozdygotany rozmyślałem, co mogło rzucić ów porażający
zmysły cień, zorientowałem się, że ujrzałem na własne oczy jeden z
najokropniejszych koszmarów ziemi, nie nazwaną grozę z
zewnętrznej pustki, której słabe demoniczne skrobanie słyszymy niekiedy na
najdalszych obrzeżach kosmosu, której oblicza jednak litościwie oszczędzono nam
ujrzeć. Nie mam dość odwagi, by starać się przeanalizować lub zidentyfikować
cień, który ujrzałem. Tamtej nocy coś leżało pomiędzy oknem a mną i dreszcz
mnie przechodził za każdym razem, gdy instynkt nakazywał, bym
próbował to jakoś określić. Gdyby przynajmniej zawarczało, zawyło lub zaśmiało
się zawodzącym, piskliwym chichotem, to przynajmniej do pewnego stopnia
złagodziłoby przepastną potworność owego zdarzenia.
Lecz to było ciche, tak ciche... Położyło mi na piersi
ciężkie swe ramię lub nogę... Najwyraźniej była to istota organiczna, no,
przynajmniej kiedyś była organiczna... Jan Martense,
którego pokój zająłem, został pogrzebany na cmentarzu w pobliżu swej
posiadłości... muszę odnaleźć Bennetta
i Tobeya, jeżeli żyją... Czemu to zabrało ich, a mnie
zostawiło na koniec?... Senność jest tak przytłaczająca... nieodparta...
a sny tak upiorne...
Wkrótce uświadomiłem sobie, że muszę opowiedzieć komuś mą
historię, bo w przeciwnym razie załamię się całkowicie. Postanowiłem już, że
nie porzucę poszukiwań przyczajonej grozy, gdyż w błogiej nieświadomości
sądziłem, iż niepewność gorsza jest od poznania, jakkolwiek miałoby się ono
okazać zatrważające. Obmyśliłem przeto najlepszy w mym
mniemaniu plan działania; wiedziałem już, komu mam się zwierzyć ze swych
przeżyć i jak wyśledzić i dopaść istotę, która w niewiadomy sposób porwała
dwóch moich ludzi i rzuciła koszmarny cień.
W Lefferts Corners
zapoznałem się z kilkoma uprzejmymi dziennikarzami, którzy zdecydowali się
pozostać w wiosce, by zrelacjonować ostatnie echa tragedii. Spośród nich
właśnie postanowiłem wybrać mego powiernika i im dłużej się nad tym zastanawiałem,
tym bardziej byłem przekonany, by opowiedzieć o swych makabrycznych przeżyciach
niejakiemu Arthurowi Munroe,
ciemnowłosemu, szczupłemu mężczyźnie w wieku około trzydziestu pięciu lat,
którego wykształcenie, gusta i inteligencja oraz temperament sugerowały, iż nie
ograniczał się on jedynie do konwencjonalnych pomysłów oraz doświadczeń.
Pewnego wrześniowego popołudnia Arthur
Munroe wysłuchał mej opowieści. Od początku
zauważyłem, że okazywał zainteresowanie i sympatię, kiedy natomiast skończyłem,
zaczął dyskutować ze mną, analizując dogłębnie i wnikliwie całe zdarzenie. Rada
wszelako, jakiej mi udzielił, była jak najbardziej praktyczna, zalecił bowiem odroczenie dalszych działań na terenie
posesji Martense’ów, póki nie zdobędziemy bardziej
szczegółowych informacji historycznych oraz geograficznych.
Z jego inicjatywy przeczesaliśmy okolicę w poszukiwaniu
informacji dotyczących straszliwej rodziny Martense’ów
i odkryliśmy, że pewien człowiek posiada ich cudownie iluminowaną, rodową
kronikę. Sporo rozmawialiśmy również z prymitywnymi osadnikami z gór, którzy
nie umknęli przed zgrozą i szaleństwem w odleglejsze zakątki Catskills, co miało być zaczątkiem zwieńczenia naszych
badań, a mianowicie wyczerpującej i definitywnej analizy posiadłości w świetle
jej szczegółowo zarejestrowanej historii, a także skrupulatnego i ostatecznego
zbadania miejsc wiążących się z licznymi tragediami uwiecznionymi w ludowych
opowieściach górali.
Rezultaty badań początkowo nie były zbyt zachęcające,
aczkolwiek ich zestawienia zdawały się zdradzać wyraźny i znaczący trend;
mianowicie, liczba doniesień związanych z koszmarnymi, przerażającymi
zdarzeniami była zdecydowanie większa w rejonach znajdujących się w pobliżu
opuszczonej posesji lub w miejscach łączących się z nią poprzez połacie
mrocznego, posępnego lasu. Zdarzały się, rzecz jasna, wyjątki, tragedia, o
której dowiedział się cały świat, wydarzyła się na płaskiej pozbawionej drzew
przestrzeni w miejscu równie odległym od lasu, jak i od podejrzanej,
powszechnie unikanej posesji.
Jeżeli chodzi o naturę i wygląd przyczajonej grozy,
przerażeni i mało rozgarnięci mieszkańcy szałasu nie mogli lub nie chcieli nam
pomóc. Mówili o niej pospołu jako o wężu i olbrzymie,
diabelskim gromie i nietoperzu, sępie i kroczącym drzewie. My wszelako
domniemywaliśmy, iż była to żywa istota, wysoce wrażliwa na wyładowania
elektryczne. W niektórych wersjach sugerowano, że miała ona skrzydła, uznaliśmy
jednak, z uwagi na jawną wręcz niechęć do otwartych przestrzeni, że musi ona
raczej poruszać się po ziemi. Jedynym czynnikiem zdającym się przeczyć
powyższej teorii, była szybkość, z jaką musiałaby przemieszczać się owa istota,
by dokonać rzeczy, które jej przypisywano.
Kiedy poznaliśmy górali nieco lepiej, stwierdziliśmy, iż są
to ludzie pod wieloma względami sympatyczni i mili. Byli
prości, to prawda, i znajdowali się po opadającej stronie na skali ewolucyjnej
ze względu na swe niefortunne pochodzenie i ogłupiającą izolację. Lękali się
obcych, lecz z wolna do nas przywykli, a nawet służyli nam swą pomocą, gdy
wycięliśmy zarośla i zerwaliśmy wszystkie przepierzenia na terenie posesji,
poszukując, aczkolwiek na próżno, przyczajonej grozy. Kiedy poprosiliśmy, by
pomogli nam odnaleźć Bennetta i Tobeya,
zareagowali ze szczerą konsternacją. Chcieli nam
pomóc, ale wiedzieli, że przyjaciele moi opuścili ten padół równie skutecznie i
nieodwołalnie, jak zaginieni górale z pobliskiego sioła i inni, których porwała
tajemnicza groza. Byliśmy przekonani, że wiele pośród ich ofiar padło ofiarą
wewnętrznych porachunków i mordów, tak jak odstrzeliwane są dzikie zwierzęta,
niemniej z niecierpliwością i niepokojem oczekiwaliśmy na kolejną tragedię.
W połowie października nie na żarty zaczęliśmy się niepokoić
przedłużającym się impasem. Noce były pogodne i spokojne, demoniczny napastnik
nie zaatakował ponownie, przeprowadzone zaś przez nas na próżno badania domu i
okolicy przywiodły nas niemal do przekonania, że mieliśmy do czynienia z istotą
niematerialnej natury. Obawialiśmy się, że nadejdą chłody i położą kres naszym
badaniom, wszyscy bowiem zgodnie przyznawali, iż zimą
demon nie dawał o sobie znać. Dlatego też w pośpiechu i desperacji
przepasywaliśmy w promieniach zachodzącego słońca nawiedzony przez grozę
zaścianek. Osada świeciła teraz pustkami, gdyż górale bali się tu zachodzić, a
co dopiero zamieszkać. Feralna osada nie miała nazwy, mieściła się na
niewielkiej połaci bezdrzewnej przestrzeni pomiędzy skalnymi wzniesieniami o
nazwach Stożkowa Góra i Klonowe Wzgórze. Wioska leżała bliżej Klonowego Wzgórza
niż Stożkowej Góry, a niektóre z prymitywnych sadyb wzniesione były wręcz w
jaskiniach w zboczu pierwszego ze wspomnianych wzniesień. Miejsce to oddalone
było o jakieś dwie mile na północny zachód od podnóża Góry Gromów i trzy mile
od otoczonej dębami starej posiadłości. Jeżeli chodzi o odległości pomiędzy
osadą a posesją, teren na przestrzeni dwóch i jednej czwartej mili był otwarty
i równy, jeśli nie liczyć tych kilku zygzakowatych jak zastygłe pod ziemią węże
pagórków, porośniętych trawą i gdzieniegdzie również chwastami. Rozpatrując te
szczegóły topograficzne, doszliśmy w końcu do wniosku, że demon musiał nadejść
od Stożkowej Góry, której zalesiony południowy kraniec nieznacznie tylko
oddalony był od najdalej wysuniętej ku zachodowi odnogi Góry Gromów.
Odnaleźliśmy także osuwisko znajdujące się na stoku Klonowego Wzgórza oraz
strzeliste, rozłupane drzewo, gdzie trafił piorun, który przywołał złe moce.
Gdy niemal dwudziesty raz Arthur Munroe
i ja przepatrywaliśmy z uwagą każdy cal obróconej w perzynę osady, ogarnęło nas
wyjątkowe zniechęcenie, rezygnacja zmieszana z całkiem nowym, niewytłumaczalnym
lękiem. Było to zgoła niewiarygodne, nawet dla pospolitych, przerażających i
niezwykłych wypadków, że w miejscu, gdzie wydarzyła się tak okrutna i budząca
trwogę tragedia, nie pozostał żaden ślad, który mógłby rzucić
choć odrobinę światła na materię owego wydarzenia. Prowadziliśmy
przeto nasze badania pod ołowianym, mrocznym niebem, z tragicznym, acz
honorowym zapałem godnym lepszej sprawy, mimo iż doskonale wiedzieliśmy, że
nasze działania, choć konieczne i niezbędne, skazane były nieuchronnie na
porażkę. Działaliśmy z ogromną dokładnością, odwiedziliśmy wszystkie chaty,
jedną po drugiej, przeszukaliśmy każdą kamienną chudobę w poszukiwaniu ciał,
przepatrywaliśmy bacznie każdy skrawek górskiego zbocza, lecz bezskutecznie -
nie znaleźliśmy w skałach żadnych jaskiń ani grot.
A jednak, jak już wspomniałem, czułem unoszące się gdzieś
ponad nami groźne i nie wyjaśnione lęki, jakby z
otchłani kosmicznej pustki obserwowały nas wielkie nienasycone gryfy o nietoperzych skrzydłach.
Gdy nadeszło popołudnie, zrobiło się nagle ciemno,
usłyszeliśmy także pierwszy grzmot. Nad Górą Gromów zbierało się na burzę.
Dźwięk ten w takim miejscu mocno nami wstrząsnął, lecz naturalnie nie tak,
jakby to było w nocy. Łudziliśmy się jeszcze, że burza rozpęta się dopiero po
zmierzchu i z tą nadzieją kończąc bezowocną inspekcję osady, ruszyliśmy do
najbliższego zamieszkanego sioła, by zebrać grupkę górali, którzy mogliby pomóc
nam w poszukiwaniach. Mimo że mocno strwożeni, kilku młodszych mężczyzn pod
naszym przywództwem obiecało nam swą pomoc.
Ledwie ruszyliśmy w drogę powrotną, kiedy lunęło
jak z cebra, deszcz był tak rzęsisty, że nieodzowne okazało się znalezienie
jakiegoś schronienia. Było ciemno choć oko wykol i
potykaliśmy się niemal przy każdym kroku, lecz w świetle przecinających niebo
raz po raz błyskawic i znając „na pamięć” drogę do wioski, dotarliśmy wkrótce
do znajdującej się tam najlepiej zachowanej chaty. Prymitywny szałas zbity był
z grubych pni drzew i szorstkich nie heblowanych desek. Jedyne maleńkie okienko
i drzwi wychodziły na Klonowe Wzgórze. Zaryglowaliśmy drzwi przed deszczem i
wiatrem, zablokowaliśmy też okno toporną okiennicą, jako że po wielokrotnej
inspekcji chat odnalezienie jej nie sprawiło nam trudności. Siedzenie w
egipskich ciemnościach na drewnianych, rozchwierutanych skrzyniach nie było
przyjemne, ogarnięci posępnym nastrojem paliliśmy fajki, włączając
co pewien czas nasze kieszonkowe latarki. Światło piorunów przebijało
raz po raz przez szczeliny w ścianie; owo popołudnie było tak mroczne, że każdy
błysk wydawał się wręcz oślepiający.
Burzliwe czuwanie skojarzyło mi się z tamtą upiorną,
przerażającą nocą na Górze Gromów. W umyśle mym kołatało się wciąż pytanie,
które nie dawało mi spokoju od owego straszliwego wydarzenia. Znów pytałem sam
siebie, dlaczego demon, zbliżając się do trójki badaczy od strony okna lub z
wnętrza domu, rozpoczął od ludzi znajdujących się po bokach, pozostawiając
mnie, umieszczonego pomiędzy nimi, na koniec, zanim wyjątkowo silny grzmot nie
przegnał go z powrotem. Dlaczego nie porywał swych ofiar w kolejności,
niezależnie od tego, od której strony się pojawił? Czemu nie zabrał mnie
drugiego? Jaką zasadą się kierował, gdy chwytał w swe macki moich przyjaciół? A
może wiedział, że byłem szefem grupy, i oszczędziwszy mnie, zarezerwował dla
mnie los dużo gorszy niż ten, jaki czekał mych towarzyszy?
Gdy tak rozmyślałem, zupełnie jakby dramatyzm moich
refleksji wpłynął na intensywność wyładowań, kolejny piorun uderzył gdzieś
niedaleko, z potworną siłą, a po huku grzmotu dał się słyszeć odgłos
przesuwającej się ziemi. Równocześnie skowyt wichru przybrał na sile,
przechodząc w zawodzenie, posępne crescendo. Byliśmy przekonani, że błyskawica
ponownie trafiła w samotne drzewo na Klonowym Wzgórzu; Munroe
wstał ze swojej skrzynki i podszedł do małego okienka, by oszacować rozmiary
zniszczeń. Kiedy zdjął okiennicę, deszcz i wyjący opętańczo wicher wtargnęły
dziko do środka, nie słyszałem więc, co powiedział. Czekałem
cierpliwie, podczas gdy Munroe wychylił się na
zewnątrz, próbując określić pandemonium żywiołu. Stopniowo wiatr się uspokoił,
chmury rozwiały, burza minęła. Miałem nadzieję, że burzliwa pogoda utrzyma się
do wieczora, byśmy mogli przeprowadzić nasze poszukiwania, ale promień słońca
wnikający bojaźliwie przez otwór po sęku w desce za mymi plecami w okamgnieniu
obrócił moje nadzieje wniwecz.
Wołając do Munroe,
abyśmy wykorzystali słoneczną pogodę, bo burza mogła wszak powrócić,
odryglowałem i otworzyłem toporne odrzwia. Plac na zewnątrz pokrywały kałuże
błocka i deszczówki, widać też było świeże zwały ziemi z osuwiska, które
pojawiło się nieopodal, nie dostrzegłem jednak niczego, co wyjaśniałoby
zainteresowanie mego towarzysza, stojącego w bezruchu i milczeniu przy maleńkim
oknie. Podchodząc do miejsca, skąd się wychylał, dotknąłem jego ramienia. Munroe nie poruszył się jednak. Potrząsnąłem nim lekko i
poczułem dławiące macki rakowatej grozy, której korzenie sięgały niepamiętnej
przeszłości i bezdennych otchłani nocy, wykraczając poza znane nam granice
czasu i przestrzeni.
Arthur Munroe
był martwy. A to, co pozostało z jego nadżartej, zmasakrowanej głowy, było
zupełnie pozbawione twarzy.
3. Co oznaczała czerwona poświata
W burzliwą noc ósmego listopada 1921 roku, gdy blask latarni
rzucał dokoła posępne, trupie cienie, stałem samotnie, jak kretyn rozkopując
grób Jana Martense’a. Zacząłem kopać już po południu,
ponieważ zbierało się na burzę, teraz natomiast cieszyłem się, że było ciemno,
a przed deszczem chroniło mnie gęste listowie drzew powyżej.
Wydaje mi się, że wypadki, jakie zdarzyły się od pamiętnego
piątego sierpnia, częściowo pomieszały mi rozum: demoniczny cień w starym domu,
ogólne napięcie i rozczarowanie oraz to, co wydarzyło się w wiosce podczas
październikowej burzy. Po tym zdarzeniu wykopałem grób człowiekowi, którego
śmierci nie potrafiłem pojąć. Wiedziałem, że inni także by tego nie zrozumieli,
toteż pozostawiłem ich w przeświadczeniu, że Arthur Munroe odszedł gdzieś w nieznane. Górale mogliby to pojąć,
lecz nie chciałem ich bardziej trwożyć. Szukali Arthura,
lecz go nie odnaleźli. Co do mnie, sprawiałem wrażenie wyjątkowo nieczułego i gruboskórnego. Wstrząs, jakiego doznałem w starej posesji,
uczynił coś z moim mózgiem i mogłem obecnie myśleć wyłącznie o poszukiwaniu
grozy, która w mej wyobraźni urosła do gigantycznych rozmiarów. Poszukiwania
te, z uwagi na los Arthura Munroe,
poprzysiągłem sobie prowadzić potajemnie i w samotności.
Już sama sceneria miejsca, w którym kopałem, mogłaby
wzbudzić trwogę w sercu każdego normalnego człowieka. Ogromne, prastare drzewa,
groteskowe, posępne i złowrogie, wznosiły się nade mną niczym kolumny jakiejś
piekielnej świątyni druidów, tłumiąc odgłosy grzmotów, uciszając wyjący wiatr i
prawie nie dopuszczając do mnie deszczu. W tle, za pooranymi, gruzłowatymi
pniami, oświetlone słabymi błyskami niemal tu niewidocznych piorunów strzelały
w górę spowite wilgotnym blaskiem mury opuszczonej posesji, nieco bliżej zaś
znajdował się zapuszczony holenderski ogród, którego ścieżki i klomby pokrywała
biała, grzybiasta, cuchnąca, nadmiernie wybujała roślinność, która nigdy nie
widziała prawdziwego dziennego światła. Najbliżej wszelako rozciągał się
cmentarz z pokrzywionymi, zdeformowanymi drzewami, unoszącymi w górę szaleńczo
skręcone konary, korzenie ich zaś, przemieściwszy plugawe płyty nagrobne,
łapczywie wysysały jadowite, trujące płyny z tego, co znajdowało się w ziemi.
Od czasu do czasu pod brązowymi całunami liści, które gniły i rozkładały się w
mrokach przedpotopowego lasu, udało mi się wypatrzeć
zarys jednego z owych niskich pagórków tak charakterystycznych dla tego
umiłowanego przez pioruny obszaru.
Historia doprowadziła mnie do tego archaicznego grobu.
Skądinąd tylko na historii mogłem się oprzeć, inne ślady
bowiem prowadziły niechybnie ku posądzeniom o uprawianie plugawych
satanistycznych praktyk. Wierzyłem teraz, że przyczajona groza nie była istotą
z krwi i kości, lecz upiorem, zjawą o wilczych kłach sunącą jak jeździec na
rumaku burzy. Wierzyłem również, z uwagi na mnóstwo ludowych podań i legend,
zebranych podczas mych poszukiwań wraz z Arthurem Munroe wśród okolicznej ludności, że musiał to być duch
Jana Martense’a, zmarłego w 1762 roku. Oto, dlaczego
zachowując się jak ostatni kretyn, zawzięcie rozkopy wałem jego mogiłę.
Rezydencję Martense’ów zbudował w roku 1670 Gerrit Martense, bogaty kupiec z Nowego Amsterdamu, któremu nie
spodobała się zmiana porządków pod rządami Brytyjczyków i wzniósł ową wspaniałą
posesję w odległym górzystym zakątku, jako że odludne położenie i niezwykła
sceneria tego miejsca wielce przypadły mu do gustu. Jedynym minusem owej
urokliwej skądinąd pustelni była niespotykana częstość i gwałtowność letnich
burz z piorunami. Wybierając wzgórze i wznosząc na nim swą posiadłość, Mynheer Martense przypisał częstotliwość
owych naturalnych zjawisk anomaliom pogodowym zachodzącym w danym roku. W mi
arę upływu czasu stwierdził jednak, iż zjawiska te były niemal wizytówką
obranego przez niego wzgórza. W końcu, kiedy nawałnice szczególnie mocno dały
mu się we znaki, przysposobił jedną z piwnic, by stała się dlań oazą spokoju na
czas trwania najgwałtowniejszych burz.
O potomkach Gerrita
Martense’a wiadomo znacznie mniej aniżeli o nim
samym, wszyscy oni bowiem dorastali w nienawiści do cywilizacji angielskiej i
szkolono ich, by unikali przyjmujących ją kolonistów. Wiedli życie prawdziwych
odludków, a ludzie twierdzili, że izolacja wywołała u nich zaburzenia mowy i
rozumowania. Cechą charakterystyczną ich wszystkich była wrodzona wada
polegająca na odmienności barwy tęczówek - jedno oko mieli niebieskie, drugie
natomiast brązowe.
Ich kontakty z innymi ludźmi stawały się coraz to rzadsze,
aż w końcu doszło do zawierania małżeństw z członkami licznej w rezydencji
służby, zamieszkującej na terenie posiadłości. Niektórzy przedstawiciele rodu
przeprowadzili się na drugi kraniec doliny, by związać się z żyjącymi w tamtych
wioskach góralami i dać początek prymitywnym, debilowatym wieśniakom
zamieszkującym obecnie te tereny. Inni z uporem i zapamiętaniem pozostali w
rezydencji swych przodków, tworząc zamkniętą i posępną społeczność, która
wszelako nerwowo i wrażliwie reagowała na nawiedzające ich górę burze.
Większość tych informacji została rozgłoszona całemu światu
za pośrednictwem młodego Jana Martense’a, który z
pewną niefrasobliwością zaciągnął się do armii kolonialnej, kiedy na Górę
Gromów doszły wieści o Konwencji w Albany. Był on
pierwszym spośród potomków Gerrita, który zwiedził
niemały kawałek świata, a kiedy w 1760 roku powrócił, po sześciu latach
wojaczki, został przez swego ojca, stryja i braci znienawidzony i wyklęty jako
odmieniec, mimo iż podobnie jak oni miał oczy w dwóch różnych kolorach. Nie
dzielił już z nimi osobliwych obyczajów i zachowań, a i burze nie wywierały nań
równie silnego wpływu jak na resztę rodziny. Co więcej, otoczenie, w jakim się
znalazł, coraz bardziej go przygnębiało, do tego stopnia, iż często pisywał do
przyjaciela w Albany, zwierzając mu się w listach, że
zamierza opuścić rodzinny dom.
Wiosną 1763 roku Jonathan Gifford, przyjaciel Jana Martense’a
z Albany, zaczął niepokoić się przedłużającym się
brakiem korespondencji od swego druha, zwłaszcza że
wiedział o jego kłopotach rodzinnych i częstych sprzeczkach z najbliższymi.
Postanowiwszy złożyć mu wizytę, wybrał się w góry konno. Zapis w jego dzienniku
głosił, iż dotarł na Górę Gromów dwudziestego września i stwierdził, że posesja
obróciła się w ruinę. Posępni, dziwnoocy Martense’owie, którzy zaszokowali go swym niechlujnym,
niemal zwierzęcym wyglądem, gardłowym głosem, z trudem artykułując słowa, poinformowali
go, że Jan nie żyje. Powiedzieli, że poprzedniej jesieni został porażony
piorunem i pochowano go przy domu, za zaniedbanym, porośniętym przez chwasty
ogrodem. Pokazali gościowi mogiłę, zwykły grób, bez żadnych oznaczeń czy
napisów. Coś w zachowaniu Martense’ów wzbudziło w Giffordzie odrazę i podejrzliwość, toteż tydzień później
powrócił uzbrojony w łopatę i oskard, by zbadać, co naprawdę stało się z jego
przyjacielem. Jego podejrzenia okazały się słuszne - czaszka była okrutnie
zmiażdżona, jakby serią potężnych, brutalnych ciosów, toteż powróciwszy do Albany, wniósł przeciwko Martense’om
oskarżenie o zamordowanie ich krewniaka.
Brakowało dowodów prawnych, niemniej historia jak błyskawica
rozniosła się po okolicy i od tej pory świat całkowicie odciął się od Martense’ów. Nikt nie chciał prowadzić z nimi interesów,
posiadłości zaś powszechnie unikano i uważano za przeklętą. Mimo to jakimś
cudem przetrwali, żyjąc z produktów wytworzonych na terenie posiadłości,
światła dostrzegane od czasu do czasu z odległych wzgórz świadczyły
bowiem o ich ciągłej obecności na Górze Gromów. Światła te widywano aż
do 1810 roku, lecz ostatnio zdarzało się to nader rzadko.
Tymczasem wokół posesji narosła mroczna, diabelska legenda.
Miejsca tego unikano jak ognia i kojarzono z wszelkimi wytworami ludowych
zabobonów. Nikt tu nie przyjeżdżał, aż do 1816 roku, kiedy górale zwrócili
uwagę, że w rezydencji od dłuższego już czasu nie paliło się światło. Wtedy też
zebrana naprędce drużyna odwiedziła to miejsce i zbadawszy je gruntownie,
stwierdziła, iż dom był opuszczony i w większej mierze zrujnowany.
Nie natrafiono na żadne szczątki, toteż uznano, iż
mieszkańcy nie tyle powymierali, ile raczej cichaczem wynieśli się z
rezydencji. Musieli oni opuścić to miejsce parę lat temu, mnogość zaś
pomieszczeń rezydencji przerobionych na pokoje mieszkalne pozwoliła jedynie
pobieżnie domyślić się, jak liczną tworzyli tu ostatnio społeczność. Ich poziom
kultury mocno się obniżył, czego dowodem były gnijące, rozpadające się meble i
rozsypane wszędzie srebra, porzucone wraz z odejściem ich właścieli.
Chociaż przerażający Martense’owie odeszli, lęk przed
nawiedzonym domem pozostał; co więcej, narastał z roku na rok, w miarę jak
wśród górskich dekadentów poczęły krążyć nowe, dziwne historie. I oto stał tam,
opuszczony, budzący grozę, związany nieodłącznie z mściwym duchem Jana Martense’a. Stał tam, owej nocy, gdy rozkopywałem grób Jana
Martense’a.
Określiłem wykonywaną przez siebie czynność jako kretyńską, zarówno bowiem to, co robiłem, jak i metoda mego działania
były idiotyczne. Niebawem dokopałem się do trumny Jana Martense’a
- zawierała ona teraz jedynie kurz i saletrę, jednak ogarnięty wściekłym pragnieniem
ekshumowania ducha, jąłem grzebać, irracjonalnie i niezdarnie, pod miejscem,
gdzie złożone były jego szczątki. Bóg jeden wie, co spodziewałem się tam
odnaleźć, czułem jedynie, że rozkopuję grób człowieka, którego duch wędruje
nocami po okolicy.
Nie sposób stwierdzić, jak monstrualną głębokość osiągnąłem,
kiedy ostrze mojej łopaty, a niebawem i moje stopy przebiły się przez grunt, na
którym stałem. Wydarzenie to, nawet w obecnych okolicznościach, było niezwykłe
i zatrważające, istnienie bowiem podziemnego tunelu
stanowiło budzące grozę potwierdzenie mych szaleńczych teorii. Podczas upadku,
choć nastąpił on z niewysoka, zgasła moja lampa, wyjąłem jednak z kieszeni małą
elektryczną latarkę i zlustrowałem niewielki, poziomy tunel ciągnący się
nieskończenie w obu kierunkach. Był dostatecznie szeroki, by mógł się przezeń
przecisnąć rosły mężczyzna, i choć w owej chwili nie postąpiłby tak żaden
logicznie rozumujący mężczyzna, zapomniałem o niebezpieczeństwie, rozsądku i
możliwości ubrudzenia się ziemią, ogarnięty trawiącą umysł gorączką,
pragnieniem odkrycia przyczajonej grozy. Wybierając drogę ku posesji, wpełzłem
do tunelu i zacząłem się czołgać, macając przed sobą
energicznie, na oślep, obiema rękami i od czasu do czasu przyświecając sobie
latarką.
Jakiż język mógłby opisać sytuację człowieka zagubionego w
nieskończonych trzewiach ziemi, drapiącego, zdyszanego, wijącego się, orzącego
szaleńczo rękami przed sobą, macającego i wyszukującego drogę przez zapadnięte
czeluście zapomnianej bezdennej czerni, pozbawiony poczucia czasu,
bezpieczeństwa, kierunku i konkretnego celu, ku któremu zmierza? Jest w tym coś
upiornego, niemniej tak właśnie uczyniłem. I trwało to tak długo, że życie
zblakło w mych myślach, stając się jeno odległym wspomnieniem, a ja zlałem się w jedno z kretami i pędrakami zamieszkującymi
mroczne, podziemne czeluście. W gruncie rzeczy przez czysty przypadek po długim
czołganiu się tunelem przypomniałem sobie o latarce i zapaliłem ją, oświetlając
słabym snopem elektrycznego światła rozciągający się przede mną gliniasty,
skręcający w oddali korytarz.
Pełzłem tak przez czas jakiś i bateria
.latarki wyczerpała się niemal do końca, gdy nagle tunel ostro jął
unosić się w górę, zmuszając mnie do zmiany sposobu poruszania się. Gdy
uniosłem wzrok, ni stąd, ni zowąd dojrzałem błyszczące w oddali dwa demoniczne
odbicia mojej gasnącej latarki, dwa błyskające odbicia promieniujące wręcz
namacalnie złem i przywodzące szaleńcze, mgliste wspomnienia. Automatycznie
przystanąłem, choć umysł mój nie pracował na tyle sprawnie, by nakazał mi
natychmiast zawrócić. Ślepia przybliżyły się, choć dostrzegłem jedynie szpon
istoty, która na mnie patrzyła. Cóż to jednak był za szpon! Naraz gdzieś z góry
dobiegł głośny łoskot, który rozpoznałem. Był to huk gromu, narosły do iście
histerycznej furii. Musiałem widocznie przez czas jakiś piąć się pod górę i
teraz znajdowałem się niedaleko powierzchni. Podczas gdy odgłos grzmotu z wolna
cichł, te błyszczące ślepia wciąż przyglądały mi się z bezmyślną, tępą
złośliwością.
Dzięki Bogu, że nie wiedziałem wtedy, czym było to coś, w
przeciwnym razie niechybnie bym umarł. Ocalił mnie ten sam grzmot, który ową
istotę przywołał, w tej samej chwili bowiem w zbocze
góry znowu uderzył piorun i ujrzałem sypiące się na mnie większe i mniejsze grudy
ziemi oraz odłamki fulgurytu. Stwór z cyklopową
wściekłością zaczął orać ziemię powyżej tej przeklętej jamy, oślepiając mnie i
ogłuszając, lecz nie pozostawiając całkiem bez zmysłów. W chaosie osuwającej
się, przesypującej ziemi brnąłem bezradnie, torując sobie drogę obiema dłońmi,
póki padający na mą głowę deszcz nie pomógł mi złapać równowagi i ujrzałem, że
wydostałem się na powierzchnię w znanym mi miejscu. W świetle błyskawic
dostrzegłem rozgrzebaną ziemię dokoła i pozostałości osobliwego, niskiego pagórka,
ciągnącego się od wyższych partii porośniętego lasem zbocza. W chaosie tym
wszelako nic nie wskazywało, jakobym wydostał się przed chwilą z sekretnych,
zabójczych katakumb. W mym umyśle, jak i w tej ziemi panował chaos, a gdy od
południa okolicę spowiła osobliwa czerwona poświata, niemal nie zdawałem sobie
sprawy z ogromu koszmaru, jaki właśnie przeżyłem.
Jednak dwa dni później, kiedy górale powiedzieli mi, co
oznaczała czerwona poświata, ogarnęła mnie jeszcze większa zgroza niż wówczas,
gdy odnalazłem tajemny podziemny tunel i spotkałem się w nim z mroczną,
zaopatrzoną w szpony istotą o błyszczących ślepiach. Zgroza była tym większa,
że wiązały się z nią niewyobrażalne niemal implikacje. W odległej o dwadzieścia
mil wiosce mniej więcej w tej samej chwili, gdy w zbocze Góry Gromów uderzył
piorun, dzięki czemu wydostałem się z podziemi na powierzchnię, wydarzył się
istny koszmar. Z korony drzewa na dziurawy, zniszczony dach starej chaty
zeskoczyła potworna, nie nazwana istota. Dokonała co prawda rzezi, lecz górale pospiesznie podpalili
chatę, zanim monstrum zdołało się z niej wydostać. Stało się to w tym samym
momencie, gdy na istotę o długich szponach i błyszczących ślepiach zaczęły
osypywać się w tunelu kaskady ziemi.
4. Groza ujawniona
Nie może być nic normalnego w umyśle człowieka, który
wiedząc to, co ja wiedziałem o koszmarach Góry Gromów, szukałby samotnie
przyczajonej tam grozy. Fakt, że co najmniej dwa ucieleśnienia grozy zostały
zniszczone, rodził cień nikłej gwarancji mentalnego i fizycznego bezpieczeństwa
w tym Acheroncie wielokształtnego diabelstwa.
Mimo to kontynuowałem swe poszukiwania z jeszcze większym zapałem, chociaż
wydarzenia i odkryte przeze mnie rewelacje stawały się coraz potworniejsze.
Kiedy w dwa dni po tym, jak rozdygotany z przerażenia
wyczołgałem się z krypty istoty o zakrzywionych szponach i lśniących ślepiach,
dowiedziałem się, iż dwadzieścia mil dalej, w tym samym czasie, gdy byłem
obserwowany przez mrocznego stwora, inny maszkaron dokonał potwornej zbrodni,
poczułem, że ze zgrozy krew zastyga mi w żyłach. Przerażenie
to wszelako było w tak dużym stopniu zmieszane z zadziwieniem, ciekawością i
nęcącą groteskowością, że uczucie to stało się nieomal przyjemne. Czasami w
wirze koszmaru, gdy niewidzialne potęgi unoszą cię w swych objęciach ponad
dachami osobliwych, umarłych miast ku wyszczerzonej szczelinie Nis, odczuwasz ulgę, a nawet rozkosz, mogąc wrzasnąć
wniebogłosy i dać się ponieść upiornemu wirowi sennego przeznaczenia na samo
dno nieznanej i niezgłębionej czeluści, gdzie ma on swój kres.
Tak było i z koszmarem na jawie, który przydarzył mi się na
Górze Gromów. Odkrycie, że miejsce to nawiedzały aż dwa potwory, natchnęło mnie
niepohamowaną żądzą natychmiastowego udania się do przeklętego rejonu i
wygrzebania gołymi rękami śmierci łypiącej złowrogo z każdej grudki tej
zatrutej, plugawej ziemi.
Najszybciej, jak było to możliwe, odwiedziłem grób Jana Martense’a, ale na próżno zacząłem kopać w tym samym
miejscu, co poprzednio. Jakiś ogromny zawał zasypał ślady sekretnego tunelu,
deszcz natomiast zmył do jamy sporo ziemi, tak więc
nie potrafiłem stwierdzić, jak głęboko dokopałem się tamtego dnia. Odbyłem
również znojną wyprawę do odległej wioski, gdzie spalono morderczą istotę, lecz
mój trud nie przyniósł spodziewanych efektów. W popiołach feralnej chaty
natrafiłem na kilka kości, żadne jednak raczej nie należały do monstrum. Górale
stwierdzili, że potwór dopadł jedną tylko ofiarę, choć w tym względzie chyba
się mylili, obok kompletnej czaszki istoty ludzkiej odnalazłem
bowiem kościsty fragment pochodzący z pewnością z czaszki człowieka.
Chociaż wieśniacy zauważyli atakującą istotę, nikt nie
potrafił powiedzieć, jak ona właściwie wyglądała, ci, którzy ją ujrzeli,
twierdzili, iż był to po prostu diabeł.
Zbadawszy wielkie drzewo, gdzie czyhało monstrum, ni
odnalazłem na nim żadnych wyraźnych śladów. Usiłowałem odnaleźć w lesie trop
owej dziwnej istoty, lecz nie byłem w stanie znieść widoku tych upiornie
wielkich, posępnych pni ani grubych wijących się jak węże korzeni, poskręcanych
złowrogo i niknących w trzewiach ziemi.
Moim następnym posunięciem było przebadanie z mikroskopijną
dokładnością opuszczonej wioski, gdzie śmierć uderzyła z nie
mającą sobie równej srogością i gdzie Arthur Munroe ujrzał coś, czego, niestety, nie zdołał przed
śmiercią wyjawić. Chociaż poprzednie badania, jakie wykonałem, były nad wyraz
staranne, miałem teraz nowe dane, które mogłem i powinienem wykorzystać.
Przerażające doświadczenie w tunelu upewniło mnie, że przyczajona groza,
przynajmniej w jednej ze swych faz, posiada formę istoty podziemnej. Tym razem,
czternastego listopada, skoncentrowałem swe poszukiwania na niegościnnych
stokach Stożkowej Góry i Klonowego Wzgórza, otaczających z dwóch stron
nieszczęsne sioło, szczególną zaś uwagę skupiłem na zwałach świeżej ziemi w
rejonie niedawnego osuwiska, przy drugim ze wspomnianych wzniesień.
Przez całe popołudnie nie odkryłem nic rewelacyjnego, a gdy
nadszedł zmierzch, stojąc na Klonowym Wzgórzu, spojrzałem w dół na wioskę i
znajdującą się po drugiej stronie doliny Górę Gromów. Zachód słońca był wprost
urzekający, a kiedy wzeszedł księżyc zbliżający się do pełni, zalał swą
srebrzystą poświatą całą równinę, odległe góry i osobliwe, widniejące tu i
ówdzie, niskie pagórki. Była to iście sielankowa scena, lecz we mnie,
świadomym, co skrywała, wzbudziła jedynie odrazę i wstręt. Nienawidziłem tego
drwiącego księżyca, zdradliwej równiny, przeżartej zgnilizną góry i tych
złowieszczych pagórków, wszystko zdawało mi się skażone odrażającą plugawością
i związane jakimś ohydnym paktem z wynaturzonymi, ukrytymi mocami.
Gdy tak popatrywałem obojętnie na skąpaną księżycowym
blaskiem panoramę, wzrok mój przykuła pewna niezwykłość w naturze i układzie
jednego elementu topograficznego. Nie miałem głębszej wiedzy z dziedziny
geologii, od początku jednak zainteresowały mnie tak liczne w tej okolicy
pagórki i wzniesienia. Zauważyłem, że były rozrzucone dość szeroko wokół Góry
Gromów, choć mniej liczne na równinie niźli w pobliżu samego szczytu góry,
gdzie prehistoryczne zlodowacenia bez wątpienia natrafiły na słabszy opór i
mogły swym zdumiewającym fantazyjnym zachciankom dać większy upust. Teraz, w
świetle wiszącego nisko na niebie księżyca tworzącym długie, dziwaczne cienie,
uderzyło mnie, że rozliczne linie i punkty układu pagórków są w niezwykły
sposób powiązane z wierzchołkiem Góry Gromów. Szczyt ów był bez wątpienia
środkiem, skąd rozchodziły się linie lub rzędy punktów, niezliczone i
nieregularne, jakby z rezydencji Martense’ów na
wszystkie strony wysuwały się widmowe macki zgrozy. Myśl o nich sprawiała, że
ciarki przeszły mi naraz po plecach i oto w jednej chwili przestałem uważać owe
pagórki za dzieło pradawnych zlodowaceń.
Im dłużej nad tym rozmyślałem, tym słabiej wierzyłem w me
dotychczasowe przekonania. Na podstawie dokonanych wcześniej badań umysł mój,
który otworzył się na nowo, zaczął analizować uznawane dotąd za groteskowe i
niewiarygodne, mrożące krew w żyłach analogie na bazie aspektów paranormalnych
oraz mych doświadczeń w podziemnym tunelu. Zanim się zorientowałem, mruczałem
już pod nosem jak oszalały oderwane, pełne emocji słowa: - Mój Boże... kretowiska... to przeklęte miejsce
musi przypominać od wewnątrz wielki plaster miodu... ile
ich jest... tamtej nocy, w posiadłości... najpierw zabrały Bennetta i Tobeya... podchodząc nas z obu
stron... - A potem zacząłem rozgrzebywać opętańczo pagórek znajdujący się
najbliżej mnie; kopałem pełen desperacji i rozdygotany, ale w głębi duszy
nieomal się radowałem; kopałem i koniec końców zakrzyknąłem w głos pod wpływem
jakiejś nieokreślonej emocji, kiedy napotkałem wylot tunelu lub jamy,
identyczny jak ten, którym wyczołgałem się na powierzchnię owej upiornej nocy.
Pamiętam potem, że biegłem z łopatą w dłoni. To był straszny
bieg, gnałem przez skąpane srebrzystym blaskiem, naznaczone pagórkami łąki i
trawione chorobą, mroczne otchłanie nawiedzonego lasu porastające strome zbocze
góry. Zdyszany przeskakiwałem znajdujące się na mej drodze przeszkody,
zmierzając ku przeraźliwej posesji Martense’ów.
Pamiętam, jak zupełnie irracjonalnie zacząłem kopać po kolei w kilku
zakamarkach zarośniętej krzewami wrzośca piwniczki. Kopałem, by odnaleźć
środek, centrum plugawego serca tego bluźnierczego, złowrogiego uniwersum
pagórków. Potem, przypominam sobie, wybuchnąłem gromkim śmiechem, gdy natknąłem
się na sekretne przejście, otwór u podstawy starego komina, gdzie rosły gęste
chwasty rzucające dziwaczne, niepokojące cienie w migotliwym blasku świecy,
jedynej skądinąd, jaką miałem przypadkiem przy sobie. Nie wiem, co jeszcze
pozostało tam, na dole, w głębi owego piekielnego ula, czając się i wyczekując,
aż odgłos gromu wyrwie je z sennego odrętwienia. Dwa zostały zabite, może to
położyło kres grozie. Wciąż jednak pozostała we mnie niepohamowana
determinacja, by poznać najgłębszy sekret owej grozy, którą znów uważałem za
coś określonego, materialnego i organicznego.
Z pełnych niezdecydowania rozważań, czy mam zbadać przejście
sam i niezwłocznie, posiłkując się mą niezawodną kieszonkową latarką, czy
spróbować zwołać grupę górali, którzy wsparliby mnie w tej wyprawie, wyrwał
mnie po chwili nagły podmuch wiatru napływający z zewnątrz,
który zgasił wątły płomyk świecy, pozostawiając mnie w iście egipskich
ciemnościach. Księżyc nie przeświecał już przez szczeliny i otwory powyżej, a
po chwili, z narastającym niepokojem, usłyszałem złowrogi i znaczący odgłos
odległego jeszcze grzmotu.
W głowie miałem mętlik, lecz ostatecznie zacząłem macać na oślep w poszukiwaniu najodleglejszego kąta piwnicy.
Ani na chwilę nie odrywałem wzroku od przerażającego otworu u podstawy komina,
wkrótce zaś zacząłem dostrzegać zarysy zmurszałych cegieł i odrażających
chwastów, gdy słaby blask piorunów przeniknął plugawe zarośla na zewnątrz i
oświetlił szczeliny w górnej części muru.
Z każdą mijającą sekundą coraz bardziej trawiła mnie mieszanina
lęku i zaciekawienia. Co mogła przywołać burza... i
czy pozostało jeszcze coś, co mogły zawezwać grzmoty? W świetle pioruna ukryłem
się za gęstą kępą roślinności, zza której mogłem obserwować otwór, nie będąc
samemu zauważonym.
Jeśli niebiosa są miłosierne, wymażą pewnego dnia z mej
świadomości widok, który wówczas ujrzałem, i pozwolą mi przeżyć w spokoju
ostatnie lata, jakie pozostały mi na tym padole. Obecnie nocami dokucza mi
bezsenność, a gdy nadchodzi burza i zaczyna grzmieć, muszę uspokajać sterane nerwy opiatami. Istota
pojawiła się nagle, zupełnie niezapowiedzianie, demon wypełzł żwawo, niby
szczur z jakichś odległych i niewyobrażalnych czeluści, dało się słyszeć
piekielne sapanie, zduszone pochrząkiwanie i naraz z otworu w podstawie komina
wypłynęły niezliczone tłumy plugawych w swej trędowatej, niezdrowej potworności
istot, istna rzeka odrażających pomiotów nocy, najprzeróżniejszych okazów
organicznego zepsucia, bardziej zatrważających niż najpotworniejsze przykłady
dostępnego śmiertelnikom szaleństwa i zwichrowanej patologii.
Wrząc, kipiąc i falując, bulgocząc niczym wężowy jad, potok
istot wypłynął z przepastnego otworu, rozprzestrzeniając się jak bezlitosna
zaraza lub śmiertelne zakażenie i kierując ku kolejnym wyjściom, rozdzielając
się, by rozproszywszy się wśród ostępów mrocznego, nocnego lasu, siać strach,
szaleństwo i śmierć.
Bóg jeden wie, ile ich tam było, ale z pewnością tysiące.
Widok tych szeregów w słabych, krótkotrwałych błyskach
piorunów był zaiste szokujący. Kiedy rozproszyły się na tyle, bym mógł
przyjrzeć się pojedynczym osobnikom, stwierdziłem, że były to skarlałe,
zdeformowane włochate diabły lub może małpy. Owe
monstrualne i diaboliczne karykatury małpiego rodu były zarazem przeraźliwie
ciche. Nie usłyszałem nawet głośniejszego pisku, gdy jeden z maruderów
z wprawą wskazującą na długą praktykę rzucił się na młodszego, wyraźnie
słabszego towarzysza, by bez zwłoki zaspokoić jego kosztem doskwierający mu
głód. Inne istoty rozdrapały w okamgnieniu resztki i pożarły ze smakiem,
śliniąc się przy tym niepomiernie. I wtedy pomimo oszołomienia i zgrozy moja
posępna ciekawość wzięła górę; gdy ostatnie monstrum wyłoniło się z podziemnego
świata nieznanych i niespotykanych koszmarów, wyjąłem swój pistolet
automatyczny i zastrzeliłem potworka, odczekawszy, aż huk gromu zagłuszy odgłos
wystrzału.
Wrzeszczące, wijące się, pełzające, rwące cienie czerwonego
lepkiego szaleństwa ścigające się między sobą wśród niekończących się,
ociekających krwią korytarzy fioletowego, fulgurytowego
nieba... bezkształtne fontanny i kalejdoskopowe
mutacje upiornej, zapamiętanej sceny; lasy pełne monstrualnych, przerośniętych
dębów z wężowymi korzeniami, poskręcanymi i spijającymi nie nazwane soki z
trzewi ziemi rojących się od milionów kanibalistycznych diabłów; macki jak
rzędy pagórków sięgające z podziemnego nukleusu
polipowego plugastwa... szaleńczy piorun
rozświetlający porośnięte zjadliwym bluszczem mury i demoniczne przejścia,
zdławione porastającą je gąbczastą, grzybiastą, odrażającą roślinnością...
Niebiosom niech będą dzięki za instynkt, który nieświadomie
przywiódł mnie z powrotem do miejsc zamieszkanych przez ludzi, do spokojnej
osady śpiącej pod baldachimem czystego nieba pełnego spokojnych, migoczących
radośnie gwiazd.
Po tygodniu doszedłem do siebie na tyle,
że posłałem do Albany po zespół ludzi,
polecając im, aby wysadzili dynamitem posiadłość Martense’ów
i cały wierzchołek góry, zrównali z ziemią wszelkie pagórki - wyjścia wchodzące
w skład sieci podziemnych tuneli - i zniszczyli pewne, nadmiernie wyrośnięte
drzewa, których istnienie zdawało się obelgą dla zdrowego rozsądku. Gdy
wypełnili to zadanie, mogłem wreszcie spać nieco spokojniej, lecz prawdziwego
ukojenia nie zaznam nigdy, póki w pamięci mej pozostanie owa niewypowiedziana
straszliwa tajemnica przyczajonej grozy. Sekret ten będzie mnie nękał aż do
śmierci, któż bowiem zaręczy, że dokonano całkowitej
eksterminacji tego niewypowiedzianego plugastwa i że podobne makabryczne
fenomeny nie kryją się w mrocznych zakątkach na całej kuli ziemskiej? Kto,
dysponując mą wiedzą, nie myślałby o istniejących na ziemi, nieznanych
jaskiniach, nie czując przy tym na plecach lodowatych dreszczy zgrozy wywołanych
mglistymi, acz jak najbardziej usprawiedliwionymi podejrzeniami? Nie jestem w
stanie spojrzeć na studnię czy na wylot tunelu, by widok ten nie wzbudził we
mnie uczucia zatrważającego lęku... dlaczego lekarze
nie dadzą mi czegoś, bym mógł spokojnie zasnąć lub uspokoić skołatane nerwy,
gdy na dworze zaczyna grzmieć? To, co ujrzałem w blasku pioruna, gdy
zastrzeliłem ostatniego wyłaniającego się z czeluści piekielnych marudera, było tak proste i banalne, że minęła niemal
minuta, zanim to pojąłem i o mało nie straciłem zmysłów. Istota wyglądała
odrażająco. Był to brudny, cuchnący, białawy, podobny do goryla
stwór o ostrych, żółtych kłach i zmierzwionym futrze. Ostateczny wytwór ssaczej degeneracji, przerażający wynik parzenia się w
odizolowanych grupach, takiegoż rozrodu i kanibalizmu, który praktykowany
zarówno na powierzchni, jak i pod ziemią, dostarczał im niezbędnego pożywienia;
ucieleśnienie całego gniewu, dzikości, chaosu, szaleństwa i roześmianej grozy
czyhającej gdzieś poza życiem. To spojrzało na mnie, umierając, a jego ślepia
wyglądały równie osobliwie jak te, które obserwowały mnie w podziemnym tunelu i
które wywołały we mnie wtedy jeszcze bliżej nie sprecyzowane przypuszczenia i
skojarzenia. Jedno oko było niebieskie, drugie zaś brązowe. Jak głosiły stare
legendy, zróżnicowanie barwy tęczówek było cechą wrodzoną charakteryzującą
wszystkich Martense’ów, i w jednej, mrożącej krew w
żyłach ową gwałtownością chwili iluminacji pojąłem, co stało się z owym
zaginionym klanem, co naprawdę spotkało przerażającą i doprowadzoną przez
grzmoty do szaleństwa rodzinę Martense’ów.