Reanimator
( Herbert
West - Reanimator )
l. W mroku
O Herbercie Weście, który był moim
przyjacielem w college'u i "innym" życiu,
mogę mówić jedynie z dojmującą zgrozą. Lęk ów nie jest jedynie efektem jego
niedawnego zniknięcia w nader złowieszczy sposób, ale zrodził się z całej
natury prac, które prowadził i w których po raz pierwszy osiągnął jawny sukces,
przed ponad siedemnastu laty, kiedy byliśmy studentami trzeciego roku studiów
medycznych na Uniwersytecie Miskatonic
w Arkham. Wtedy, fascynowała mnie dogłębnie
wspaniałość i diaboliczność jego eksperymentów i byłem jego najbliższym
przyjacielem. Teraz, kiedy go nie ma, czar prysnął, a rzeczywisty lęk jest dużo
głębszy. Wspomnienia i możliwości, wydają się jeszcze bardziej okropne aniżeli
rzeczywiste zdarzenia.
Pierwszy upiorny incydent w naszej znajomości był
największym szokiem jakiego doświadczyłem i opowiadam
o nim z ogromnym wahaniem.
Jak już wspomniałem, wydarzyło się to gdy studiowaliśmy
medycynę, zaś West był już na uczelni powszechnie
znaną personą z uwagi na swe wstrząsające teorie dotyczące natury śmierci i
możliwości sztucznego jej pokonywania. Jego poglądy,
szeroko wyśmiewane i wyszydzane przez wykładowców i kolegów ze studiów,
opierały się na całkowicie mechanistycznej naturze życia i dotyczyły sposobów
operowania organiczną maszynerią ludzkości, poprzez zastosowanie ściśle
określonych działań chemicznych, po ustaniu procesów naturalnych. Podczas
swoich eksperymentów z rozmaitymi roztworami animacyjnymi, zabił i poddał
terapii ogromną liczbę królików, świnek morskich, kotów, psów i małp,
zdobywając przy tym opinię najbardziej znienawidzonego studenta uczelni.
Kilkakrotnie udało mu się uzyskać u zwierząt, będących przypuszczalnie martwymi
oznaki życia; w wielu przypadkach były one nader brutalne, West
zaś uświadomił sobie niebawem, że doprowadzenie do perfekcji swego eksperymentu
i jego wyników -jeżeli w ogóle było to możliwe - będzie wymagało żmudnych badań
i prawdopodobnie zabierze mu resztę życia. Jasne stało się również, że skoro
ten sam roztwór nigdy nie działa jednakowo na przedstawicieli różnych gatunków
zwierząt, do dalszych i bardziej specjalistycznych badań będzie potrzebował
okazów ludzkich. Właśnie w związku z tą kwestią po raz pierwszy popadł w
konflikt z władzami uczelni i ni mniej, ni więcej tylko dziekan uniwersytetu -
uczony i dobroduszny doktor Allan Malsey,
którego walkę o życie chorych pamiętają wszyscy starzy mieszkańcy Arkham, osobiście zabronił Westowi
kontynuowania eksperymentów.
Zawsze byłem wyjątkowo tolerancyjny, jeśli chodziło o
prowadzone przez Westa badania i często
dyskutowaliśmy na temat jego teorii, których rozgałęzienia i konsekwencje
zdawały się niemal nieograniczone. Popierając teorię Maeckla,
że życie jest procesem chemiczno -fizycznym, a tak zwana dusza nie istnieje, przyjaciel
mój wierzył, iż sztuczne reanimowanie umarłych może zależeć jedynie od stanu
tkanek, i że dopóki nie rozpoczną się procesy gnilne, zwłoki wyposażone we
wszystkie organy przy pomocy specjalnych środków można ponownie przywrócić do
szczególnego stanu zwanego życiem. West w pełni
zdawał sobie sprawę, iż psychiczne bądź intelektualne życie może zostać
bezpowrotnie zniszczone wskutek najdrobniejszej nawet degeneracji sensytywnych
komórek mózgowych spowodowanej względnie krótkim okresem śmierci. Z początku
miał nadzieję wynaleźć reagent, który przywracałby życie przed właściwym
nadejściem śmierci, ale kolejne nieudane eksperymenty na zwierzętach
uświadomiły mu, iż naturalne i sztuczne przejawy życia były niekompatybilne
względem siebie.
Następnie zajął się eksperymentami na wyjątkowo młodych
okazach, wstrzykując im swój roztwór do krwi, tuż po ich zgonie. Ta właśnie
okoliczność sprawiła, iż profesorowie zaczęli odnosić się nader sceptycznie do
jego poczynań, uważając iż w żadnym z przypadków, nie
nastąpiła faktyczna śmierć obiektu badanego, nie zadali sobie trudu, by
przyjrzeć się całej sprawie bliżej i bardziej racjonalnie. Dlatego, potem, jak
władze uczelni zawiesiły jego eksperymenty, West
zwierzył mi się, iż postanowił w jakiś sposób zdobyć świeże zwłoki i
kontynuować w sekrecie badania, których nie mógł już prowadzić otwarcie.
Słuchanie go, gdy rozprawiał o sposobach i celu swych działań było raczej
makabryczne, gdyż na uczelni nigdy sami nie przygotowywaliśmy obiektów do badań
anatomicznych. Kiedy kostnica nie mogła nam pomóc, sprawą zajmowali się dwaj
Murzyni, i raczej rzadko pytano ich o cokolwiek.
West był wówczas niskim, szczupłym
młodzieńcem w okularach, o delikatnych rysach twarzy, blond włosach i łagodnym
głosie, toteż mogło się wydawać niewiarygodne, że ktoś taki mógł rozprawiać o
nikłych korzyściach z poszukiwań obiektów do badań na terenie cmentarza Christ Church i Potter's Fieid, ponieważ prawie
wszystkie chowane tam ciała były balsamowane, co rzecz jasna obracało
eksperymenty Westa w niwecz. Byłem
wtedy jego aktywnym i zagorzałym asystentem i pomagałem mu przy podejmowaniu
wszelkich decyzji, nie tylko dotyczących źródła ciał, ale i znalezienia
dogodnego miejsca, w którym moglibyśmy prowadzić naszą ohydną pracę. To mnie
przyszła na myśl opuszczona farma za Meadow Hill, w której w pokojach na parterze urządziliśmy
laboratorium i salę operacyjną, a we wszystkich oknach zawiesiliśmy czarne
zasłony, by skutecznie zamaskować nasze nocne działania. Dom stał z dala od
drogi, w pobliżu zaś nie było żadnych posesji, aczkolwiek konieczne było
podjęcie wszelkich możliwych środków ostrożności. Byle plotki o dziwnych
światłach, rozpuszczone przez nocnych marków mogły
doprowadzić do fiaska całego naszego przedsięwzięcia. Byliśmy zgodni, że w
razie niespodziewanego odkrycia przyznamy, iż jest to laboratorium chemiczne.
Stopniowo wyposażyliśmy naszą placówkę naukową w sprzęt zakupiony w Bostonie,
bądź wypożyczony cichaczem z uniwersytetu - staraliśmy się zamaskować go tak,
by laicy nie zdołali zorientować się do czego służył -
zaopatrzyliśmy się również w łopaty i oskardy, by przy ich pomocy grzebać w
piwnicy domu użyte do eksperymentów okazy.
Ma uczelni mieliśmy piec krematoryjny, ale urządzenie było
zbyt drogie jak na nasze nieautoryzowane laboratorium. Ciała zawsze stanowiły
poważny problem, nawet truchła świnek morskich po drobnych eksperymentach
prowadzonych przez Westa w jego pokoju w akademiku.
Przeglądaliśmy nekrologi, niczym ghule,
gdyż poszukiwane przez nas okazy musiały spełniać kilka podstawowych warunków.
Po pierwsze musiały być świeże i nie poddane zabiegom
balsamującym, nie mogły być również ofiarami żadnych powodujących deformację
chorób i musiały posiadać wszystkie organy.
największą nadzieję pokładaliśmy w
ofiarach wypadków. Przez wiele tygodni nie słyszeliśmy o żadnym, który
odpowiadałby naszym wymaganiom, choć - z pozoru w imieniu uczelni, ale nie tak
często by zwrócić na siebie uwagę - rozmawialiśmy z władzami kostnicy i
szpitala. Dowiedzieliśmy się, że w każdym przypadku uniwersytet miał prawo pierwszeństwa
przy otrzymaniu ciał, toteż mogło okazać się konieczne abyśmy pozostali w Arkham przez lato, kiedy zajęcia miały nieliczne osobowo
grupy semestru letniego.
Koniec końców, jednak uśmiechnęło się do nas szczęście, gdyż
któregoś dnia dowiedzieliśmy się o niemal idealnym dla nas przypadku zgonu:
poprzedniego ranka w Summer's Pond utonął młody,
silny robotnik i został niezwłocznie pochowany na koszt miasta. Ciała nie
zabalsamowano.
Tego popołudnia odnaleźliśmy nowy grób i postanowiliśmy
zabrać się do pracy krótko po północy.
Rozpoczęliśmy nasze makabryczne dzieło w czarną, mroczną
noc, choć wówczas nie znaliśmy jeszcze jedynej w swoim rodzaju cmentarnej
grozy, której przysporzyły nam późniejsze nasze doświadczenia. Mieliśmy łopaty
i zaciemnione naftowe lampy, bo, choć wynaleziono już latarki, nie były wtedy
jeszcze tak dobre jak dzisiejsze, te tungstenowe.
Odkopywanie szło nam okropnie wolno i gdybyśmy byli artystami moglibyśmy uznać
naszą pracę za makabrycznie poetycką, byliśmy jednak naukowcami toteż
ucieszyliśmy się, gdy nasze łopaty zgrzytnęły w drewno.
Kiedy pokrywa sosnowej skrzyni została zupełnie odkryta, West zsunął się do dołu i zdjął wieko, po czym wyciągnął
nieboszczyka z trumny. Sięgnąłem w dół, wyciągnąłem go
z dołu, po czym wraz z Western przywróciliśmy grób do poprzedniego stanu. Cała
sprawa nieco nas zdenerwowała, zwłaszcza zaś sztywne ciało - nieruchome oblicze
naszej pierwszej zdobyczy - niemniej jednak zdołaliśmy skutecznie zatrzeć
wszelkie ślady nocnej wizyty. Kiedy przyklepaliśmy łopatami ziemię na wierzchu
grobu, włożyliśmy okaz do płóciennego worka i wyruszyliśmy w powrotną drogę do
starego domu Chapmana, za Meadow
Mili.
Tam, na prowizorycznym stole sekcyjnym w świetle silnej
acetylenowej lampy, okaz nie wyglądał zbyt upiornie. Był to muskularny, i z
wyglądu tępy osiłek, typ prostego plebejusza, potężny, szarooki szatyn, jurny
zwierzak, pozbawiony psychologicznych subtelności i prawdopodobnie
ograniczający wszelkie witalne procesy do najbardziej zdrowych i prostych.
Teraz, z zamkniętymi oczyma wyglądał badziej na
śpiącego niż martwego, choć przeprowadzona przez mojego przyjaciela ekspertyza
wstępna, nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości co
do jego stanu.
Mieliśmy nareszcie to, czego West
pragnął: prawdziwego trupa, w idealnym stanie, gotowego do przyjęcia roztworu
przygotowanego zgodnie z nąjostrożniejszymi
kalkulacjami i teoriami, do użycia na ludzkim okazie. Napięcie z naszej strony
stało się ogromne. Wiedzieliśmy, że szansę na całkowity sukces są nikłe, i nie
mogliśmy wyzbyć się dojmującej zgrozy wynikającej z możliwości groteskowych
rezultatów częściowej animacji. Nasze największe obawy związane były z umysłem
i reakcjami "istoty", gdyż w czasie, jaki upłynął od śmierci,
bardziej delikatne komórki mózgowe mogły ulec degradacji. Co do mnie, nadal
ciekawiła mnie kwestia tak zwanej "ludzkiej duszy" i lękałem się
nieco sekretów, jakie mogły nam zostać wyjawione przez kogoś, kto powrócił z zaświatów. Zastanawiałem się jakie
rzeczy mógł widzieć ów spokojny młodzian w niedostępnych sferach i co mógłby
nam opowiedzieć, gdyby został w pełni przywrócony do życia. Jednak moja
ekscytacja i zdumienie nie były wszechogarniające, gdyż w dużej mierze
podzielałem materializm mojego przyjaciela. Był spokojniejszy ode mnie, gdy
wpuścił pokaźną dawkę swego roztworu do żyły trupa i błyskawicznie zabezpieczył
powstałą ranę.
Oczekiwanie było potworne, ale West
nie zasypiał gruszek w popiele. Co kilka chwil przykładał stetoskop do piersi
okazu i filozoficznie oznajmiał o negatywnych wynikach. Gdy
po trzech kwadransach okaz nie dał najmniejszych oznak życia, z wyraźnym
rozczarowaniem uznał roztwór za nieudany, ale postanowił wykorzystać okazję i
przed pozbyciem się ciała spróbować jeszcze jednej, nieco zmienionej formuły.
Tego wieczora wykopaliśmy w piwnicy dół i przed świtem mieliśmy go zapełnić, bo
choć zaopatrzyliśmy dom w mocne zamki, chcieliśmy uniknąć wszelkiego,
najmniejszego nawet ryzyka, odkrycia naszych posępnych praktyk. Poza tym
następnego wieczoru ciało nie byłoby zbyt świeże. Dlatego też, zabierając
jedyną acetylenową lampę do sąsiedniego laboratorium, pozostawiliśmy naszego
milczącego gościa na stole, w ciemności, i poświęciliśmy całą energię na
sporządzenie nowego roztworu; ważenie i odmierzanie mieszanki nadzorował West z niemal fanatyczną troskliwością.
Upiorne zdarzenie nastąpiło nagle i zgoła nieoczekiwanie.
Przelewałem coś z jednego naczynia laboratoryjnego do drugiego, zaś West pochylał się nad palnikiem spirytusowym, gdyż w tym
pozbawionym dopływu gazu domu nie można było podłączyć bunsena
- gdy z mrocznej czeluści pokoju, który niedawno opuściliśmy, buchnął potok najbardziej przerażających, demonicznych
wrzasków, jakie mieliśmy kiedykolwiek okazję słyszeć. Upiorny dźwięk nie mógłby
być okropniejszy, nawet gdyby otwarły się wszystkie bramy piekieł, i rozległo
się dobiegające z otchłani wycie potępionych, gdyż w tej jednej niesłychanej
kakofonii zawierała się cała nadnatura, groza i
rozpacz animowanej natury, nie ludzkiej, gdyż żaden człowiek nie byłby w stanie
wydać z siebie takich odgłosów. Mię myśląc wcale o naszym martwym okazie, obaj.
ja i West rzuciliśmy się jak
spłoszone zwierzęta, w stronę najbliższego okna, po czym przewracając naczynia
laboratoryjne, lampę i retorty, pognaliśmy jak szaleni w rozgwieżdżoną sielską,
wiejską noc. Sądzę, że krzyczeliśmy w czasie biegu zataczając się obłąkańczo,
aczkolwiek, gdy dotarliśmy do przedmieścia, pozwoliliśmy sobie na odrobinę
wytchnienia. Wyglądaliśmy teraz jak dwaj rewelersi, wracający do domu z nocnej bibki.
Nie rozdzieliliśmy się, ale dotarliśmy do wynajętego pokoju Westa, gdzie do świtu szeptaliśmy z ożywieniem, przy
zapalonym świetle. Do tej pory zdołaliśmy się już uspokoić, opracowaliśmy
racjonalne teorie i plany dalszego działania, abyśmy mogli przespać resztę
dnia; zajęcia postanowiliśmy sobie odpuścić.
Jednak wieczorem dwa artykuły w gazecie, zupełnie ze sobą nie związane, sprawiły, iż ponownie odechciało się nam spać.
Z niewyjaśnionych przyczyn, stary, opuszczony dom Chapmanów
spłonął doszczętnie, do fundamentów; fakt ten byliśmy w stanie wytłumaczyć,
przewróconą podczas naszej pośpiesznej ucieczki lampą naftową. Drugi artykuł
wszakże, wspominał o próbie zbezczeszczenia nowego grobu na Potter's
Fieid, przy czym wydaje się jakoby miast łopatą, ktoś
próbował rozkopać ziemię gołymi rękami. Tego nie byliśmy w stanie pojąć, ani
wytłumaczyć, gdyż łopatami bardzo starannie ubiliśmy ziemię na całym grobie.
Przez kolejnych siedemnaście lat, West
często oglądał się przez ramię i skarżył się, że słyszy za sobą odgłosy
dziwnego stąpania. A teraz zniknął.
2. Demon Plagi
Nigdy nie zapomnę upiornego lata, szesnaście lat temu, kiedy
Arkham, niczym anioł śmierci nawiedziła fala tyfusu.
Właśnie przez ową szatańską plagę rok ów tak dobrze wrył mi się w pamięć, przez
rzeczywisty terror przelatujący na nietoperzych
skrzydłach ponad stosami trumien w grobowcach Cmentarza Christ
Church, niemniej jednak w tamtym okresie byłem
świadkiem jeszcze większego koszmaru, koszmaru, o którym teraz, kiedy Herbert West zaginął, wiem już tylko ja.
West i ja pracowaliśmy, po
uzyskaniu dyplomów magisterskich, jako asystenci na wydziale medycyny
Uniwersytetu Miskatonic, zaś mój przyjaciel stał się
szeroko znany, z powodu swoich eksperymentów prowadza cych
do ożywiania umarłych.
Po rzezi - w imię nauki - niezliczonej ilości małych
zwierzątek, owo dziwaczne dzieło zostało ostentacyjnie przerwane nakazem
naszego sceptycznego dziekana, doktora Allana Malsey'a; mimo to West
kontynuował pewne testy potajemnie, w wynajętym pokoju w akademiku, a w jednym
przerażającym i niezapomnianym wypadku wydobył ludzkie ciało z grobu na Potter's Fieid i przeniósł na
opuszczoną farmę za Meadow Mili.
Byłem z nim wówczas, i widziałem jak wstrzykuje do
nieruchomych żyt eliksir, mający, jak przypuszczał, pobudzić w pewnym stopniu
chemiczne i fizyczne procesy życiowe okazu. Skończyło się to w potworny sposób
-istnym delirium strachu, które dawkowaliśmy stopniowo naszym starganym nerwom
- zaś West już nigdy od tej pory nie zdołał pozbyć
się przyprawiającego o obłęd wrażenia bycia prześladowanym i ściąganym.
Ciało nie było dość świeże; nie ulega wątpliwości, iż aby
odzyskać normalne zdolności mentalne, ciało musi być naprawdę bardzo świeże;
natomiast spalenie starego domu, uchroniło nas przed koniecznością pogrzebania
"istoty". Byłoby lepiej, gdybyśmy wiedzieli, że spoczywa kilka stóp
pod ziemią.
Po tym doświadczeniu, West na
pewien czas zarzucił swoje eksperymenty, niemniej jednak jego zapał urodzonego
naukowca z wolna zaczął powracać, znowu nagabywał władze uczelni o umożliwienie
mu dostępu do sali sekcyjnej i ludzkich okazów do prac, które uważał za
ogromnie ważne. Jego prośby i błagania spełzły na niczym. Decyzja doktora Malsey'a była niepodważalna, a wszyscy profesorowie z
uczelni podzielali decyzję ich szefa. W radykalnej teorii reanimacji dostrzegli
jedynie niedojrzałe wynaturzenia młodego entuzjasty, którego szczupła sylwetka,
blond włosy, niebieskie oczy za okularami w drucianych oprawkach i łagodny glos
nie pozwalały domyślać się nadnaturalnej diabolicznej wręcz mocy zimnego mózgu,
którym był obdarzony.
Widzę go teraz takim, jakim był wtedy - i przeszywa mnie
dreszcz. Jego twarz sposępniała, ale nigdy się nie postarzała. A teraz w Sefton miało miejsce to okropne zdarzenie, a West zaginął...
Ostatecznie West pokłócił się z
doktorem Malsey'em pod koniec naszego ostatniego
semestru, przed obroną pracy, a wymiana zdań jaką
odbyli nie była bynajmniej stonowana, przy czym mój przyjaciel, bardziej niż
dobrotliwy dziekan nie popisał się ogładą. Czuł, że stale i zgoła irracjonalnie
opóźniano jego wiekopomne dzieło;
dzieło, które rzecz jasna mógł
kontynuować w latach późniejszych, ale które pragnął rozpocząć, gdy miał
jeszcze dostęp do sal i sprzętu na uniwersytecie.
Fakt, iż starsi tradycjonaliści zignorowali rezultaty jego
eksperymentów na zwierzętach i uparcie zaprzeczali możliwościom reanimacji, był
dla młodego, pełnego temperamentu, logicznego umysłu Westa
wielce odrażający i niemal niezrozumiały. Jedynie większa dojrzałość mogła
pomóc mu w zrozumieniu chronicznych ograniczeń umysłowych ludzi typu
"profesorowie - doktorzy", będących produktami pokoleń patetycznych
Purytanów, łagodnych, sumiennych, niekiedy dobrodusznych i życzliwych,
aczkolwiek zawsze nietolerancyjnych, ograniczonych, nastawionych tradycjonalistycznie
i pozbawionych perspektyw. Wiek jest bardzo łaskawy dla tych niedoskonałych,
acz wielkodusznych osobników, których największą słabością była bojaźliwość i
którzy są ostatecznie karani powszechnym wyszydzeniem, za swe intelektualne
grzechy, grzechy takie jak: ptolemeizm, kalwiznizm, anty-darwinizm, anty-Nietzscheanizm
czy wszelkie odmiany sabbateanizmu.
Westowi - ostatecznie młodemu
człowiekowi - pomimo jego cudownych naukowych osiągnięć, brakowało cierpliwości
w stosunkach z dobrotliwym doktorem Malsey'em i jego wykształconymi kolegami. Tłumił w sobie coraz
większe oburzenie, a w głębi serca pragnął w jakiś widowiskowy i dramatyczny
sposób udowodnić swoje teorie tym tępym jajogłowym. Jak większość młodych, tak
i on snuł skomplikowane marzenia na jawie, marzenia o zemście, triumfie i
ostatecznym, wielkodusznym przebaczeniu.
I wtedy pojawiła się zaraza, uśmiechnięta i zabójcza. przybywająca wprost z koszmarnych jaskiń Tartaru.
Zanim się zaczęła, West i ja zdążyliśmy obronić
prace, ale pozostaliśmy na uczelni w charakterze asystentów dla semestru
letniego, toteż znajdowaliśmy się w Arkham, kiedy
plaga z iście demoniczną furią uderzyła na miasto. Choć nie byliśmy jeszcze
licencjonowanymi lekarzami, mieliśmy już tytuły magisterskie i w miarę jak rosła
liczba zagrożonych, posłano nas pospiesznie, byśmy pomagali chorym. Sytuacja
niemal całkowicie wydostała się spod kontroli, a ludzie marli jak muchy, tak że grabarze nie mogli nadążać z pochówkiem.
Pogrzeby bez balsamowania zwłok przeprowadzano błyskawicznie,
jeden za drugim i nawet krypta grobowca na cmentarzu Christ
Church była zastawiona trumnami pełnymi nie zabalsamowanych zmarłych. Te okoliczności nie mogły nie
wywrzeć żadnego wrażenia na Weście, który często
zastanawiał się nad ironią całej sytuacji: tyle świeżych okazów, a mimo to nie
miał żadnego do swoich zawieszonych eksperymentów!
Byliśmy przeraźliwie przepracowani, a upiorne napięcie
umysłowe i nerwowe wprawiło mojego przyjaciela w grobowy nastrój.
Jednak łagodni wrogowie Westa
również obarczeni byli piętrzącymi się coraz bardziej obowiązkami. Uczelnia
została zamknięta, a każdy lekarz z wydziału medycyny niósł pomoc w walce z
plagą tyfusu. Doktor Malsey zasłużył się szczególnie
w ofiarnej służbie, poświęcając swe wyjątkowe umiejętności i nie
słabnącą energię ducha przypadkom, które inni porzucali, z uwagi na
niebezpieczeństwo, lub ich ewidentną beznadziejność. W ciągu miesiąca
nieustraszony dziekan stał się ludowym bohaterem, aczkolwiek wydawał się
absolutnie nieświadomy swojej sławy walcząc z wyczerpaniem, gdyż o mało nie
padał z nóg wskutek Fizycznego zmęczenia i wycieńczenia psychicznego. West nie potrafił ukryć podziwu dla męstwa swego
przeciwnika, ale również i z tego powodu pragnął, z jeszcze większą
determinacją, udowodnić mu prawdziwość swych zadziwiających doktryn.
Wykorzystując dezorganizację i chaos, zarówno w pracy uczelni, jak i w
lokalnych przepisach dotyczących ochrony zdrowia, zdołał zdobyć świeże zwłoki,
przetransportować je nocą do sali sekcyjnej na uniwersytecie i tam, w mojej
obecności, wstrzyknął trupowi zmodyfikowaną wersję swego roztworu. Istota
faktycznie otworzyła oczy, ale tylko wpatrywała się w sufit z wyrazem
porażającej duszę zgrozy, zanim popadła w stan całkowitego odrętwienia, z
którego nic nie mogło jej wytrącić. West stwierdził,
iż nie było dostatecznie świeże -gorące, letnie powietrze nie wpływa korzystnie
na zwłoki. Tymczasem o mało nas nie przyłapano, zanim zdążyliśmy spalić ciało,
i West wątpił czy byłoby rozsądnym powtarzanie jego
śmiałego wyczynu związanego z nieco innym wykorzystaniem uczelnianego
laboratorium.
Epidemia osiągnęła swą kulminację w sierpniu. West i ja o mało nie wyzionęliśmy ducha, zaś czternastego
tego miesiąca zmarł doktor Malsey. Piętnastego
wszyscy studenci przybyli na pospiesznie wyprawiony pogrzeb i kupili ogromny
wieniec, choć ten ostatni, znikł pośród góry kwiatów i wieńców przysłanych
przez zamożnych mieszkańców Arkham i przez radę
miejską. Była to bądź co bądź, sprawa publiczna, gdyż
dziekan z całą pewnością był publicznym beneficjentem. Po pogrzebie wszyscy
byliśmy nieco przygnębieni i spędziliśmy popołudnie w barze Izby Handlowej,
gdzie West, pomimo iż wstrząśnięty śmiercią swego
głównego przeciwnika, zmroził nas wszystkich wzmiankami o swych śmiałych
teoriach. Większość studentów pod wieczór udała się do domów, lub miała jakieś
obowiązki, ale West przekonał mnie abym pomógł mu
uczynić tę noc, nocą przez duże M. Właścicielka domu, w którym West wynajmował pokój, zobaczyła nas, jak wchodziliśmy tam,
około drugiej nad ranem, w towarzystwie trzeciego mężczyzny, którego wspólnie z
Herbertem podtrzymywaliśmy i powiedziała swemu mężowi, iż niewątpliwie
musieliśmy sobie dobrze podjeść i z całą pewnością nie wylewaliśmy przy tym za
kołnierz.
Owa zgryźliwa kobieta miała najwyraźniej rację, gdyż około
trzeciej nad ranem cały dom został postawiony na nogi wrzaskami dobiegającymi z
pokoju Westa. a gdy wdarto
się do środka, wyważając drzwi, znaleziono nas obu nieprzytomnych, leżących na
zbryzganym krwią dywanie, pobitych, podrapanych i posiniaczonych, zaś wokół nas
po podłodze walały się potłuczone szczątki butelek i instrumentów Westa. Jedynie otwarte okno powiedziało im, co się stało z
naszym napastnikiem, a wic to zastanawiało się, jak udało mu się przeżyć
przerażający skok z okna pierwszego piętra na znajdujący się poniżej trawnik. W
pokoju natrafiono na fragmenty dziwnego odzienia, ale West
odzyskawszy przytomność wyjaśnił, że nie należały do obcego, lecz były
obiektami zebrany mi w celu dokonania analizy bakteriologicznej w związku z
badaniami dotyczącymi przenoszenia zakażeń bakteryjnych. Nakazał spalić je tak
szybko jak to możliwe, w dostatecznie dużym kominku. Policji zeznaliśmy, że nie
znaliśmy tożsamości człowieka, który nas napadł. Był to, jak stwierdził
rzeczowo West, zwykły nieznajomy, którego spotkaliśmy
w jednym z tych anonimowych barów w śródmieściu. Zachowaliśmy się raczej
jowialnie i ani West, ani ja nie złożyliśmy wniosku o
ściganie naszego krewkiego kompana.
Tej samej nocy w Arkham rozpoczął
się nowy koszmar, koszmar który, moim zdaniem,
przewyższył nawet grozę plagi tyfusu. Cmentarz Christ
Church stał się sceną potwornej zbrodni; nocny stróż
został rozdarty na śmierć w sposób, nie tylko zbyt okrutny, by można go było tu
przytoczyć, ale który wzbudził wątpliwości co do tego,
czy sprawca zabójstwa był w ogóle człowiekiem. Ofiarę po raz ostatni widziano
żywą już po północy, a o świcie odkryto jej rozszarpane na strzępy szczątki.
Przesłuchano kierownika cyrku z pobliskiego miasteczka Bolton,
ale mężczyzna zaklinał się, że wszystkie jego drapieżniki znajdowały się
zamknięte bezpiecznie w swoich klatkach. Ci, którzy znaleźli ciało zauważyli
ślady krwi prowadzące do zbiorowego grobowca, na betonie zaś, za bramą,
widniała niewielka kałuża szkarłatu. nieco słabsze
ślady wiodły w kierunku lasu, ale w pewnym momencie, ni stąd, ni zowąd się
urywały.
Następnej nocy diabły tańczyły na dachach Arkham, a wiatr zawodził bluźniercze, szalone pieśni.
Poprzez nękane plagą miasto przemykała klątwa, o której wielu sądziło, iż była
gorsza od zarazy, a nieliczni szeptali, że stanowiła ucieleśnienie demonicznej
duszy samego moru. Bezimienna istota, pozostawiająca po sobie krwawe ślady,
wdarła się do ośmiu domów, a pokłosiem wizyty owego milczącego, sadystycznego
monstrum było siedemnaście zmasakrowanych, niemożliwych do rozpoznania
szczątków ciał.
Kilka osób, które zdołało ją dostrzec w ciemności
stwierdziło, iż była biała i wyglądała, jak zdeformowana małpa albo
antropomorficzny czart, nie zawsze zdarzało mu się pozostawiać ofiarę w takim
stanie, w jakim była gdy ją zaatakował, gdyż niekiedy
bywał głodny. Zabił w sumie czternaście osób - trzy, które padły ofiarą zarazy,
zastał w ich domach już martwe.
Trzeciej nocy grupka zapalonych poszukiwaczy zdołała ją
pochwycić w domu przy Crane Street,
opodal miasteczka uniwersyteckiego Miskatonic. Obława
była zorganizowana nader przemyślnie i bez rozgłosu, dzięki pomocy ochotniczych
stacji radiowych. Z powodu generalnego alarmu i podjętych środków ostrożności,
tym razem były już tylko dwie ofiary, zaś pojmanie sprawcy odbyło się bez strat
w ludziach.
W końcu istota została powstrzymana przez kulę -ale tylko
zraniona, nie zabita - po czym przewieziono ja do miejscowego szpitala, przy
powszechnej ekscytacji i odrazie ze strony ogółu.
Był to bowiem człowiek. Co do tego
nie ulegało wątpliwości, pomimo ohydnych oczu, małpiej niemoty i demonicznej dzikości. Opatrzono mu ranę i wywieziono do zakładu dla
obłąkanych w Sefton, gdzie przez szesnaście kolejnych
lat, stworzenie to zawzięcie biło głową w wyłożone miękką gąbką ściany swojej
celi, aż do niedawnego incydentu, kiedy, w okolicznościach, o których mało kto chce wspominać, zdołało uciec. Tym
co przyprawiło grupę poszukiwaczy z Arkham o
największą odrazę, było oblicze bestii - kiedy w końcu ją umyto i doprowadzono
do porządku - ironiczne, niewiarygodne wręcz podobieństwo do uczonego
samarytanina, szlachetnego męczennika, który został pochowany zaledwie przed
trzema dniami: świętej pamięci doktora Allana Malsey'a. dobroczyńcy publicznego
i dziekana wydziału medycyny Uniwersytetu Miskatonic.
Dla zaginionego Herberta Westa,
jak i dla mnie, reakcją na ten fakt było bezgraniczne obrzydzenie i zgroza.
Wzdragam się, jeszcze dzisiaj, kiedy o tym myślę, bardziej nawet niż tamtego
ranka, kiedy West mruknął przez bandaże:
- "Do diaska, nie było dość świeże!"
3. Sześć strzałów w blasku księżyca.
Jest rzeczą raczej niesłychaną, by oddawać, jeden za drugim,
sześć strzałów z rewolweru, skoro przypuszczalnie wystarczyłby tylko jeden, ale
w życiu Herberta Westa było doprawdy wiele
niezwykłości. Ma ten przykład, nie często zdarza się, że młody lekarz,
opuszczający uczelnię, ukrywa powody dotyczące, takiego a nie innego wyboru
domu czy gabinetu, jednak w przypadku Westa tak
właśnie było. Kiedy uzyskaliśmy dyplomy i wypłynęliśmy na szerokie wody, by rozpocząć
prywatną praktykę, staraliśmy się, możliwie najdyskretniej pomijać fakt, iż
wybraliśmy nasz dom, ponieważ znajdował się na uboczu i w miarę niedaleko cmentarza.
Odosobnienie tego typu rzadko pozbawione jest przyczyn - i z
nami było podobnie - gdyż badania jakie prowadziliśmy
wymagały raczej niezbyt popularnych i niemile widzianych rozwiązań. Z pozoru
byliśmy zwykłymi lekarzami, ale w głębi serca nasze działania skierowane były
ku większemu i bardziej przerażającemu celowi. Herbert West bowiem poświęcił swe
życie prowadzeniu poszukiwań pośród mrocznych i zakazanych "krain
nieznanego", na rubieżach których miał nadzieję odkryć tajemnicę życia i
przywracania zimnej, cmentarnej gliny do stanu niekończącej się animacji. Tego
typu badania wymagają dziwnych materiałów - między innymi świeżych ludzkich
ciał - i aby mieć ich stały zapas, należało prowadzić ciche i spokojne życie
nieopodal' miejsca ich spoczynku.
West i ja poznaliśmy się na
studiach, i tylko ja jeden byłem nastawiony przychylnie do jego okropnych
eksperymentów, tak że w miarę upływu czasu stałem się
jego nieodłącznym asystentem. Dzięki poparciu uniwersytetu załatwiono nam
praktykę w Bolton, przemysłowym mieście opodal Arkham, gdzie mieściła się nasza uczelnia. Fabryka
Włókiennicza Bolton, to największy tego typu zakład w
dolinie Miskatonic, a zatrudnieni tam cudzoziemcy
bywają nader częstymi gośćmi u lokalnych lekarzy. Wybraliśmy nasz dom z
największą troskliwością, decydując się na zajęcie ostatniego, raczej
zapuszczonego domku na samym końcu Pond Street, o
pięć minut od najbliższego sąsiedztwa i oddalonego od miejscowego cmentarzyka
łąką, przedzieloną w połowie wąskim pasmem, leżącego na północy, dość gęstego
lasu.
Odległość była większa, niż byśmy sobie tego życzyli, ale po
tej stronie łąki nie było innego domu, zaś te po przeciwnej nie podlegały
okręgowi fabryki. Niemniej jednak, byliśmy ogólnie zadowoleni, gdyż pomiędzy
naszym domem a złowieszczym źródłem zaopatrzenia, nie było domów mieszkalnych.
Fakt, szło się tam dosyć długo, aczkolwiek bez najmniejszych przeszkód mogliśmy
przynosić nasze milczące obiekty badań do domu.
Od samego początku nasza praktyka ruszyła ostro z kopyta,
mieliśmy dostatecznie dużo pracy, by jako młodzi lekarze poczuć się zadowoleni,
ale i na tyle dużo, byśmy poczuli się znudzeni i zatroskani, gdyż rzecz jasna,
interesowało nas wówczas coś zupełnie innego. Robotnicy z fabryki byli raczej
krewkiej natury, i poza wieloma naturalnymi potrzebami, musieli wyładowywać
swój temperament w rozlicznych bójkach na pięści i noże, dzięki czemu mieliśmy
obaj z Western pełne ręce roboty. Jednak nasze umysły pochłonięte były w
głównej mierze sekretnym laboratorium, które urządziliśmy w piwnicy: było tam
światło elektryczne i długi stół, na którym późną nocą składaliśmy wykopane z
cmentarza okazy Westa, by wstrzyknąć im do żył
rozmaite roztwory. West jak szalony prowadził szeroko
zakrojone eksperymenty, usiłując wynaleźć miksturę, która na nowo pobudziłaby
wszelkie funkcje życiowe organizmu, zahamowane przez proces zwany potocznie
śmiercią, ale natrafiał w swych badaniach na wiele ogromnych przeszkód. Dla
poszczególnych gatunków trzeba było preparować oddzielne specyfiki, to co nadawało się dla świnek morskich, nie służyło ludziom,
zaś inne gatunki wymagały jeszcze większych modyfikacji.
Ciała musiały być wyjątkowo świeże, gdyż już lekki rozkład
tkanki mózgowej czynił idealną reanimację niemożliwą. nie
ulega wątpliwości, iż największym problemem było pozyskiwanie możliwie jak
najświeższych ciał;
Węst podczas swych sekretnych
badań na uczelni miał przerażające doświadczenia ze zwłokami wątpliwej
świeżości. Rezultaty częściowej lub niedoskonałej animacji były bardziej
przerażające, niż zupełne niepowodzenia, i obaj mieliśmy szokujące wspomnienia
kilku tego typu przypadków. Poza tym, od czasu naszej pierwszej demonicznej
sesji na opuszczonej farmie, na Meadow Mili w Arkham, dręczyło nas dziwne, mroczne uczucie zagrożenia,
zaś West, ów spokojny, niebieskooki blondyn
-okularnik, pomimo iż pod wieloma względami przypominał robota wykazującego
mechanicznie naukowe czynności, zwierzał mi się często, że ma wrażenie, jakby
ktoś go śledził. Owo niejasne odczucie - wywołane było przez stargane nerwy,
wzmożone niezaprzeczalnie niepokojącym faktem, iż co najmniej jeden z naszych
okazów wciąż jeszcze pozostawał przy życiu: owa przerażająca drapieżna istota,
zamknięta w pokoju bez klamek, w zakładzie w Sefton. l był jeszcze drugi fakt: nasz pierwszy okaz, o którego
losie nigdy się nie dowiedzieliśmy.
W Bolton mieliśmy szczęście;
jeżeli chodzi o okazy do badań, powiodło się nam dużo lepiej niż w Arkham. Nie minął tydzień, odkąd się tam zadomowiliśmy, gdy
trafiła się nam ofiara wypadku. Wykopaliśmy ją w nocy, po pogrzebie, a zanim
roztwór przestał działać, otworzyła oczy, i ich wyraz wydawał się całkiem
racjonalny. Straciła rękę; być może odnieślibyśmy większy sukces, gdyby ciało
nie było uszkodzone.
Pomiędzy tym dniem, a styczniem przyszłego roku dokonaliśmy
trzech kolejnych eksperymentów: jeden zakończył się kompletnym fiaskiem, w
drugim nastąpiły zauważalne ruchy mięśni okazu, w trzecim zaś, najbardziej
wstrząsającym, obiekt wyprostował się i krzyknął. Potem nastąpił raczej pechowy
okres - było mniej zgonów, a jeżeli już miały miejsce, okazy były zbyt chore,
lub zbyt okaleczone, by mogły służyć do naszych celów. Śledziliśmy uważnie
okoliczności i przyczyny każdego ze zgonów.
Pewnej marcowej nocy, nieoczekiwanie trafił w nasze ręce
okaz nie pochodzący z Potter's
Field. W Bolton,
przeważający duch purytanizmu umieścił boks w kategorii sportów zakazanych, z
typowym rzecz jasna rezultatem. nielegalne walki były
wśród robotników fabryki na porządku dziennym, zaś od czasu do czasu w
pojedynkach brał udział zawodowy talent bokserski, niższego szczebla. Taki
właśnie pojedynek odbył się owej ciemnej zimowej nocy, i najwidoczniej
zakończył się w nader brutalny sposób, skoro do naszego domu przybyło cichaczem
dwóch mocno zdenerwowanych Polaków, prosząc nas usilnie - i szeptem - abyśmy
pospieszyli do sekretnego i nie cierpiącego zwłoki
przypadku. Poszliśmy za nimi do opuszczonej stodoły, gdzie niewielka gromadka
przerażonych cudzoziemców -jaka zdecydowała się tam pozostać - wpatrywała się w
milczącą czarną sylwetkę leżącą na podłodze.
Pojedynek odbył się pomiędzy Kidem
0'Brienen, potężnie zbudowanym - a obecnie drżącym, jak osika, młodzieńcem o
haczykowatym nosie, a Buckiem Robinsonem znanym jako
"Dymek z Harlemu". Czarny został znokautowany i nawet pobieżne
badania powiedziały nam, że człowiek ów już nigdy nie wstanie. Był odrażającym,
przypominającym goryla osiłkiem, o nienormalnie
długich ramionach, które nieodmiennie kojarzyły mi się z małpimi, a jego
oblicze przywodziło myśli o niewypowiedzianych, mrocznych tajemnicach Konga i
dźwiękach tamtamów rozbrzmiewających podczas każdej
pełni księżyca, nieszczęsnych widzów pojedynku ogarnęła zgroza; nie wiedzieli,
jak zachowałaby się policja, gdyby cala sprawa nie została zatuszowana, i
zareagowali z nieskrywaną wdzięcznością, gdy West,
pomimo moich mimowolnych oporów, zaproponował, że po cichu pozbędzie się ciała,
zamierzając - o czym doskonale wiedziałem - wykorzystać je do swoich mrocznych
celów.
Bezśnieżny krajobraz skąpany był w księżycowym blasku, my
zaś przyodziawszy trup, zanieśliśmy go do domu, przez opustoszałe uliczki i
puste łąki, podobnie jak uczyniliśmy to owej przerażającej nocy w Arkham. Zbliżyliśmy się do domu przez łąkę, od tyłu,
wnieśliśmy nasz okaz do środka tylnym wejściem i znieśliśmy schodami do
piwnicy, tam zaś przygotowaliśmy go do zwyczajowego eksperymentu. Masz lęk przed
policją był tak absurdalnie wielki, że nadłożyliśmy czasu i drogi, aby ominąć
pojedynczego policjanta patrolującego ten teren.
Rezultat był nieco bezbarwny i zgoła rozczarowujący. Pomimo
iż nasz okaz wyglądał upiornie i groźnie, okazał się absolutnie nieczuły na
wszelkie roztwory, jakie wstrzyknęliśmy w jego czarne ramię, roztwory, które
przygotowaliśmy bazując jedynie na doświadczeniach z białymi okazami. Gdy świt
był już niepokojąco blisko, przenieśliśmy ciało przez pola, na skraj lasu
opodal cmentarza i pogrzebaliśmy tam, w najlepszym grobie
jaki byliśmy w stanie wykopać w zmarzniętej ziemi.
Po milczącym powrocie, położyłem się otępiały, nie reagując
na księżyc świecący mi prosto w oczy. I nagle rozległo się jednostajne stukanie
do tylnych drzwi. West również je usłyszał i wszedł
do mojego pokoju. Miał na sobie koszulę nocną i pantofle; w jednym ręku trzymał
rewolwer, w drugim zaś latarkę. Sądząc z rewolweru, bardziej spodziewał się
wizyty kogoś innego, niż policji.
- Lepiej chodźmy we dwóch - wyszeptał. - Tak czy inaczej,
lepiej żebyśmy otworzyli - może to jakiś pacjent, tylko tym kretynom mogło
wpaść do głowy, by dobijać się do tylnego wejścia.
Zeszliśmy cichutko, ostrożnie, po schodach, ogarnięci
częściowo tylko usprawiedliwionym lękiem, po części zaś, nasze obawy wynikały
jedynie z nietypowej pory, o jakiej ów tajemniczy gość zawitał w nasze progi.
Łomotanie nie ustawało, a wręcz przeciwnie, wyraźnie przybrało na sile. Kiedy
dotarliśmy do drzwi, ostrożnie odsunąłem zasuwę i otworzyłem je gwałtownie, a
gdy srebrzysty księżycowy blask spłynął na znajdującą się za nimi postać, West uczynił zdumiewającą rzecz. Pomimo
oczywistego zagrożenia jakie niosło zwracanie na
siebie uwagi, które mogło doprowadzić do fatalnej w skutkach wizyty policji i
męczących przesłuchań - mój przyjaciel, nagle gwałtownie, i zgoła
niepotrzebnie, opróżnił cały bębenek rewolweru, faszerując naszego nocnego
gościa ołowiem.
Okazało się bowiem, iż nie był to
policjant. W upiornym blasku księżyca, na progu czaił się gigantyczny, zdeformowany
stwór, rodem z najgorszych koszmarów -szklistookie,
czarne widmo, kucające na progu, prawie na czworakach, pokryte grudami ziemi,
liśćmi i pędami winorośli, zbryzgane zaschniętą posoką i trzymające między
błyszczącymi zębami śnieżnobiały, potworny cylindryczny przedmiot zakończony
drobną rączką.
4. Krzyk umarłego
Krzyk wyjącego nieboszczyka sprawił, iż w moim sercu zrodził
się lęk przed Herbertem Western, nie tłumiona, jawna
zgroza, która dominowała w ostatnich latach naszej współpracy. To całkiem
normalne, że coś takiego, jak wrzask trupa, powinno budzić przerażenie;
niemniej jednak byłem przyzwyczajony do tego typu rzeczy, a ten przypadek
wstrząsnął mną jedynie ze względu na niezwykłe okoliczności. I, jak już
wspomniałem, to nie samego trupa zacząłem się obawiać.
Herbert West,
którego byłem współpracownikiem i asystentem, przejawiał naukowe
zainteresowania przekraczające zwyczajową rutynę małomiasteczkowego lekarza. Z
tego właśnie powodu, kiedy uzyskał praktykę w Bolton,
wybrał stojący na uboczu dom, niedaleko cmentarza. Mówiąc krótko i dobitnie,
głównym zainteresowaniem Westa było potajemne
studiowanie fenomenu życia i śmierci, prowadzące do reanimowania zmarłych za
pomocą zastrzyków z roztworem pobudzającym. Właśnie ze względu na owe upiorne
eksperymenty, konieczny był stały dostęp do bardzo świeżych ludzkich ciał;
bardzo świeżych, ponieważ nawet najdrobniejszy rozkład bezpowrotnie niszczył
strukturę mózgu; a ludzkich, gdyż okazało się, iż roztwór ów musiał być
preparowany w różny sposób dla różnych typów organizmów.
Zginęły setki królików i świnek morskich, które następnie
zostały poddane terapii, ale okazało się, iż brnęliśmy w ślepą uliczkę. West nigdy nie odniósł pełnego sukcesu, ponieważ nigdy nie
udało mu się zdobyć dostatecznie świeżych zwłok.
Tym, czego pragnął były trupy, z których dopiero
co uciekło życie; ciała, ze wszystkimi komórkami nienaruszonymi,
zdolnego do ponownego przyjęcia impulsu, prowadzącego ku formie ruchu zwanej
życiem. Istniała nadzieja, że to drugie, sztuczne życie może być powtarzane,
dzięki seriom zastrzyków, ale dowiedzieliśmy się, że zwyczajne, naturalne życie
nie reaguje na ten typ działań. Aby uzyskać w pełni sztuczną formę życia,
prawdziwe życie musi przestać istnieć, okazy muszą być bardzo świeże, ale przy
tym faktycznie martwe.
Przerażające eksperymenty rozpoczęły się, kiedy West i ja byliśmy studentami na wydziale medycyny
Uniwersytetu Miskatonic, po raz pierwszy mając pełną
świadomość w pełni mechanistycznej natury życia. Było to już siedem lat temu,
ale od tego czasu West ani trochę się nie zmienił:
nadal był niskim, blondwłosym, gładkolicym
okularnikiem o łagodnym głosie i tylko od czasu do czasu, lodowaty błysk w jego
oku mówił o narastającym
i przybierającym na sile fanatyzmie
jego charakteru, spowodowanym przez nie słabnący nacisk jego upiornych
poszukiwań. Nasze doświadczenia byty często wyjątkowo odrażające - zwłaszcza
zaś, rezultaty nieudanych reanimacji, kiedy to bryły cmentarnej gliny dzięki
rozmaitym modyfikacjom ożywczego roztworu stawały się przerażającą,
nienaturalną i bezmózgową formą ruchu.
Jedna z istot wydala przeraźliwy, rozdzierający dusze i
nerwy wrzask; inna ożywszy gwałtownie, pobiła nas obu do nieprzytomności i
uciekła ogarnięta morderczym szałem, nim zdołano ją pochwycić i umieścić za
kratami zakładu dla obłąkanych; jeszcze inna, odrażające, afrykańskie monstrum,
wygrzebało się z płytkiego grobu i dokonało potwornego czynu, West musiał zastrzelić ten obiekt, nie mogliśmy zdobyć ciał
dostatecznie świeżych, aby po dokonaniu reanimacji wykazywały chęć rozumnego
myślenia; w efekcie prowadzonych przez nas badań powstawały tylko bezimienne
koszmarne upiory, niepokój budziła myśl, że jeden, a może nawet dwa z tych
potworów, wciąż jeszcze żyły - świadomość ta spędzała nam sen z powiek. Jednak
mimo tego, jedyne czym się niepokoiliśmy to trudność
zdobycia dostatecznie świeżych okazów do naszych eksperymentów. West był bardziej zapalony ode mnie, toteż niekiedy
odnosiłem wrażenie, że patrzył na każdą zdrową, czerstwą, żywą fizys, niczym na
potencjalny okaz do reanimacji.
Dopiero w lipcu 1910 roku pech związany ze zdobywaniem
okazów zaczął się odwracać. Wyjechałem wówczas na dłuższą wizytę do moich
rodziców w Illinois, a kiedy wróciłem, zastałem Westa w stanie jednoznacznego podniecenia. Z ekscytacją,
poinformował mnie. że najprawdopodobniej udało mu się
rozwiązać problem świeżości ciał, a dokonał tego, podchodząc do owej kwestii z
zupełnie innej strony, mianowicie dzięki sztucznej konserwacji. Wiedziałem, że
pracował nad nową i wielce niezwykłą mieszanką balsamującą i nie zdziwiło mnie,
gdy okazało się, iż jego trud zakończył się sukcesem; jednak dopóki nie
wyjaśnił mi szczegółów, byłem raczej zdumiony, jak tego typu mieszanka mogłaby
pomóc w naszym dziele, skoro uszkodzenie zwłok, stanowiące nasz najpoważniejszy
problem, spowodowane było procesami gnilnymi rozpoczynającymi się, zanim
obiekty trafiały w nasze ręce.
Teraz przekonałem się, że West
doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Stworzył mianowicie substancję nadającą
się raczej do przyszłego, niż natychmiastowego użycia licząc, że los ponownie
ześle mu jakiegoś świeżego i nie pochowanego umrzyka,
tak jak przed laty, kiedy trafił się nam Murzyn, zabity w pięściarskim
pojedynku, w Bolton.
Ostatecznie los się do niego uśmiechnął, gdyż obecnie w
sekretnym piwnicznym laboratorium znajdowało się ciało, którego proces
rozkładu, z całą pewnością, nie mógł się jeszcze rozpocząć. West
nie ośmielił się prorokować, jak potoczy się reanimacja, i czy mógł liczyć na
ożywienie umysłu trupa. Eksperyment byłby kamieniem milowym w naszych
badaniach, postanowił więc zatrzymać nowe zwłoki do
mego powrotu, tak byśmy obaj mogli, w tradycyjny sposób, być świadkami tego
niezwykłego spektaklu.
West powiedział mi
w jaki sposób zdobył okaz. Był to żwawy, rześki mężczyzna, dobrze ubrany
przyjezdny, który dopiero co wyszedł z pociągu, gdyż
miał załatwić jakieś interesy w fabryce włókienniczej. Wędrówka przez miasto
była długa i zanim przybysz zatrzymał się przy naszym domu, aby spytać o drogę
do fabryki, ni stąd, ni zowąd jego serce zaczęło szwankować. Odmówił przyjęcia
kropli nasercowych, a w chwilę potem skonał. Można by przypuszczać, iż zwłoki
te zostały zesłane Westowi przez niebiosa.
Podczas swej krótkiej rozmowy z Western przybysz stwierdził,
że w Bolton był zupełnie nie znany,
a po przeszukaniu jego kieszeni okazało się, iż nazywał się Robert Leavitt, pochodził z St. Louis i
prawdopodobnie nie miał rodziny, która mogłaby zacząć zadawać pytania w związku
z jego zniknięciem. Gdyby mężczyzny tego nie udało się przywrócić do życia, nikt
nie dowiedziałby się o naszym eksperymencie. Flasze
okazy grzebaliśmy w gęstym paśmie leśnym, pomiędzy domem a cmentarzem. Gdyby
jednakże został on ożywiony, zyskalibyśmy sobie sławę i poczesne miejsce w
panteonie nauki. Dlatego też. West niezwłocznie wstrzyknął
do nadgarstka trupa mieszankę, dzięki której okaz miał w stanie pełnej
świeżości doczekać do dnia mego powrotu. Kwestia przypuszczalnie słabego serca,
która w moim rozumowaniu stanowiła poważne zagrożenie naszego eksperymentu,
najwyraźniej nie trapiła Westa zanadto. Nareszcie
miał nadzieję na uzyskanie tego, czego nie zdołał dotychczas osiągnąć: ponowne
zapalenie iskierki inteligencji i być może przywrócenie światu normalnej, żywej
istoty.
Tak więc nocą osiemnastego lipca
1910 roku Herbert West i ja staliśmy w piwnicznym
laboratorium i wpatrywaliśmy się w białą, milczącą sylwetkę skąpaną w
oślepiającym blasku łukowych lamp. Mieszanka balsamująca zadziałała
zadziwiająco skutecznie, ponieważ kiedy patrzyłem z fascynacją na silnie
zbudowane zwłoki, nie wykazujące od dwóch tygodni
oznak zesztywnienia, mimowolnie spytałem Westa czy
ten człowiek na pewno nie żyje. Upewnił mnie o tym skwapliwie, przypominając
jednocześnie, iż roztworu reanimującego nigdy nie używał bez uprzedniego
przeprowadzenia dokładnego badania okazu, jako iż specyfik był bezużyteczny jeżeli w ciele tliła się choć iskierka życia.
Podczas gdy West zajął się czynnościami wstępnymi, ja
nadal byłem pod wrażeniem niewiarygodnej złożoności nowego eksperymentu; był on
złożony do tego stopnia, iż West nie ufał żadnym
innym dłoniom, mniej delikatnym niż jego własne. Zabraniając mi, bym dotykał
czoła, najpierw wstrzyknął narkotyk do nadgarstka, tuż obok miejsca, w które
wkłuł igłę, kiedy wstrzykiwał okazowi swoją mieszankę balsamującą. Miało to na celu,
jak stwierdził, rozluźnienie całego systemu i neutralizację mieszanki, aby
roztwór reanimacyjny mógł swobodnie zadziałać, kiedy zostanie wstrzyknięty do
krwioobiegu.
Nieco później, kiedy mogło się zdawać, ze ciało uległo
drobnej przemianie a jego kończyny poczęły niemal niezauważalnie drżeć. West brutalnie przycisnął do przeszywanej dreszczami twarzy
okazu poduszkę i nie odjął jej, dopóki trup nie znieruchomiał, będąc tym samym
gotowy do naszej próby reanimacji. Blady entuzjasta wykonał skrzętnie jeszcze
jeden test, aby upewnić się, że okaz jest z całą pewnością martwy, po czym -
nareszcie - wstrzyknął w jego lewe ramię dokładnie wymierzoną dawkę ożywczego
eliksiru, przygotowanego po południu z dużo większą starannością, niż gdy
robiliśmy to na uczelni, kiedy wszystko było dla nas nowe. nie
potrafię wyrazić dzikiego, zapierającego dech w piersiach napięcia z jakim
oczekiwaliśmy na rezultat eksperymentu z udziałem pierwszego, naprawdę świeżego
okazu -pierwszego, co do którego mogliśmy się spodziewać, iż otworzy usta aby
wypowiedzieć jakieś składne słowa, a być może również opowiedzieć nam, co
widział po drugiej stronie najgłębszej otchłani.
West był materialistą, nie wierzył
w duszę, zaś wszystkie świadome działania człowieka składał na karb cielesnego
fenomenu, dlatego też konsekwentnie nie spodziewał się objawień upiornych
tajemnic z czeluści i mrocznych miejsc znajdujących się poza granicami śmierci.
W pewnym sensie, teoretycznie, się z nim zgadzałem. ale
pozostały we mnie szczątkowe, instynktowne ślady prymitywnej wiary mych
przodków, a co za tym idzie, nie mogłem nie przyglądać się ciału z pewną dozą
niepokoju i budzącego dreszczyk emocji wyczekiwania. Poza tym nie byłem w
stanie zatrzeć w pamięci wspomnienia tamtego strasznego, nieludzkiego wrzasku,
który usłyszeliśmy owej nocy, kiedy przeprowadziliśmy nasz pierwszy
eksperyment, na opuszczonej farmie w Arkham.
Niewiele czasu upłynęło nim naocznie przekonałem się, że
nasza próba nie zakończyła się totalną porażką. Kredowobiałe policzki okazu
zaczęły nabiegać kolorami. Różowy odcień zaczął się również pojawiać pod jego
szczeciniastym - piaskowej barwy - zarostem. West,
który trzymał dłoń na lewym nadgarstku trupa, czując puls, pokiwał głową
znacząco i niemal równocześnie, na lusterku trzymanym nad ustami martwego
mężczyzny pojawiła się mgiełka, nastąpiła luka w spazmatycznych skurczach
mięśni, po czym rozległ się świszczący dźwięk oddechu i klatka piersiowa
zaczęła się poruszać. Spojrzałem na zamknięte powieki i wydawało mi się, że
dostrzegam, ich drżenie. W chwilę potem powieki uniosły się ukazując oczy -
szare, spokojne i żywe, ale nadal pozbawione inteligencji i choćby odrobiny
zaciekawienia.
W chwili fantastycznego wzruszenia zacząłem szeptać pytania,
wprost do różowiejącego ucha okazu; pytania o inne światy, które wciąż jeszcze
mógł pamiętać. W miarę upływu czasu zostały wyrugowane z mego umysłu przez
narastającą zgrozę, ale wydaje mi się, że ostatnie, które powtarzałem po
wielokroć, brzmiało: - Gdzie byłeś? nie wiem czy
naprawdę mi odpowiedział, czy nie, ale wiem, że w tej właśnie chwili wydało mi
się, iż jego usta poruszyły się bezgłośnie formułując sylaby, którym nadałem
formę dźwiękową brzmiącą jako: "tylko teraz", jakby te dwa krótkie
słowa mogły mieć jakiekolwiek znaczenie czy związek z moim pytaniem.
Jednak muszę przyznać, że w tej chwili byłem pochłonięty
przeświadczeniem, iż oto w końcu udało się nam osiągnąć upragniony wielki cel i
po raz pierwszy reanimowany trup zdołał wyraźnie wypowiedzieć jakiekolwiek
sensowne słowa. W następnej chwili nie mieliśmy już najmniejszych wątpliwości co do tego, że odnieśliśmy sukces; niewątpliwie
roztwór okazał się skuteczny i przynajmniej na pewien czas, zdołał spełnić
swoje zadanie, przywracając zimnego trupa do stanu w pełni racjonalnego i
artykułowanego życia. Jednak wraz z uczuciem triumfu ogarnęła mnie również
dojmująca zgroza i nie był to bynajmniej mrożący krew w żyłach lęk przed
koszmarną istotą, która przemówiła, lecz przed czynem, którego byłem świadkiem
i przed człowiekiem, z którym złączył mnie zawodowy los.
W tej samej chwili bowiem, bardzo
świeże ciało, które zdołało w końcu odzyskać pełną i przerażającą świadomość,
na wspomnienie swoich ostatnich chwil życia, gwałtownym ruchem wyrzuciło w górę
obie ręce, tocząc ostatni bój na śmierć i życie z powietrzem, po czym zaś z
ostatnim przeraźliwym krzykiem, którego słowa już zawsze będą pobrzmiewać w mym
zbolałym mózgu, po raz drugi i ostatni wyzionęło ducha, przekraczając granicę,
skąd nie było już dlań powrotu. Jego ostatnie słowa brzmiały: - Pomocy! Mię
zbliżaj się do mnie ty przeklęty mały czterooki
czorcie! Zabierz ode mnie tę cholerną igłę!
5. Koszmar wśród cieni.
Wielu ludzi opowiadało o rozmaitych upiornych rzeczach
(wiele z tych historii zostało opublikowanych), które miały miejsce na polach
bitewnych Wielkiej Wojny. niektóre niemal pozbawiały
mnie przytomności, inne przyprawiały o mdłości, jeszcze inne wzbudzały zimny
dreszcz i sprawiały, że mimowolnie w mroku oglądałem się za siebie. Wydaje mi
się, że jestem w stanie opowiedzieć o najbardziej koszmarnym ze zdarzeń jakie tam zaistniało, szokującym, niewiarygodnym
koszmarze wśród cieni.
W 1915 roku byłem lekarzem w randze podporucznika, w pułku
stacjonującym we Flanders, jednym z wielu Amerykanów
wyprzedzających nasz rząd we włączeniu się w gigantyczne starcie narodów, nie
wstąpiłem do wojska z własnej inicjatywy, ale niejako na przyczepkę, gdyż w
armii znalazł się człowiek, którego byłem nieodłącznym, niezastąpionym
asystentem: słynny bostoński specjalista w dziedzinie chirurgii, doktor Herbert
West. Doktor West
niecierpliwie czekał na okazję, by móc służyć jako chirurg na frontach Wielkiej
Wojny, a gdy dano mu ją, zabrał mnie ze sobą, wbrew mojej woli. Istniało wiele
powodów, dla których cieszyłbym się, gdyby wojna nas rozdzieliła - powody które sprawiały, iż zarówno praktyka medyczna, jak i
towarzystwo Westa stawały się dla mnie coraz bardziej
irytujące - kiedy jednak wyjechał do Ottawy i dzięki poparciu swego kolegi,
załatwił sobie najwyższy wynik na komisji wojskowej, nie mogłem oprzeć się jego
władczej perswazji, gdy uświadomił mi, że jak zawsze muszę mu towarzyszyć.
Kiedy mówię, iż doktor West
pragnął służyć na froncie, nie mam na myśli stwierdzenia, iż był z natury
miłośnikiem wojen, czy zżerał go niepokój o bezpieczeństwo cywilizacji.
Nie, West był zimną niczym lód intelektualną
maszyną; chudym, jasnowłosym, niebieskookim okularnikiem; wydaje mi się, iż w
duchu wyszydzał moje napady wojennego entuzjazmu i cezury całkowitej
neutralności. W ogarniętym wojenną pożogą Flanders,
było jednak coś, czego pragnął, i aby to zdobyć musiał zaciągnąć się do wojska.
Nie pragnął tego samego co inni, lecz czegoś co
wiązało się z dość specyficzną ścieżką nauki, którą uparcie podążał i na której
udało mu się uzyskać zadziwiające i nader odrażające rezultaty. Był to,
najkrócej mówiąc, stały zapas świeżo zabitych ludzi, w rozmaitych stadiach
rozkawałkowania.
Herbert West potrzebował świeżych
ciał, gdyż jego pasją życiową była reanimacja umarłych. O jego
zainteresowaniach nie wiedzieli szacowni pacjenci, którzy w błyskawicznym
tempie uczynili Westa sławnym po jego przybyciu do
Bostonu; ja wszakże wiedziałem o tym, aż za dobrze, gdyż byłem jego najbliższym
przyjacielem i jedynym asystentem od lat, kiedy studiowaliśmy jeszcze medycynę
na uniwersytecie Miskatonic w Arkham.
Właśnie na studiach West rozpoczął swe okropne
eksperymenty, początkowo na małych zwierzątkach, później zaś na zdobytych w
szokujący sposób ludzkich okazach. Opracował roztwór, który wstrzykiwał do żył
martwych istot i jeżeli były dostatecznie świeże, reagowały w różnorodny,
dziwaczny sposób.
Sporo kłopotów przysporzyło mu opracowanie właściwej
formuły, gdyż każdy z gatunków zwierząt wymagał zmienionego składu preparatu.
Przeszywała go zgroza, gdy przypominał sobie częściowo udane eksperymenty:
bezimienne istoty powstałe z
niezupełnie świeżych ciał, przy użyciu niedoskonałych roztworów, niektóre z
tych okazów pozostały przy życiu -jeden znajdował się w zakładzie dla
obłąkanych w Sefton, podczas gdy inne zniknęły, a kiedy powracał pamięcią do owych wyobrażalnych,
acz zdawałoby się niemożliwych przypadków, pomimo swej zwykle nieugiętej
postawy i stoickiego spokoju, przeszywał go dreszcz zgrozy.
West przekonał się niebawem, iż
absolutna świeżość była podstawowym warunkiem dla używanych do badań okazów i
zgodnie z tą regułą zajął się przerażającymi, nienormalnymi praktykami
polegającymi na wykradaniu zwłok, na uczelni i podczas naszej wczesnej praktyki,
w robotniczym miasteczku Bolton, odczuwałem wobec Westa pełen fascynacji podziw; jednak w miarę jak stosowane
przez niego metody stały się coraz bardziej bezwzględne, poczęła trawić mnie
dojmująca zgroza, nie podobał mi się sposób w jaki
przyglądał się zdrowym, żywym ciałom; później zaś miała miejsce owa koszmarna
sesja w laboratorium, kiedy dowiedziałem się, że jeden z okazów był jeszcze
żywy, kiedy został przez Wesla spreparowany. Wtedy to
po raz pierwszy udało mu się uzyskać w trupie oznaki racjonalnego myślenia i,
rzecz jasna, ów sukces uczynił go do reszty nieczułym.
Nie ośmielam się mówić o metodach stosowanych przez niego
przez ostatnie pięć lat. Trzymała mnie przy nim jedynie czysta chorobliwa
ciekawość i widziałem rzeczy, których język ludzki nie byłby w stanie
powtórzyć. Stopniowo Herbert West stał się w moich
oczach postacią potworniejszą niż okropności, które były jego dziełem.
Uświadomiłem sobie, że jego niegdyś zwyczajny naukowy zapal związany z
przedłużeniem życia zaczął przyjmować bardziej zdegenerowaną formę,
przeradzając się w makabryczną, plugawą ciekawość i sekretny zmysł kostnicowego wizjonerstwa. Jego zainteresowania prócz tego,
że odrażające i diabolicznie nienormalne były od tej pory piekielne i
perwersyjne; ze stoickim spokojem podziwiał sztuczne monstra, na widok których każdy zdrowy człowiek z miejsca padłby trupem,
zdjęty bezgranicznym przerażeniem i odrazą; za fasadą bladego intelektualnego
oblicza, stał się nieubłaganym Baudelairem fizycznych
eksperymentów, obojętnym Elagabalusem grobowców.
Bez mrugnięcia powieką stawiał czoła niebezpieczeństwom;
zabić kogoś było dlań równie łatwo jak splunąć. Wydaje mi się, że osiągnął ów
stan z chwilą, kiedy udowodnił swoją tezę, iż racjonalne życie może zostać
przywrócone, i, prowadząc eksperymenty reanimujące, na oderwanych fragmentach
ludzkich ciał, poszukiwał nowych światów, które mógłby podbić.
Wyznając dzikie i oryginalne idee na temat niezależnych
właściwości życiowych komórek organicznych i tkanek nerwowych, oddzielonych od
ich naturalnych systemów fizjologicznych, osiągnął pewne, dość odrażające
rezultaty wstępne w postaci nigdy nie umierającej,
sztucznie odżywianej i rozrastającej się tkanki, uzyskanej z niewyklutych jaj pewnego tropikalnego gada.
Pragnął zawzięcie ustalić dwie rzeczy: po pierwsze -czy jest
możliwe uzyskanie stanu świadomości i racjonalnego działania bez udziału mózgu
połączonego z rdzeniem Kręgowym i rozmaitymi ośrodkami nerwowymi, po drugie zaś
- czy istnieje jakikolwiek, eteryczny, nieuchwytny, pozafizyczny
związek, mogący łączyć chirurgicznie oddzielone fragmenty, będące niegdyś
jednym żyjącym organizmem.
Jego badania wymagały ogromnego zapasu świeżo zabitych,
ludzkich ciał, i dlatego właśnie Herbert Wcst
zdecydował się wyruszyć na front Wielkiej Wojny.
Potworne, niewyobrażalne zdarzenie miało miejsce o północy,
pod koniec marca 1915 roku, w lazarecie za liniami frontu, w St. Eloi. nawet dziś zastanawiam się
czy stało się to naprawdę, czy też może doświadczyłem demonicznego przypadku
delirium. West miał prywatne laboratorium we
wschodnim pomieszczeniu czegoś, co przypominało oborę, którą przydzielono mu na
jego prośbę popartą twierdzeniem, iż pracował nad nowymi, radykalnymi metodami
leczenia beznadziejnych z pozoru przypadków okaleczeń. Pracował tam jak
rzeźnik, pośród swoich okrwawionych okazów, nigdy nie mógłbym przywyknąć do lekkości z jaką przyjmował i klasyfikował niektóre rzeczy.
Fakt, iż od czasu do czasu dokonywał dla innych żołnierzy prawdziwych cudów,
jednakże jego większe sukcesy i powody do radości były mniej jawnej i
filantropijnej natury. Wyjaśnieniem mogły być dźwięki, które nawet w tej wieży
Babel zdawały się dziwne i podejrzane. Częstymi odgłosami był wśród nich huk
rewolwerowych wystrzałów - niewątpliwie pospolity dla pól bitewnych, ale z całą
pewnością niespotykany w wojskowym lazarecie. Reanimowanym okazom doktora Westa nie dane było długie życie ani podziw szerszego
grona.
Poza ludzką tkanką, West zajmował
się sporo tkanką embrionalną węży, którą hodował z tak zaskakującym rezultatem.
Była lepsza od materiału ludzkiego do podtrzymywania życia w rozczłonkowanych
fragmentach, i to było obecnie głównym przedmiotem jego badań.
W mrocznym kącie laboratorium trzymał ogromne naczynie z
pokrywą, pełne gadziej materii komórkowej, która mnożyła się i rosła, pęczniejąc
w odrażający sposób.
W nocy, o której mowa, w nasze ręce dostał się wspaniały
nowy okaz mężczyzny, ongi fizycznie silny i obdarzony tak wielkim umysłem, że
pewne było. iż musiał posiadać wyjątkowo czuły system
nerwowy. Jak na ironię. był to ten sam oficer, który
dopomógł Westowi w pomyślnym przejściu przez komisję
wojskową i który miał być naszym współpracownikiem. Co więcej, w przeszłości
przez pewien czas studiował u Westa teorię reanimacji.
Major sir Eric
Moreland Ciapham Lee, odznaczony Distinguish Serviced Order, był najlepszym chirurgiem w naszej dywizji
i został ponownie przydzielony do sektora St. Eloi. kiedy tylko sztab otrzymał
wieści o zaciętych walkach w tym regionie. Przyleciał aeroplanem
pilotowanym przez nieustraszonego porucznika Ronalda Milla, tylko po to, by zostać zestrzelonym nad samym celem.
Wypadek był tyleż spektakularny, co potworny. Ciało Milla
zostało zmasakrowane nie do poznania, ale zwłoki wielkiego chirurga, pomimo iż
niemal całkiem zdekapitowane, nie odniosło
praktycznie żadnych innych obrażeń. West pospiesznie
przeniósł do swego laboratorium pozbawioną życia istotę, będącą niegdyś jego
przyjacielem i kolegą po fachu; ja zaś wzdrygnąłem się, kiedy skończył
odcinanie głowy i umieścił ją w tym piekielnym pojemniku pełnym galaretowatych
gadzich jajeczek, aby zachować ją do przyszłych eksperymentów. następnie ułożywszy zdekapitowane
ciało na stole operacyjnym, zabrał się do dzieła. Wstrzyknął trupowi nową krew,
podwiązał pewne żyły i arterie, połączył nerwy na bezgłowym kikucie szyi, i
zamknął go, przy pomocy skrawka skóry pobranego z okazu w mundurze oficerskim. Wiedziałem czego pragnął, sprawdzić czy wysoce zorganizowane
ciało mogło, pozbawione głowy, przejawiać jakiekolwiek oznaki życia umysłowego,
które było udziałem dostojnego sir Erica Morelanda CIapham Lee. Niegdysiejszy
student reanimacji, obecnie zimny trup, miał zostać w upiorny sposób wezwany,
aby to zilustrować.
Wciąż jeszcze widzę Herberta Westa,
skąpanego w złowieszczym elektrycznym świetle, jak wstrzykiwał swój roztwór
reanimacyjny w ramię bezgłowego korpusu. Sceny tej nie jestem w stanie opisać,
przypuszczam, że gdybym spróbował, straciłbym przytomność, gdyż w pomieszczeniu
pełnym zwłok, nadających się jedynie do kostnicy, panuje atmosfera obłędu: krew
i pomniejsze ludzkie szczątki zaścielają podłogę śliską, tłustą, brejowatą,
sięgającą prawie do kostek warstwą szlamu, a w odległym kącie - pośród cieni -
smażąc się na mrugającym, błękitnozielonkawym,
widmowym ogniu, bulgocząc odrażająco, mnożą się i powiększają ohydne, upiorne,
gadzie tkanki.
Okaz, jak raz po raz powtarzał West,
miał wspaniały system nerwowy. Wiele się po nim spodziewał, a gdy pojawiło się
kilka konwulsyjnych skurczów mięśni, zauważyłem na twarzy Westa
wyraz gorączkowego zaciekawienia. Sądzę, że był gotowy zobaczyć na własne oczy
dowód swojego przybierającego na sile przekonania, iż świadomość, logiczne
myślenie i osobowość mogą istnieć niezależnie od mózgu, że człowiek nie ma
żadnego centralnego, łączącego ducha, ale jest jedynie maszyną, organizacją
tkanki nerwowej, której każdy fragment jest w mniejszym lub większym stopniu
samoistną całością. Jedną triumfalną demonstracją West
zamierzał sprowadzić całą tajemnicę życia do kategorii mitu. Ciało drgało teraz
dużo gwałtowniej i, dosłownie na naszych oczach, poczęły nim targać
przerażające konwulsyjne skurcze. Ręce zadygotały niepokojąco, nogi uniosły
się, zaś rozmaite mięśnie napięły się w odruchowych spazmach. Następnie
bezgłowy stwór wyciągnął obie ręce przed siebie w geście, oznaczającym bez
wątpienia bezdenną rozpacz - inteligentną rozpacz i desperację, z całą
pewnością wystarczające do udowodnienia każdej teorii Herberta Westa. Rzecz jasna nerwy kontynuowały ostatnią czynność
wykonywaną przez okaz, tuż przed jego śmiercią; rozpaczliwą próbę wydostania
się ze spadającego aeroplanu.
Nigdy nie będę wiedział na pewno, co wydarzyło się później.
Mogła to być jedynie upiorna halucynacja wywołana wstrząsem spowodowanym przez
niemiecki ostrzał - gdyż właśnie w tej chwili pocisk artyleryjski trafił w
budynek, obracając go w mgnieniu oka w perzynę. Któż to wie - skoro jedynie ja
i West zdołaliśmy wyjść cało z tego piekła?
Ciało na stole podniosło się, w przerażający sposób szukając
na oślep rękoma wokół siebie, a w chwilę potem usłyszeliśmy dźwięk. Nie nazwę
tego głosem, gdyż było to zbyt straszne, nie mniej jednak krwi w żyłach nie
zmroził mi ani tembr tego dźwięku, ani treść słów - to krzyknęło jedynie: -
Skacz, Ronaldzie, na miłość boską, skacz!
Przerażające było przede wszystkim samo źródło owego dźwięku. Dobywał się on bowiem z ogromnego, zakrytego pojemnika stojącego w
skąpanym w głębokich, upiornych cieniach, kącie laboratorium.
6. Legiony umarłych.
Kiedy doktor Herbert West zniknął,
rok temu, bostońska policja dokładnie mnie przesłuchała. Sądzili,
że coś zatajam, być może nawet podejrzewali coś o wiele gorszego, niemniej
jednak nie mogłem powiedzieć im prawdy, gdyż na pewno by w nią nie uwierzyli.
Wiedzieli rzecz jasna, że West prowadził działania w które nie uwierzyłby żaden zwykły śmiertelnik;
jego potworne eksperymenty dotyczące reanimacji ciał zmarłych już od dawna nie
były całkowitą tajemnicą, aczkolwiek ostatnia, rozdzierająca duszę katastrofa
miała w sobie elementy demonicznego majaku, który sprawił, iż nawet ja
zwątpiłem w prawdziwość tego, co zobaczyłem.
Byłem najbliższym przyjacielem Westa i jeep jedynym, zaufanym asystentem.
Spotkaliśmy się wiele lat temu, na wydziale medycyny i od samego początku
uczestniczyłem w jego straszliwych badaniach. Z wolna starał się udoskonalić
roztwór, który wstrzyknięty do żył świeżo umarłych, przywraca ich do życia.
Dzieło to wymagało stałej dostawy zwłok i wielce nietypowych działań. Mimo to,
bardziej szokujące były efekty niektórych z tych eksperymentów: posępne masy
martwych tkanek, które West przywrócił do stanu
ślepej, bezmózgiej, przyprawiającej o mdłości animacji. Takie były typowe
symptomy, gdyż, aby ożywić umysł, okazy musiały być absolutnie świeże, proces
rozkładu nic mógł w najmniejszym stopniu naruszyć delikatnych komórek
mózgowych.
Potrzeba zdobycia bardzo świeżych zwłok doprowadziła morale Westa do ruiny. Trudno było je uzyskać i któregoś dnia
zabezpieczył dla siebie okaz, który wciąż jeszcze był żywy i zdrowy. Walka,
zastrzyk i silny alkaloid zmienił go w bardzo świeżego trupa, zaś eksperyment
zakończył się pozostającym w pamięci - choć krótkim -triumfem. W efekcie
jednak, dusza Westa stała się od tego dnia zimna i
nieczuła. Zdarzało się również, iż obrzucał ludzi, obdarzonych bystrym mózgiem
i właściwym wigorem, taksującym spojrzeniem, jakby oglądał okazy. Ostatnimi
czasy zacząłem otwarcie obawiać się Westa, gdyż
wyraźnie począł przyglądać mi się w ten szczególny sposób.
Ludzie zdawali się nie zauważać jego spojrzeń, ale
dostrzegali mój strach; zaś po jego zniknięciu wykorzystali to, jako podstawę
do swych absurdalnych podejrzeń. W rzeczywistości, West
bał się bardziej niż ja; odrażające poszukiwania zmieniły jego życie w koszmar,
w którym stale czuł się niepewnie i lękał się byle cienia. Po części obawiał
się policji. Czasami jednak, jego nerwowość była głębsza i bardziej mglista,
związana
z kilkoma niemożliwymi do opisania
istotami, którym zaszczepił upiorną formę życia, i których naocznie nic widział
konających. Zwykle kończył swoje eksperymenty przy pomocy rewolweru, ale
kilkakrotnie okazał się zbyt wolny. Ma przykład w przypadku pierwszego okazu,
na którego grobie widziano później wyraźne ślady rycia pazurami. Ponadto było
jeszcze ciało profesora z Arkham,
który popełnił kilka odrażających zbrodni, z aktami kanibalizmu
włącznie, zanim go schwytano i osadzono w Zakładzie dla Obłąkanych w Sefton, gdzie przez szesnaście lat uparcie walił głową o
ścianę. O większości innych, najprawdopodobniej ocalałych okazów, jest mi dużo
łatwiej mówić - gdyż w latach późniejszych naukowy zapał Westa
uległ degeneracji, zmieniając się w formę niezdrowej i fantastycznej manii, zgodnie z którą poświęcał swe umiejętności reanimacji, aby
ożywiać nic całe ciała, a poszczególne jego części, lub fragmenty połączone z
tkanką organiczną inną niż ludzka. Zanim zniknął, jego działalność zmieniła się
w diabelski, odrażający koszmar, o wielu eksperymentach nigdy nie ukaże się
drukiem nawet najdrobniejsza wzmianka.
Wielka Wojna, podczas której obaj pełniliśmy funkcję
chirurgów polowych, zintensyfikowała tę stronę Westa.
Mówiąc, iż lęki Westa przed
jego okazami były mgliste, mam na myśli głównie ich złożoną naturę. Po części
brały się one jedynie ze świadomości istnienia owych bezimiennych potworów,
poniekąd zaś z obawy przed uszkodzeniami ciała, jakie w pewnych okolicznościach
mogłyby mu zadać. Ich zniknięcie nadało całej sytuacji wrażenia jeszcze
głębszej grozy - z nich wszystkich, West znał miejsce
pobytu tylko jednego - nieszczęsnego monstrum zamkniętego w zakładzie dla
obłąkanych.
I był jeszcze inny, bardziej subtelny lęk: nader
fantastyczna sensacja, będąca rezultatem niezwykłego eksperymentu w armii
kanadyjskiej w 1915 roku. West, w samym sercu zaciętej
bitwy reanimował majora sir Erica
Morelanda Ciapham Lee, odznaczonego Distinguished Service Order, kolegę po fachu, który wiedział o jego
eksperymentach i mógłby zacząć je naśladować. West
odjął mu głowę, aby sprawdzić czy po korpusie można się spodziewać oznak quasi
inteligentnego życia. Eksperyment zakończył się sukcesem i w tej samej chwili,
w budynek uderzył pocisk artyleryjski. Kadłub poruszał się i, co może wydawać
się niewiarygodne, obaj byliśmy dogłębnie przekonani, że usłyszeliśmy słowa płynące
z leżącej w zacienionym kącie laboratorium, odciętej głowy oficera. Pocisk,
okazał się w pewnym sensie litościwy, niemniej West
nigdy nie czuł się tak pewnie, jak by sobie tego życzył, i wątpił czy tylko my
dwaj zdołaliśmy przeżyć wybuch. Przywykł do wymyślania koszmarnych scenariuszy
dalszego możliwego działania bezgłowego lekarza, obdarzonego mocą reanimowania
umarłych.
Ostatnia siedziba Westa mieściła
się w starym, nader eleganckim domu z widokiem na jeden z najstarszych
cmentarzy w Bostonie. Wybrał to miejsce z czysto symbolicznych i fantastycznie
estetycznych powodów, bowiem większość pochowanych tam zwłok pochodziła z
okresu kolonialnego, a tym samym przedstawiałaby niewielką wartość dla naukowca
poszukującego bardzo świeżych ciał. Laboratorium mieściło się w pomieszczeniu podpiwnicznym, wybudowanym potajemnie przez zagranicznych
robotników; mieścił się tam wielki piec do spalania nieczystości, w którym West mógł szybko i całkowicie pozbywać się wszystkich tych
zwłok, ich fragmentów, bądź syntetycznych namiastek ciał, jakie mogły pozostać
po jego makabrycznych eksperymentach; zarówno tych bardziej, jak i mniej
poważnych. Podczas wykuwania tej piwnicy robotnicy natrafili na wyjątkowo stary
mur - bez wątpienia połączony z dawnym cmentarzyskiem - niemniej jednak
umieszczony zbyt głęboko, by mógł odpowiadać któremuś ze znajdujących się tam
grobowców. Po dłuższym namyśle West stwierdził, iż
musiał to być fragment jakiejś sekretnej komory pod grobem Averillów,
gdzie ostatniego pochówku dokonano w 1768 roku.
Byłem z nim, gdy przyglądał się badawczo cuchnącym,
zawilgłym ścianom, obnażonym przez łopaty i oskardy robotników i byłem
przygotowany na okropny dreszcz, który towarzyszyć miał mi przy otwarciu ponad
stuletnich grobowych tajemnic, ale, po raz pierwszy, niepokój
Westa zdołał przezwyciężyć jego naturalną
ciekawość i zdradził swą zdegenerowaną żyłkę, rożka żując by ściana pozostała
nietknięta, a na dodatek jeszcze zamurowana.
Taką też pozostała do owej ostatniej, piekielnej nocy,
stając się jedną ze ścian sekretnego laboratorium. Mówiąc o dekadencji Westa muszę dodać, iż była ona rzeczą czysto mentalną i
zasadniczo nieuchwytną. Zewnętrznie do końca się nie zmienił, pozostając
spokojnym, zimnym wręcz chudym, blondwłosym,
niebieskookim okularnikiem - ot typowy, chłopak tryskający młodością, której
zdawałoby się, nigdy nie zdołają skalać lęk i strach.
Wydawał się spokojny, nawet kiedy
myślał o rozkopanym grobie i oglądał się przez ramię, nawet kiedy myślał o
drapieżnej istocie, drapiącej i bijącej głową w ściany swej celi w zakładzie
dla obłąkanych w Sefton.
Koniec Herberta Westa rozpoczął
się pewnego wieczoru, w naszej wspólnej pracowni, kiedy na przemian popatrywał
z zaciekawieniem, to na mnie, to na gazetę. Dziwaczny tytuł na jednej z
pomiętych stron przykuł jego uwagę, zupełnie jakby szpon bezimiennego tytana, dosięgnoł go poprzez przestrzeń szesnastu długich lat. W
zakładzie dla obłąkanych w Sefton, oddalonym o
pięćdziesiąt mil stąd, wydarzyło się coś strasznego i niewiarygodnego,
powodując zakłopotanie wśród okolicznych mieszkańców i zmieszanie wśród
policji.
We wczesnych godzinach rannych grupka milczących mężczyzn
weszła na teren ośrodka, a ich przywódca obudził pracowników zakładu. Był to
budzący grozę wojskowy, który mówił nie poruszając wargami, i którego głos, jak
głos brzuchomówcy, wydawał się dobywać ze sporego pudła, trzymanego w ręku
przez oficera. Jego pozbawione wyrazu oblicze wydawało się niemal olśniewająco
piękne, ale dyrektor zakładu przeżył szok, kiedy spostrzegł je w świetle lamp
znajdujących się w głównym holu, była to bowiem
woskowa twarz z oczyma z malowanych szkiełek. Mężczyzna ów musiał paść ofiarą
jakiegoś straszliwego wypadku. Tuż za nim podążał wyższy mężczyzna, odrażający
osiłek, którego posiniałe oblicze wydawało się na wpół wyżarte przez jakąś nie znaną chorobę. Przywódca zażądał przekazania mu
potwornego zabójcy znanego jako kanibal z Arkham,
przebywającego w Sefton od szesnastu lat, a gdy mu
odmówiono, dał znak, który spowodował, iż rozpętało się piekło. Diabły z piekła
rodem pobiły, podeptały i pogryzły wszystkich pracowników zakładu, którzy nie
zdążyli zbiec; zabiły czterech ludzi a na końcu uwolniły szalone monstrum.
Ofiary pamiętające szczegóły wypadków i nie popadające przy tym w histerię, przysięgały że stworzenia zachowywały się mniej jak ludzie,
a bardziej jak bezmyślne automaty sterowane przez wojskowego o woskowej twarzy.
Zanim zdołano wezwać pomoc, po napastnikach i ich przywódcy zniknął wszelki
ślad.
Od czasu, gdy przeczytał ów artykuł, do północy West siedział kompletnie nieruchomo, jak sparaliżowany. O
północy ktoś zadzwonił do drzwi, a West, kompletnie
zaskoczony i zaniepokojony drgnął gwałtownie. Wszyscy służący spali na
poddaszu, toteż ja poszedłem aby otworzyć. Jak już
wspomniałem o tym policji, na ulicy nie było żadnego pojazdu, a jedynie grupka
dziwnie wyglądających postaci dźwigających sporych rozmiarów pudło, które
ułożyli w holu po tym jak jeden z nich, wysokim, zgoła nienaturalnym głosem
oznajmił: -"Przesyłka Ekspresowa, opłata uiszczona z góry".
Wyszli z domu chwiejnym, jakby niepewnym krokiem, a gdy za
nimi spoglądałem odniosłem dziwne wrażenie, iż kierowali się w stronę
cmentarza, na tyłach domu. Kiedy zamknąłem za nimi drzwi, West
zszedł na dół i spojrzał na pakę. Miała około dwóch
stóp kwadratowych i widniało na niej napisane poprawnie nazwisko Westa oraz jego obecny adres zamieszkania. Znajdował się
tam również podpis: "Od Erica Morelanda Ciaphama Lee, St. Eloi, Flanders". Przed sześcioma laty, we Rianders, zburzony artyleryjskim pociskiem budynek szpitala
zawalił się na bezgłowy korpus doktora Ciaphama Lee i jego odjętą od ciała głowę, która - być może -
zdołała wydać z siebie artykułowane dźwięki.
West nie był teraz nawet
poruszony. Jego stan był o wiele bardziej mroczny. - To koniec - powiedział -
ale najpierw spalmy "to". Znieśliśmy pakę do laboratorium,
nasłuchując. Nie pamiętam wielu szczegółów, niemniej wierutnym kłamstwem jest
twierdzenie, iż to ciało Herberta Westa umieściłem
wewnątrz pieca. Obaj wstawiliśmy tam całe, nie otwierane
pudło, zamknęliśmy drzwi i włączyliśmy prąd. Z pudła nie dobył się żaden nawet
najcieńszy dźwięk.
To West pierwszy zauważył
odpadające tynki na tej części ściany, gdzie został zamurowany fragment starego
grobowca. W chwilę potem dostrzegłem małą, czarną szczelinę, poczułem
demoniczny, lodowaty podmuch wiatru, a w moje nozdrza uderzył odór gnijących
trzewi ziemi. Nic nie było słychać, ale w tej samej chwili zgasło światło i w
blasku jakiejś dziwnej fosforescencji płynącej z innego świata dostrzegłem
sylwetki całej hordy pracujących w milczeniu, upiornych istot, które mogła
stworzyć jedynie chora wyobraźnia, lub coś o wiele gorszego.
Ich postacie były ludzkie, pół ludzkie, częściowo ludzkie, i
nie ludzkie - horda była groteskowo heterogeniczna.
Jeden po drugim usuwały kamienie z ponad stuletniego muru.
Później zaś, kiedy wyłom był dostatecznie duży. pojedynczym
szeregiem weszły do laboratorium. Na ich czele podążał kroczący majestatycznie
stwór z cudowną głową wykonaną z wosku. Idące za swym przywódcą maszkary
zatrzymały spojrzenia pałających obłędem ślepi na Merbercie
Weście. West nie opierał
się, ani nie próbował krzyczeć. Wszystkie monstra, w jednej chwili rzuciły się
na niego i na moich oczach rozdarły go na strzępy, zabierając fragmenty jego
ciała w głąb podziemnej krypty grobowej. Głowę Westa
zabrał ze sobą woskowogłowy oficer w kanadyjskim
mundurze. Zanim zniknął dostrzegłem, iż niebieskie oczy za szkłami okularów w
drucianych oprawkach pałały odrażającym błyskiem pierwszego, jeszcze nie
uporządkowanego wrażenia wzrokowego.
Rankiem nieprzytomnego odnaleźli mnie służący. West zniknął. W piecu znajdowały się jedynie
niezidentyfikowane popioły. Policjanci przesłuchiwali mnie, ale cóż im mogłem
powiedzieć? nie powiążą z Western tragedii jaka
wydarzyła się w Sefton - ani jej, ani wizyty mężczyzn
z pudłem, gdyż uparcie zaprzeczają ich istnieniu. Powiedziałem im o grobowcu, a
oni wskazali na nienaruszony tynk na zamurowanej ścianie i skwitowali moje
słowa śmiechem. W tej sytuacji nie powiedziałem im już nic więcej. Sugerują, że
albo jestem szaleńcem, albo mordercą - prawdopodobnie obłąkanym. Ale nie
stałbym się nim, gdyby te przeklęte legiony umarłych nie były tak piekielnie ciche...