SNY W DOMU WIEDŹMY
Walter Gilman nie wiedział, czy to
gorączka wywołała sny, czy może raczej na odwrót. Na wszystko padał cień
przyczajonej, pradawnej, plugawej grozy starego miasta i przeżartych pleśnią,
bluźnierczych spadzistości dachu, pod którym pisał, studiował i borykał się z
równaniami i prawami, chyba że akurat miotał się na
prostym, żelaznym łóżku.
Słuch niesamowicie mu się wyczulił, osiągając prawie
prymitywny poziom odbioru, będący niemal nie do zniesienia. Gilman
już dawno temu zatrzymał tani zegar kominkowy, którego tykanie przywodziło mu
na myśl huk dział pułku artylerii. Nocami słabe odgłosy czarnego miasta na
zewnątrz, złowrogie chrobotanie szczurów w przeżartych przez robactwo ścianach wystarczyły, by odbierał je niby swoiste, diabelskie pandemonium.
Mrok zawsze zdawały się przepełniać niewyjaśnione dźwięki, a jednak czasami
dygotał ze strachu, póki odgłosy nie ucichły, a wówczas odbierał inne, nieco
słabsze odgłosy, które, jak podejrzewał, czaiły się pod nimi.
Znajdował się w niezmiennym, nawiedzonym, pełnym legend Arkham, z tulącymi się do siebie dwuspadowymi dachami,
zwieszającymi się i zaciemniającymi poddasza, gdzie pośród mroku, w dawnych
czasach, przed ludźmi króla chroniły się czarownice. W mieście tym nie było
bardziej mrocznego i owianego złą sławą miejsca niż szczytowy pokój, w którym
znalazł swą przystań, w tym bowiem domu i w tym pokoju
schroniła się ongiś stara Keziah Mason, która w
niewiadomy po dziś dzień sposób umknęła z Salem,
unikając stryczka.
Było to w 1692 roku - kat popadł w obłęd, bełkocząc o
niewielkim, futrzastym stworzeniu z białymi kłami,
które wybiegło z celi Keziah i nawet sam Cotton Mather nie był w stanie
wyjaśnić znaczenia kątów oraz łuków nakreślonych na szarym, kamiennym murze jakimś
lepkim czerwonym płynem.
Może Gilman nie powinien był tak
zawzięcie studiować. Geometria nieeuklidesowa i fizyka kwantowa mogą
nadszarpnąć każdy umysł, kiedy zaś na dodatek ktoś interesuje się folklorem i
usiłuje wyśledzić dziwne źródła wielowymiarowej rzeczywistości na podstawie
pewnych upiornych wzmianek z opowieści gotyckich i bluźnierczych plotek
przekazywanych wieczorami przy kominku, trudno spodziewać się choćby
częściowego wyzwolenia od silnego napięcia psychicznego. Gilman
pochodził z Haverhill, lecz dopiero
kiedy poszedł do college’u w Arkham, zaczął wiązać wyższą matematykę z fantastycznymi
legendami o pradawnej magii. Jakaś aura tego mrocznego miasta mocno musiała
wpłynąć na jego wyobraźnię. Profesorowie z Uniwersytetu Miskatonic
nalegali, by choć trochę przystopował i z własnej woli
zrezygnował z uczestnictwa w niektórych wykładach. Co więcej, odwiedli go od
czerpania wiedzy z wątpliwej wartości ksiąg, zawierających sekrety, które
przechowywano pod kluczem w skarbcu uczelnianej biblioteki. Stało
się to jednak poniewczasie, Gilman zdążył już zajrzeć
do zakazanego, przerażającego Necronomiconu Abdula Alhazreda,
niepełnej Księgi Eibonu i wyklętego Unaussprechlichen Kulten von Junzta, by porównać swą abstrakcyjną formułę dotyczącą
właściwości przestrzeni i wymiarów - to, co znane, z nieznanym.
Wiedział, że jego pokój znajdował się w starym Domu Wiedźmy
i właśnie dlatego go wynajął. W kronikach hrabstwa Essex sporo było wzmianek o procesie Keziah
Mason, a to, co wyznała na torturach sądowi Oyer i katu, bez reszty zafascynowało Gil-mana.
Opowiedziała sędziemu Hathorne’owi o liniach i
krzywych, które można nakreślić, wyznaczając kierunki wiodące poprzez ściany
przestrzeni do zupełnie innych miejsc, poza nimi. Sugerowała przy tym, że
wzmiankowane linie i krzywe były często używane podczas pewnych spotkań o
północy w ciemnej dolinie białych kamieni za Meadow Hill i na bezludnej wysepce na rzece. Wspomniała także o
Czarnym Człowieku, o swej przysiędze i o nowym, sekretnym nahabejskim
imieniu. A potem nakreśliła te linie na ścianie swojej celi i zniknęła.
Gilman uwierzył w dziwne rzeczy
dotyczące Keziah i przeszył go dziwny dreszcz, gdy
dowiedział się, iż jej dom stał jeszcze, od ponad dwustu trzydziestu pięciu
lat. Kiedy doszły go słuchy, jakoby Keziah po dziś
dzień pojawiała się w starym domu i wąskich uliczkach opodal, gdy dowiedział
się o nieregularnych śladach ludzkich zębów pozostawianych na ciałach
niektórych śpiących, zarówno w tym, jak i w sąsiednich domach, o dziecięcych
krzykach rozlegających się podczas Wiosennego Przesilenia i wigilii Wszystkich
Świętych, o fetorze wyczuwalnym często na poddaszu starego domu po tych dwóch
przerażających okresach w roku, a także o małym kudłatym stworzeniu o ostrych
zębach nawiedzającym obracającą się w ruinę budowlę i z zawziętością nękającym
ludzi w najciemniejszą noc, tuż przed świtem, postanowił, że za wszelką cenę
musi tam zamieszkać. Wynajęcie pokoju nie było trudne.
Dom był wszak mało popularny, ludzie niechętnie w nim mieszkali i dawno już
obniżono tu ceny czynszu do minimum. Gilman nie mógł
powiedzieć, co spodziewał się tam odnaleźć, wiedział jednak, że chciał znaleźć
się w budynku, gdzie wskutek jakichś okoliczności, bardziej lub mniej
gwałtownie, pewna stara kobieta z siedemnastego wieku posiadła wiedzę matematyczną
wykraczającą być może poza największe współczesne osiągnięcia Plancka, Heisenberga, Einsteina i
de Sittera. Badał belki i gipsowe ściany w
poszukiwaniu tajemniczych znaków we wszystkich dostępnych miejscach, gdzie
tapeta złuszczyła się i odwinęła, a w ciągu tygodnia udało mu się wynająć pokój
na poddaszu, od wschodu, gdzie Keziah uprawiała swoje
czary. Pokój stał pusty niemal od początku, nikt bowiem
nie chciał zabawić w nim dłużej, niemniej właściciel domu, z pochodzenia Polak,
w sprawie wynajmu tego pomieszczenia okazał się wyjątkowo nieufny. Gilmanowi wszelako nic się nie stało, aż do dnia, kiedy
dostał tej gorączki. Nie ujrzał widmowej postaci Keziah,
przepływającej przez posępne korytarze i pokoje, ani małej, pokrytej sierścią
istoty wślizgującej się co noc na poddasze, by go
dręczyć. W swych poszukiwaniach nie natknął się nawet na zapisy inkantacji.
Bywało, że spacerował zaciemnionymi, niebrukowanymi alejkami, cuchnącymi
wilgocią i grzybem, przy których czaiły się przycupnięte blisko siebie przeraźliwe,
brązowe domy, liczące sobie Bóg wie ile lat, nachylone, rozchwierutane i
łypiące drwiąco wąskimi oknami o małych, kanciastych szybkach. Wiedział, że tu
właśnie wydarzyło się ongiś wiele dziwnych rzeczy i coś zdawało się sugerować,
że pomimo pozorów spokoju upiorna przeszłość, ta najmroczniejsza, najbardziej
wstydliwa i zakazana, wciąż była żywa i miała się całkiem nieźle - przynajmniej
wśród niektórych z tych krętych, wąskich uliczek.
Dwukrotnie wybrał się również łódką na owianą złą sławą
wysepkę na rzece, szkicując osobliwe kąty przybierane przez rzędy omszałych,
szarych, stojących kamieni, których pochodzenie jest niejasne, zagubione gdzieś
w pomroce dziejów.
Pokój Gilmana był spory, lecz o
dziwnie nieregularnym kształcie, północna ściana lekko nachylona do wewnątrz,
podczas gdy niski sufit opadał delikatnym skosem w tę samą stronę. Pomijając
szczurze nory i ślady pozostawione przez inne nocne stworzenia, nie było
dostępu ani nawet śladu dawnego dojścia do wnęki, która musiała istnieć
pomiędzy ukośną ścianą a prostym zewnętrznym murem domu od strony północnej,
aczkolwiek w ścianie widocznej z ulicy można było wyraźnie dostrzec okno, dawno
temu zabite deskami. Poddasze nad pokojem, które musiało mieć spadzistą
podłogę, było równie niedostępne.
Kiedy Gilman wspiął się po
drabinie na zasnuty pajęczynami stryszek nad resztą poddasza, odkrył
pozostałości dawnych szczelin, otworów zabitych skrzętnie starymi deskami i
zabezpieczonych twardymi, drewnianymi kołkami, typowymi dla ciesielki z czasów kolonialnych. Żadne jednak słowa perswazji nie były w stanie
przekonać nieugiętego właściciela domu, by pozwolił mu spenetrować którąś z
tych zamkniętych przestrzeni.
W miarę upływu czasu jego zainteresowanie nieregularną
ścianą i sufitem w pokoju narastało, zaczął bowiem
nadawać osobliwym kątom matematycznego znaczenia, które dość jeszcze niejasno
poczęło zdradzać mu ich rzeczywiste przeznaczenie. Stara Keziah,
konstatował, musiała mieć swoje powody, by żyć w pokoju o tak dziwacznie
wzniesionych ścianach, czyż bowiem sama nie wyznała,
że to właśnie dzięki pewnym układom kątowym zdołała wydostać się poza granice
przestrzeni znanego nam świata? Jego zainteresowania z wolna przeniosły się z nie badanych pustych przestrzeni za ukośnie ułożonymi
powierzchniami na same powierzchnie, a ściślej mówiąc, na cel, jaki wytyczał
ich szczególny układ.
Pierwsze symptomy zapalenia opon mózgowych, a wraz z nimi
sny, wystąpiły z początkiem lutego. Już od jakiegoś czasu niezwykłe kąty ścian
w pokoju Gilmana zaczęły wywierać nań dziwny, nieomal
hipnotyczny wpływ. W miarę zaś trwania mroźnej, posępnej zimy coraz częściej
popatrywał on z uwagą w róg pomieszczenia, gdzie opadający sufit stykał się z
wychyloną do wewnątrz ścianą. W okresie tym Gilman
przejmował się mocno niemożnością skoncentrowania się na nauce, obawiał się
nadchodzących egzaminów semestralnych. Jednak nadpobudliwość słuchowa równie
mocno dawała mu się we znaki. Życie stało się nieustającą, prawie niemożliwą do
zniesienia kakofonią rozmaitych odgłosów i, co gorsza, zaczął on również
odbierać inne, rozlegające się bez przerwy dźwięki, dochodzące być może z
nieznanych obszarów poza światem żyjących - balansujące na granicy
słyszalności. Jak dotąd, najbardziej nieprzyjemnymi znajomymi dźwiękami było
szuranie szczurów w starych ścianach. Czasami ich
skrobanie wydawało się nie tylko ukradkowe, ale wręcz celowe. Gdy dochodziło
spoza pochyłej ściany północnej, mieszało się z dziwnym, jakby suchym
chrzęstem, a kiedy rozlegało się od strony zamkniętego od wieków poddasza nad
pochyłym sufitem, Gilman zawsze zastygał w pełnym
niepokoju bezruchu, jakby spodziewał się czegoś strasznego, jakiegoś
niewysłowionego koszmaru, który, co prawda nierychliwy, zjawi się któregoś
dnia, by go ostatecznie pochłonąć.
Sny były pozbawione choć odrobiny
zdrowego rozsądku, a Gilman poczuł, że muszą być
wypadkową jego zainteresowań i dogłębnych badań z dziedziny nauki i etnografii.
Zbyt wiele rozmyślał o niejasnych przestrzeniach, które, zgodnie z tym, co
mówiły mu jego prawidła, musiały leżeć poza znanymi nam trzema wymiarami, a
także o możliwości, że Keziah Mason, za sprawą
jakiegoś niepojętego impulsu czy wpływu, zdołała odnaleźć bramę do tych
obszarów. Pożółkłe ze starości kroniki zawierające zeznania jej i jej
oskarżycieli były tak niesamowicie sugestywne we fragmentach mówiących o
rzeczach wykraczających poza znane ludziom doświadczenia, a także w opisach
nader ruchliwej, kosmatej istoty, służącej jej jako chowaniec,
że pomimo niesamowitości szczegółów wydawały się boleśnie wręcz realistyczne.
Wspomniane stworzenie, nie większe niż spory szczur i
nazywane przez miejscowych „Brązowym Jenkinem”,
zdawało się owocem łagodnego przypadku masowej histerii, gdyż w roku 1692, ni
mniej, ni więcej, tylko jedenaście osób twierdziło, że go widziało. Były też
świeższe plotki - kłopotliwe zeznania powszechnie szanowanych rzeczowych osób,
które trudno uznać za fałszywe, potwierdzające się w znacznej liczbie
szczegółów. Świadkowie twierdzili, że stworzenie miało długą sierść i wygląd
szczura, lecz jego brodate oblicze z ostrymi jak igły zębami, choć złowrogie,
przypominało ludzkie, łapy zaś wyglądały jak ludzkie ręce. Istota była
posłańcem pomiędzy starą Keziah a diabłem, karmiła
się krwią wiedźmy, wysysając ją niby wampir. Jej głos przypominał odrażający
chichot, a umiała mówić wieloma językami. Spośród wszystkich ohydnych
okropności pojawiających się w snach Gilmana, nic nie
przepełniało go większą paniką i odrazą niż owa drobna, acz bluźniercza
hybryda, której postać jawiła się w jego wizjach, po tysiąckroć bardziej nienawistna,
aniżeli mogło to wynikać z lektury na jawie pradawnych kronik i cierpliwego
przysłuchiwania się powtarzanym pokątnie plotkom.
Sny Gilmana w dużej mierze
dotyczyły lotów pośród bezkresnych otchłani zmierzchu o dziwnych barwach, wśród
których rozlegała się oszałamiająca kakofonia niepokojących dźwięków; otchłani,
których własności, tak grawitacyjnych, jak materialnych, a także ich relacji
wobec jego własnej istoty nie potrafił ani nie próbował wyjaśniać. Nie chodził
ani nie wspinał się, nie latał ani nie pływał, nie wił się ani nie pełznął, a
jednak doświadczał wrażenia ruchu, na poły umyślnie, na poły nieumyślnie. Co
się tyczyło jego własnego stanu, nie potrafił ocenić go właściwie.,
gdyż ze względu na jakieś dziwne zakrzywienie perspektywy nie mógł dostrzec
swoich rąk, nóg ani torsu, czuł jednak, że jego ciało fizyczne oraz zdolności
uległy bliżej nieokreślonej, cudownej transmutacji i deformacji rzutu, choć
pozostawały w pewnym, dość groteskowym związku z jego normalnymi właściwościami
i proporcjami.
Otchłanie nie były bynajmniej nie
zamieszkane, wypełniały je charakteryzujące się niemożliwymi do opisania
kątami i układami płaszczyzn masy substancji o nieludzkich odcieniach, niektóre
z nich wydawały się organiczne, inne zaś nieorganiczne.
Kilka obiektów organicznych obudziło w jego umyśle odległe,
mgliste wspomnienia, choć nie potrafił powiedzieć, co na swój ironiczny sposób
przypominały lub sugerowały. W późniejszych snach zaczął rozróżniać odrębne
kategorie, na które owe obiekty organiczne zdawały się dzielić i które w każdym
przypadku wyraźnie segregowały gatunki, ze względu na ich styl zachowania i
podstawy motywacyjne. Spośród tych kategorii jedna grupowała obiekty nieco
mniej nielogiczne i irracjonalne w ich poczynaniach aniżeli członkowie innych kategorii.
Wszystkich tych obiektów zarówno organicznych, jak i
nieorganicznych nie sposób opisać, a co dopiero zrozumieć. Gilman
porównywał niekiedy materię nieorganiczną do pryzmatów, labiryntów, połączonych
sześcianów i płaszczyzn, a także gigantycznych budowli; organiczne natomiast
rozróżniał jako bąble, ośmiornice, wije, żywych hinduskich bożków i
skomplikowane arabeski, poruszające się płynnymi, wężowymi ruchami. Wszystko,
co ujrzał, było niewypowiedzianie złowrogie i przerażające, kiedy zaś którakolwiek
z organicznych istot swymi ruchami dawała mu do zrozumienia, że go zauważyła,
fala upiornego, dojmującego lęku, który go wówczas ogarniał, powodowała, iż
natychmiast się budził.
O tym, jak poruszały się istoty organiczne, nie potrafił
powiedzieć więcej niż o samym sobie. W pewnym momencie zauważył kolejną zagadkę
- tendencję do pojawiania się pewnych istot jakby znikąd lub znikania z równie
niezrozumiałą gwałtownością.
Wycie i przeraźliwe ryki przenikające najdalsze zakamarki
otchłani były niezbadane, czy to pod względem tembru, rytmu czy wysokości,
wydawały się jednak zsynchronizowane z mglistymi zmianami wizualnymi,
zachodzącymi u wszystkich tych nieskończonych obiektów, pospołu
organicznych i nieorganicznych. Gilman odczuwał przez
cały czas lęk, którego intensywność zdawała się urastać do niewyobrażalnych
rozmiarów podczas kolejnych niejasnych, niepokojąco nieuchronnych fluktuacji.
Nie w tej wszelako obcej domenie spostrzegł Brązowego Jenkina.
Ów szokujący koszmar został zarezerwowany dla pewnych lżejszych, ostrzejszych
snów, które nawiedzały go, nim głębiej zatapiał się w objęciach Hypnosa. Leżał pośród malw, usiłując nie zapaść w sen, gdy
nagle słaba, migocząca poświata rozjaśniała starodawny pokój, ukazując wśród
fioletowej mgły konwergencję pochyłych płaszczyzn, które tak dogłębnie
zaprzątały jego umysł. Groza wychynęła najprawdopodobniej ze szczurzej dziury w
kącie i po-truchtała do niego po podłodze wyłożonej szerokimi, zapadającymi się
deskami, z wyrazem złowrogiego oczekiwania na małym, brodatym, ludzkim obliczu;
szczęśliwie jednak sen ów zawsze kończył się, zanim istota zdołała zbliżyć się
doń na tyle, by mogła go dotknąć. Miała diabelnie długie, ostre, psie zęby. Gilman każdego dnia usiłował zabić otwór szczurzej nory,
nocą jednak jej mieszkańcy, kimkolwiek byli, przegryzali się przez przeszkodę.
Któregoś dnia właściciel domu zabił otwór kawałkiem blachy, lecz tej samej nocy
szczury wygryzły w niej nowy otwór, wypychając przy tym czy wywlekając na
zewnątrz, do pokoju, dziwny, mały kawałek kości.
Gilman, mimo gorączki, nie poszedł
do lekarza, wiedział bowiem, że nie zdałby egzaminów,
gdyby polecono mu zgłosić się do uczelnianej przychodni, podczas gdy każdą
wolną chwilę powinien obecnie przeznaczyć na zakuwanie. I tak był już do tyłu z
matematyką i psychologią ogólną, choć liczył, że zdoła przed końcem semestru
nadrobić zaległości.
Z początkiem marca do jego snów wkradł się nowy szczegół, a
koszmarnemu wizerunkowi Brązowego Jenkina zaczął
towarzyszyć zamglony kształt, coraz bardziej przypominający przygarbioną, starą
kobietę. Wizja ta zaniepokoiła go niepomiernie, lecz ostatecznie uznał, że w
osobliwy sposób przypomina ona staruchę, którą spotkał dwukrotnie w mrocznym
labiryncie uliczek przy opuszczonym, odludnym nabrzeżu. W czasie owych spotkań
złe, sardoniczne i dziwnie przenikliwe spojrzenia niewiarygodnie starej babiny
przyprawiały go o gęsią skórkę, zwłaszcza za pierwszym razem, kiedy wyjątkowo
duży szczur, wybiegający z mroku sąsiedniego zaułka całkiem irracjonalnie
przywiódł mu na myśl Brązowego Jenkina. Teraz, jak
skonstatował, owe nerwowe lęki odzwierciedlały się w jego chaotycznych,
posępnych snach.
Nie mógł zaprzeczyć, że stary dom wywierał nań zły wpływ,
lecz jego mroczne zainteresowania, pozostałość z dawnych lat, nie pozwalały mu
się stamtąd wyprowadzić. Domniemywał, że za jego mroczne fantazje w całości
odpowiedzialna była gorączka i gdy tylko ta osłabnie, upiorne wizje odejdą.
Były to wszelako widzenia zdumiewająco wyraziste, żywe i przekonujące, a gdy
się budził, doznawał osobliwego odczucia, że doświadczył więcej, aniżeli
pamiętał. Miał przeraźliwą pewność, że w tych nie
zapamiętanych snach rozmawiał zarówno z Brązowym Jenkinem,
jak i starą kobietą i że oboje oni namawiali go, by udał się z nimi na
spotkanie z trzecią, wielkiej mocy istotą.
Pod koniec marca zaczai nadrabiać
zaległości z matematyki, choć inne studia pochłaniały go coraz bardziej. Doznał
intrygującego olśnienia związanego z rozwiązaniem równań Riemannowskich
i zdumiał profesora Uphama swoim pojmowaniem
problematyki czwartego wymiaru oraz innych zagadnień, które dla reszty klasy
były czarną magią. Któregoś popołudnia podczas dyskusji na temat możliwości
osobliwych zakrzywień przestrzeni i teoretycznych pomiarów zbliżenia czy nawet
kontaktów pomiędzy naszą częścią wszechświata a najróżniejszymi odległymi
zakątkami przestrzeni kosmicznej, w rodzaju najdalszych gwiazd, otchłani transgalaktycznych czy miejsc tak bajecznych i odległych,
jak kontrowersyjnie pojmowane jednostki kosmiczne, znajdujące się poza całym einsteinowskim kontinuum czasoprzestrzennym, Gilman, zabrawszy głos, zdumiał wszystkich znajomością
tematu, choć niektóre z hipotez wywołały później nową falę plotek na temat jego
nerwowej, wynikłej z samotnego trybu życia, ekscentryczności. Studenci kręcili
głowami, słysząc śmiałą teorię, że człowiek byłby w stanie - dysponując wiedzą
matematyczną wykraczającą poza wszelkie znane nam obecnie dokonania w tej
dziedzinie - przenieść się rozmyślnie z Ziemi na wybrane przez siebie uprzednio
ciało niebieskie, mogące znajdować się w bliżej odeń niesprecyzowanej lub nawet
nieskończenie wielkiej odległości w przestrzeni kosmicznej.
Krok taki, stwierdził, wymagałby dwóch jedynie etapów - po
pierwsze, wyjścia ze znanej nam sfery trójwymiarowej i, po drugie, powrotu w
konkretnym punkcie do tejże przestrzeni, punktów tych natomiast może być
nieskończenie wiele. O tym, iż jest to możliwe bez rozstawania się z życiem,
świadczy mnóstwo przypadków. Prawdopodobnie każda istota z przestrzeni
trójwymiarowej jest w stanie przeżyć w czwartym wymiarze, ale jej przetrwanie
drugiego etapu zależy od tego, jaką obcą część przestrzeni trójwymiarowej
wybierze na miejsce swego powrotu. Mieszkańcy niektórych planet mogą żyć na
wielu innych, nawet tych znajdujących się w innych galaktykach lub w zbliżonych
fazami wymiarowymi innych kontinuach czasoprzestrzennych, lecz, rzecz jasna,
istnieć musi cała reszta światów niebezpiecznych dla obu stron, czy to ze
względu na matematyczne zestawienie ciał czy sfer przestrzeni.
Było również możliwe, że mieszkańcy danej krainy wymiarowej
przeżyją wejście do wielu nieznanych i niepojętych światów wielu bądź
nieskończenie wielu wymiarów czy to wewnątrz czy na zewnątrz danego kontinuum
czasoprzestrzeni - i na odwrót. Sprawa ta podlegała naturalnie dyskusji, lecz
można było mieć niemal pewność, że rodzaj mutacji zapoczątkowany przejściem z
danej płaszczyzny wymiarowej na inną nie będzie w pełni destrukcyjny dla
biologicznej integralności człowieka, w naszym pojmowaniu tego określenia. Gilman nie miał pewności co do
założeń tego ostatniego przypuszczenia, lecz tę mglistą wątpliwość przyćmiewało
niezbite przekonanie co do prawdziwości innych, bardziej wstrząsających
zagadnień.
Profesorowi Uphamowi najbardziej
przypadła do gustu jego demonstracja wiedzy z zakresu wyższej matematyki w
połączeniu z pewnymi elementami pradawnej wiedzy magicznej, o ludzkim lub nawet
praludzkim rodowodzie, przewyższająca w znacznym stopniu nasze możliwości
pojmowania wszechświata oraz rządzących nim praw.
Z początkiem kwietnia Gilman
zaczął się poważnie martwić, gdyż gorączka, która go nękała, bynajmniej nie
spadała. Ponadto zaniepokoiły go doniesienia współlokatorów o rzekomych
przypadkach jego chodzenia we śnie. Wydawało się, że często wstawał z łóżka, a
mężczyzna mieszkający w pokoju niżej donosił o skrzypieniu desek podłogi w
późnych godzinach nocnych. Człowiek ten wspomniał też, jakoby słyszał nocami
odgłos obutych stóp, lecz Gilman był pewien, iż
tamten się mylił, gdyż buty jak i reszta przyodziewku znajdowała się rano tak,
jak je pozostawił. W tym mrocznym starym domu urojenia słuchowe nie należały do
rzadkości, czyż bowiem sam Gilman
nie odnosił teraz wrażenia, że z mrocznych czeluści za pochyłymi ścianą i
dachem dochodziły inne jeszcze, poza szczurzym skrobaniem, odgłosy? Jego
boleśnie wyczulone zmysły zaczęły nasłuchiwać dochodzących z zamkniętego
poddasza kroków i niekiedy złudzenia okazywały się nad wyraz realne.
Wiedział wszelako, że stał się somnambulikiem, dwakroć bowiem nocą jego pokój zastano pusty, choć ubranie
leżało na swoim miejscu. Zapewnił go o tym Frank Elwood,
kolega ze studiów, którego bieda zmusiła do wynajęcia pokoju w tym mrocznym,
obskurnym i powszechnie nie lubianym domu. Elwood uczył się do rana i zajrzał do pokoju
Gilmana z prośbą o pomoc w rozwiązaniu pewnego
szczególnie trudnego równania, lecz mieszkanie zastał puste. Może nie powinien
był otwierać nie zamkniętych na klucz drzwi, gdy nie
uzyskał odzewu na swoje, dość natarczywe pukanie, lecz potrzebował pilnie
pomocy i przypuszczał, że nawet obudzony, jego przyjaciel nie będzie miał mu
tego za złe. Ani za pierwszym, ani za drugim razem Gilmana
nie było w pomieszczeniu, a kiedy mu o tym wspomniano, zastanawiał się, dokąd
mógł się udać, boso i tylko w piżamie. Postanowił rozwikłać tę zagadkę, jeśli
doniesienia o jego lunatyzmie będą się powtarzały, myślał nawet o rozsypaniu
mąki na podłodze w korytarzu, aby stwierdzić, w którą stronę się udał, lunatykując. Domniemywał, że wychodził drzwiami, gdyż za
wąskim oknem nie było najwęższego nawet parapetu.
Dni mijały, a wyostrzony gorączką słuch Gilmana
zaczęły drażnić modlitwy głośno odmawiane przez nader pobożnego mechanika
nazwiskiem Joe Mazurewicz,
który miał swój pokój dwa piętra niżej. Mazurewicz
opowiadał długie, szaleńcze historie o duchu starej Keziah
i kudłatej obrzydliwej istoty o długich kłach i dodawał, że zjawy te nękały go
tak okrutnie, że tylko srebrny krucyfiks - otrzymany z tego właśnie względu od
ojca Iwanickiego z kościoła św. Stanisława - był w
stanie przynieść mu ulgę. Teraz modlił się, gdyż niedaleko już było do sabatu
czarownic. Zbliżał się maj, a wraz z nim Noc Walpurgii,
kiedy na ziemię przybywały demony z najczarniejszych otchłani piekieł, a
wszyscy niewolnicy Szatana zbierali się, by dokonywać plugawych czynów i
wypełniać bluźniercze obrzędy. W Arkham zawsze był to
fatalny okres, choć prawi mieszkańcy domów przy Miskatonic Avenue oraz ulic High i Saltonstall udawali, że
nic o tym nie wiedzą. Wydarzy się wiele złych rzeczy i być może również zaginie
kilkoro dzieci. Joe wiedział o tym, gdyż jego babka w Starym Kraju słyszała różne opowieści od swojej
babki.
O tej porze roku rozsądnie było modlić się i odmawiać
różaniec. Przez trzy miesiące Keziah i Brązowy Jenkin nie zbliżali się do pokoju Joe
ani Paula Choińskiego,
a to nie mogło oznaczać nic dobrego. Widać coś szykowali.
Szesnastego Gilman poszedł do
lekarza i z pewnym zdumieniem dowiedział się, że nie miał tak wysokiej
temperatury, jak się obawiał. Lekarz zadał mu kilka krótkich, rzeczowych pytań
i poradził mu, by skontaktował się z psychiatrą. Po namyśle Gilman
ucieszył się, że nie zdecydował się na wizytę u lekarza uczelnianego, który był
bardziej dociekliwy. Stary Waldron, u którego
zasięgał porad wcześniej, poradziłby mu dłuższy odpoczynek, co zwłaszcza teraz,
gdy był bliski rozwiązania swoich równań, nie wchodziło w rachubę. Tak niewiele
dzieliło go od granicy znanego nam wszechświata i czwartego wymiaru, a kto wie,
jak daleko mógł ostatecznie dotrzeć?
Równocześnie zaczął się zastanawiać nad źródłem owej dziwnej
pewności siebie. Czy ta złowroga bliskość brała się z formuł, którymi dzień po
dniu zapełniał teraz kartki papieru? Te mylne, ukradkowe, wyimaginowane kroki
na zamkniętym poddaszu doprowadzały go do obłędu. Teraz zaś narastało w nim
przeczucie, że ktoś stale próbuje nakłonić go do czegoś, czego nie był w stanie
uczynić. A co z somnambulizmem? Dokąd udawał się nocami? I co począć ze słabym
dźwiękiem, który, jak mu się wydawało, nawet za dnia, na jawie przewiercał się
przez natłok łatwych do zidentyfikowania odgłosów? Jego rytm nie korelował z
żadnym znanym dotąd na Ziemi, z wyjątkiem być może kadencji jednego lub dwóch
niewypowiedzianych sabatowych zaśpiewów, i czasami Gilman odnosił wrażenie, że miał on coś wspólnego z
mglistymi, niejasnymi wrzaskami czy rykiem dochodzącym z obcych, niegościnnych
otchłani snu.
Sny tymczasem stawały się coraz gwałtowniejsze. Zła stara
kobieta wydawała się teraz znacznie bardziej złowroga niż dotychczas, a Gilman wiedział, że to właśnie ona wystraszyła go w
dzielnicy nędzy. Przygarbiona, długonosa, o cofniętym podbródku - nie mógł się
omylić - wrażenia dopełniał bezkształtny brązowy ubiór. Na jej twarzy malował
się wyraz odpychającej wrogości i rozbawienia, a kiedy się budził, pamiętał
jeszcze jej głos, który przekonywał i groził. Musiał spotkać się z Czarnym
Człowiekiem i udać się potem wraz z nim przed tron Azathotha
do jądra ostatecznego chaosu. Tak powiedziała. Musiał podpisać księgę Azathotha własną krwią i przyjąć nowe, sekretne imię,
właśnie teraz, gdy jego tajemne studia posunęły się tak daleko. Przed pójściem
z nią i Brązowym Jenkinem do tronu Chaosu, gdzie
cienkie flety wygrywały obłędne melodie, powstrzymywał go fakt, że w Necronomiconie natknął się na imię „Azathoth” i wiedział, że oznaczało ono pierwotne
zło, zbyt przeraźliwe, by można je opisać.
Stara kobieta pojawiała się zawsze znikąd, w kącie u zbiegu
pochyłej ściany z sufitem. Zdawała się materializować bliżej sklepienia niż
podłogi i każdej nocy wydawała się nieco bliższa i bardziej wyrazista. Podobnie
Brązowy Jenkin, który z każdym snem coraz bardziej
przybliżał się ku niemu, a jego żółtobiałe kły połyskiwały posępnie w
nieziemskiej, fioletowej poświacie. Jego piskliwy odrażający chichot coraz
częściej rozlegał się nawet na jawie w umyśle Gilmana,
rankiem zaś Walter przypomniał sobie wypowiadane przez istotę słowa - „Azathoth” i „Nyarlathotep”.
W głębszych snach wszystko było równie wyraziste, a Gilman zorientował się, że spowite poświatą zmierzchu otchłanie
wokół niego były domeną czwartego wymiaru. Owe organiczne istoty, których ruchy
zdawały się najmniej absurdalne i nieprzemyślane, stanowiły zapewne projekcję
form życia z naszej własnej planety, w tym również ludzi. Czym były inne, nie
ważył się nawet domniemywać. Dwie z mniej
irracjonalnie poruszających się istot, raczej spore skupisko opalizujących,
sferoidalnych bąbli oraz znacznie od niego mniejszy polihedron
o nieznanych barwach i gwałtownie zmieniających się kątach powierzchni
najwyraźniej go dostrzegły i albo podążały za nim, albo płynęły tuż przed nim,
gdy zmieniał pozycję pośród gigantycznych pryzmatów, labiryntów, gromad
sześcianów i płaszczyzn oraz quasi-budowli. Przez cały czas niejasne wrzaski i
ryki coraz bardziej przybierały na sile, jakby zbliżały się do osiągnięcia
jakiegoś przerażającego crescendo o niemożliwym do zniesienia, nieopisanym,
niewyobrażalnym wręcz natężeniu intensywności.
Nocą z dziewiętnastego na dwudziestego kwietnia wydarzyło
się coś zupełnie nieoczekiwanego. Gilman na wpół
mimowolnie przemierzał otchłanie zmierzchu wraz z masą bąbli i niewielkim polihedronem, gdy nagle spostrzegł osobliwie regularne kąty
utworzone przez krawędzie jakiegoś gigantycznego zbiorowiska pryzmatów,
znajdującego się nieopodal. W następnej sekundzie wyrwał się z głębiny i stanął
drżący na kamiennym stoku skąpanym w intensywnym, rozrzedzonym zielonym
świetle. Był boso i w koszuli nocnej, a gdy spróbował iść, przekonał się, że
podnoszenie stóp przychodzi mu z ogromnym trudem. Wirujący opar skrył wszystko,
z wyjątkiem najbliższej pochyłości, a Gilman aż się
skulił, usiłując nie myśleć, jakie odgłosy mogą wypłynąć spośród tej osobliwej
mgły.
Naraz ujrzał dwa kształty pełznące mozolnie w jego kierunku,
starą kobietę i małe, kosmate stworzenie. Starucha podciągnęła
się na kolana i w niezwykłym geście skrzyżowała ramiona, podczas gdy Brązowy Jenkin wskazał kierunek swą odrażającą antropoidalną
przednią kończyną, unosząc ją z wyraźnym trudem. Pod wpływem bliżej
niesprecyzowanego impulsu Gilman zaczął brnąć przed
siebie w stronę wskazywaną mu przez kudłatego stworka i układ rąk starej
wiedźmy. Zanim, powłócząc nogami, zrobił trzy kroki, zapadł się znowu w otchłań
skąpaną blaskiem wiecznego zmierzchu. Wokół niego gromadziły się mrowia
geometrycznych kształtów, wśród których ogarnęło go nagłe oszołomienie i
wrażenie bezkresu. W końcu obudził się w swoim łóżku, w pokoju na piętrze tego
niezwykłego, budzącego grozę starego domu.
Tego ranka czuł się bardzo zmęczony i nie poszedł na
zajęcia. Coś tajemniczego najwyraźniej przykuwało jego wzrok, gdyż nie był w
stanie oderwać oczu od pewnego, na pozór zwyczajnego miejsca na podłodze. Nieco
później skupił swój niewidzący wzrok na zupełnie innym punkcie, a w południe
jak otępiały zaczął wpatrywać się w pustkę. Około drugiej wybrał się na obiad,
a przemierzając wąskie uliczki miasta, wędrował przez cały czas na południowy
wschód. Dopiero zmęczenie skłoniło go do zajścia do kafejki przy Church Street, kiedy zaś się
posilił, znów odczuł ów silny, nieznany i nieprzeparty impuls. Będzie musiał w
końcu odwiedzić psychiatrę - może w tym wszystkim istniał jakiś związek z jego
somnambulizmem, lecz póki co, powinien sam spróbować
przełamać zły czar. Bez wątpienia mógł jeszcze wyzwolić się od przyciągającej
go siły, dlatego też, z wielkim wahaniem, stawił jej czoło i skierował się na
północ, wzdłuż Garrison Street.
Zanim dotarł do mostu na Miskatonic, był zlany zimnym
potem i kurczowo ściskał żelazną poręcz, wpatrując się w górę rzeki, na okrytą
złą sławą wyspę, której regularne linie ustawionych pionowo kamiennych bloków
lśniły posępnie w popołudniowym słońcu.
I nagle ogarnęło go przerażenie. Na ogromnej wyspie ujrzał bowiem wyraźnie sylwetkę ludzką, a ponowne spojrzenie
upewniło go, że miał przed sobą dziwną, starą kobietę, której złowroga postać
nawiedzała jego sny, zmieniając je w koszmary. Wysoka trawa wokół niej również
się poruszała, jakby tuż nad ziemią u jej stóp pełzało jakieś małe stworzenie.
Kiedy starucha zaczęła odwracać się ku niemu, zbiegł z mostu i ukrył się w
labiryncie uliczek na nabrzeżu. Mimo odległości
dzielącej go od wyspy czuł, że monstrualne i niepokonane zło w każdej chwili
mogło napłynąć doń w sardonicznym spojrzeniu tej zgiętej wpół pradawnej postaci
w brązowym odzieniu.
Wciąż coś ciągnęło go na południowy wschód, toteż nie bez
trudu Gilman wrócił wreszcie do starego domu i wspiął
się po rozchwierutanych schodach. Przez wiele godzin siedział milczący i
zrezygnowany, ze wzrokiem skierowanym ku zachodowi. Około szóstej po południu
jego wyczulone uszy wychwyciły zawodzący głos modlącego się dwa piętra niżej Joe Mazurewicza i ogarnięty
desperacją schwycił kapelusz i wypadł na ozłoconą promieniami słońca ulicę,
pozwalając się prowadzić nieodpartemu instynktowi w nieznane. W godzinę później
zmrok zastał go na polu za kacim potokiem; w dali przed nim migotały pierwsze
gwiazdy. Pragnienie marszu zastąpiła nagle nieprzeparta chęć dokonania
mistycznego przeskoku w kosmos i wtedy zorientował się, co było źródłem
trawiącego go impulsu. Niebo. Konkretny punkt pośród gwiazd obrał go sobie za
cel i przyzywał.
Był to punkt leżący pomiędzy Hydrą a Argo
Navis. Gilman wiedział, że
zew ten towarzyszył mu od chwili, kiedy obudził się tego ranka, po wschodzie
słońca. Rano miał owo miejsce pod stopami, teraz natomiast leżało ono na południe,
a ściślej na południowy zachód od niego. Co to mogło oznaczać? Czyżby tracił
zmysły? Jak długo to potrwa? Gilman znów zebrał się w
sobie i zawrócił do złowrogiego, starego domu.
Mazurewicz czekał na niego w progu
i z pewnym niepokojem, ale i wahaniem zaczął szeptać mu nowe, wywodzące się
zapewne ze starych legend historie. Mówiły o wiedźmim świetle. Poprzedniego wieczoru Joe
nie było w domu - w Massachusetts był Dzień Patriotów
- i wrócił dobrze po północy. Spoglądając na dom z zewnątrz, w pewnej chwili
odniósł wrażenie, że w pokoju Gilmana jest ciemno,
gdy wtem dostrzegł bijącą z wnętrza słabą, fioletową poświatę. Chciał ostrzec
młodego dżentelmena przed tym światłem, gdyż wszyscy w Arkham wiedzieli, że to wiedźmie światło Keziah, które pojawiało się w pobliżu Brązowego Jenkina i ducha samej starej czarownicy. Wcześniej o tym
nie mówił, teraz jednak nie miał wyboru, gdyż znaczyło to, że Keziah i jej długo-zęby chowaniec
nawiedzał młodzieńca po nocach. Któregoś razu on, Paul
Choiński i właściciel domu, Dombrowski,
odnieśli wrażenie, że dostrzegają światło przeświecające przez szczeliny
zamkniętego na cztery spusty poddasza nad pokojem studenta, lecz zgodnie
uznali, że nikomu więcej o tym nie powiedzą. Będzie chyba lepiej dla młodego
dżentelmena, jeżeli niezwłocznie zajmie jakiś inny pokój i zdobędzie krucyfiks
od porządnego, uczciwego księdza, takiego, jak ojciec Iwanicki.
Mężczyzna mówił bez chwili przerwy, a Gilman
poczuł dojmujący lęk, ściskający go za gardło. Wiedział, że wczoraj wieczorem,
wracając do domu, Joe musiał być na wpół pijany, a
jednak wzmianka o fioletowym świetle w oknie jego pokoju przyprawiła go o gęsią
skórkę. Taka wszak poświata otaczała złowrogą kobietę i jej kosmatego familiara w owych lżejszych, bardziej wyrazistych snach,
poprzedzających jego zanurzenie się w czeluściach nieznanych otchłani, a myśl,
że inna osoba na jawie mogła ujrzeć ową senną jasność, wprost nie mieściła mu
się w głowie. Tylko jakim cudem ten człowiek mógłby
coś takiego wymyślić? Czyżby poza chodzeniem we śnie zdarzało mu się również
rozmawiać z napotkanymi przypadkowo osobami? Nie, rzucił Joe,
bynajmniej, ale należałoby to zbadać. Może Frank Elwood
mógłby mu coś powiedzieć, choć nie miał wcale ochoty pytać go o cokolwiek.
Gorączka - szalone sny - somnambulizm - omamy słuchowe -
dziwny impuls, przyciągający jego wzrok ku niebu - a teraz jeszcze szalone
podejrzenie o rozmowy w trakcie lunatycznych przechadzek! Musiał przerwać swoje
studia, odwiedzić psychiatrę i odzyskać równowagę umysłową. Wchodząc schodami
na piętro, zatrzymał się przed drzwiami pokoju Elwooda,
ale okazało się, że jego przyjaciel dokądś wyszedł. Gilman
z wahaniem, niespiesznie wszedł do swego pokoju i przez dłuższy czas siedział
po ciemku. Wciąż spoglądał ku zachodowi, lecz równocześnie nasłuchiwał jakichś
odgłosów z zamkniętego strychu powyżej i w duchu wyobrażał sobie złowróżbną,
fioletową poświatę wypływającą przez niezliczone szczeliny w wąskim, pochyłym
suficie.
Tej nocy, gdy Gilman usnął,
fioletowe światło zalało go z większą niż dotąd intensywnością, a stara wiedźma
i małe, kosmate stworzenie zbliżyli się doń jeszcze bardziej niż kiedykolwiek,
szydząc nieludzkimi piskami i szatańskimi gestami. Z radością zapadł się w
przesycone osobliwym rykiem zmroczniałe otchłanie,
choć pościg za nimi opalizującego grona bąbli małego kalejdoskopowego
wielościanu wydał mu się złowieszczy i irytujący. Wtedy nastąpiła zmiana -
ponad i poniżej niego pojawiły się rozległe, zbieżne płaszczyzny. Zmiana ta
dobiegła kresu w jednym oślepiającym błysku szaleństwa i powodzi nowego, obcego
światła, w którym żółć, karmin i indygo tworzyły posępną i obłędną mieszankę.
Na wpół leżał na wysokim tarasie, zdobionym fantastyczną
balustradą, ponad bezkresną dżunglą dziwacznych, niewiarygodnych szczytów,
wypoziomowanych płaszczyzn, kopuł, minaretów, horyzontalnie ułożonych dysków
wspartych na iglicach i całym mnóstwem jeszcze bardziej niewysłowionych form z
kamienia i metalu, które skrzyły się upojnie w zmieszanej, niemal oślepiającej
poświacie polichromatycznego nieba. Spoglądając w górę, ujrzał trzy niesamowite
ogniste dyski o różnych odcieniach i znajdujące się na różnej wysokości nad
nieskończenie odległą, zaznaczoną pasmem niskich gór krzywizną horyzontu. Z
tyłu, za nim, jak okiem sięgnąć rozciągały się rzędy tarasów. Miasto poniżej
zdawało się nie mieć końca. Gilman modlił się w
duchu, by nie napłynął stamtąd żaden dźwięk.
Chodnik, z którego podniósł się bez trudu, wykonany był z
bliżej nieokreślonego, pożyłkowanego, polerowanego
kamienia, a płyty, w kształtach i o najróżniejszych kątach, jakie sobie tylko
można wyobrazić, wydały mu się nie tyle chaotyczne, ile raczej podporządkowane
prawom jakiejś nieziemskiej, niepojętej dla ludzi symetrii. Balustrada sięgała
mu do piersi, była delikatna i fantastycznie kuta, a na poręczy, w niewielkiej
od siebie odległości, umieszczono misternie wykonane małe figurki o groteskowym
wyglądzie. One również, podobnie jak cała balustrada, zdawały się zrobione z
jakiegoś lśniącego metalu, którego koloru nie sposób się było domyślić w tym
chaosie zmieszanych barw, a ich natura wykraczała poza ludzkie zdolności
pojmowania. Miały baryłkowaty kształt, były prążkowane i u góry ozdobione
promieniście ramionami, u dołu zaś pionowymi wypustkami i guzami. Każda z gałek
była osią dla pięciu długich, płaskich, trójkątnie zwężających się ramion
nadających obiektowi wygląd rozgwiazdy, niemal horyzontalnych, lecz nieznacznie
oddalonych od skraju środkowej wypukłości. Podstawa dolnej, pękatej części była
tak delikatnie przytwierdzona do barierki, że kilka obiektów odłamało się i w
miejscach tych ziały rażące dziury.
Obiekty miały cztery i pół cala wysokości, a dzięki
rozpiętości ramion osiągały aż dwa i pół cala średnicy.
Kiedy Gilman wstał, posadzka pod
stopami wydała mu się gorąca. Był sam. Najpierw
podszedł do balustrady i spojrzał z zapartym tchem na bezkresne, gigantyczne
miasto rozciągające się prawie dwa tysiące stóp niżej. Nasłuchując, odniósł
wrażenie, że z ulic w dole dochodzą go słabe dźwięki fletów, i zapragnął nagle
ujrzeć mieszkańców owej metropolii. Od patrzenia w dół zakręciło mu się nagle w
głowie i zapewne upadłby na chodnik, gdyby instynktownie nie uchwycił się
bogato zdobionej balustrady. Prawą dłoń oparł na jednej z figurek, jej dotyk
nieznacznie dodał mu sił. Było to jednak zbyt wiele dla egzotycznej
delikatności rzeźby i niewielka, przypominająca rozgwiazdę figurka ułamała się
pod naporem jego palców. Wciąż na pół oszołomiony ściskał ją w jednej dłoni,
podczas gdy drugą zacisnął kurczowo na pozbawionym ozdób fragmencie balustrady.
Naraz jego wyczulone uszy usłyszały jakiś dźwięk dochodzący
z tyłu, zza niego, i Gilman obejrzał się przez ramię.
W jego kierunku zmierzało zdecydowanym krokiem pięć postaci, wśród których
znalazła się też złowroga starucha i małe, kosmate
stworzenie o długich kłach. Widok trzech pozostałych pozbawił go natychmiast
przytomności, były to bowiem żywe istoty wzrostu około
ośmiu stóp, wyglądające identycznie jak ich miniatury zdobiące balustradę,
poruszające się na podobieństwo pajęczaków na rozstawionych szeroko,
zwężających się jak u rozgwiazdy odnóżach.
Gilman obudził się w łóżku, zlany
zimnym potem, z obolałą twarzą, dłońmi i stopami. Wstał, umył się i ubrał
pospiesznie, jakby musiał jak najszybciej wyjść z tego przeraźliwego domu. Nie
wiedział, dokąd chce się udać, ale czuł, że i tym razem przyjdzie mu opuścić
zajęcia. Dziwny impuls, przyciągający go ku miejscu na niebie pomiędzy Hydrą i Argo osłabł, lecz jego miejsce zajął inny, jeszcze
silniejszy. Czuł teraz, że musi podążać na północ, tylko i wyłącznie na północ.
Lękał się przejść przez most, skąd mógłby ujrzeć bezludną wyspę na Miskatonic, wybrał więc most przy Peabody Avenue.
Po godzinie poczuł się lepiej. Odzyskał rezon. Znajdował się
w sporej odległości od miasta. Wokół niego rozciągały się połacie słonych
moczarów, podczas gdy wąska droga na wprost niego wiodła do Innsmouth,
owego prastarego, na wpół opuszczonego miasta, którego mieszkańcy Arkham w szczególny sposób unikali. Choć pragnienie udania
się na północ ani trochę w nim nie osłabło, oparł mu się, tak jak wcześniej
poprzedniemu impulsowi, i w końcu stwierdził, że jest w stanie je sobie
nawzajem przeciwstawić. Po powrocie do miasta i wypiciu kawy w kafejce powlókł
się do biblioteki publicznej i dłuższy czas spędził na przeglądaniu popularnych
czasopism. Spotkani później przyjaciele zapytali go, gdzie się tak strasznie
spiekł, lecz nie opowiedział im o swojej niezwykłej przechadzce. O trzeciej
zjadł obiad w restauracji, gdzie stwierdził, że dręczący go impuls stracił na
sile lub uległ rozproszeniu. Następnie Gilman zabił
trochę czasu w tanim kinie, oglądając po kilka razy ten sam głupi film, aż w
końcu przestał zwracać uwagę na to, co działo się na ekranie.
Około dziewiątej dotarł do domu i wszedł do środka. Joe Mazurewicz wciąż głośno się
modlił, więc Gilman, nie zaglądając do pokoju Elwooda, czym prędzej udał się do siebie, na górę. Kiedy
zapalił światło, doznał prawdziwego wstrząsu. W
okamgnieniu zorientował się, że na stole leżało coś, czego tam wcześniej nie
było. Powtórne spojrzenie upewniło go w tym przeświadczeniu. Na boku - bo sama
stać nie mogła - leżała egzotyczna figurka, którą w upiornym śnie odłamał z
fantastycznej balustrady. Nie brakowało żadnego szczegółu. Prążkowany,
baryłkowaty środek, cienkie, promieniste ramiona, wypustki na obu końcach i
płaskie, zakrzywiające się na zewnątrz macki, jak u rozgwiazdy - było tu
wszystko. W świetle elektrycznej lampy figurka miała barwę opalizującej
szarości upstrzonej zielonymi żyłkami. Gilman
zdezorientowany i przerażony ujrzał, że jedna z wypustek miała postrzępiony,
ułamany koniec, który wcześniej przymocowany był do balustrady.
Tylko otępienie i oszołomienie uchroniły go wtedy przed
wrzaśnięciem. Ta fuzja snu i rzeczywistości była nie do zniesienia. Wciąż
odrętwiały ze zgrozy, ściskając w dłoni promienistą figurkę, zszedł chwiejnym
krokiem na dół, do mieszkania właściciela domu, Dombrowskiego.
Zawodzące modlitwy pobożnego mechanika wciąż rozlegały się donośnie wśród
cuchnących pleśnią i wilgocią korytarzy, ale teraz Gilman
nie zwracał na nie uwagi. Właściciel był akurat w mieszkaniu i powitał go
przyjaźnie. Nie, nie widział wcześniej tej rzeczy i nic o niej nie potrafił
powiedzieć. Jego żona wyznała jednak, że znalazła tę zabawną metalową rzecz w
jednym z łóżek, sprzątając w południe pokoje. Może to było właśnie to. Dombrowski zawołał ją i weszła do pokoju. Tak, to ta
figurka, znalazła ją w łóżku tego młodego dżentelmena, z boku, przy ścianie.
Wydała się jej bardzo dziwna, ale, rzecz jasna, młody dżentelmen miał u siebie
mnóstwo osobliwych rzeczy - książki, unikaty, rysunki i znaki na papierze. Nie
wiedziała nic o figurce. Gilman z mętlikiem w głowie
wrócił do siebie, przekonany, że albo wciąż śnił, albo jego somnambulizm
osiągnął niewiarygodne ekstremum i doprowadził go do składania wizyt w
nieznanych i niezbadanych miejscach. Skąd wzięła się ta figurka? Nie pamiętał, by widział ją w muzeum w Arkham.
A jednak skądś musiała się wziąć - wizja zaś, jakoby zdobył ją we śnie, musiała
zostać wy wołana obrazem tarasu i gigantycznej balustrady. Następnego dnia
popyta dyskretnie tu i ówdzie - i być może odwiedzi również psychiatrę.
Póki co zamierzał sprawdzić trasę
swych lunatycznych spacerów. Idąc na piętro i w korytarzu poddasza rozsypał
trochę mąki pożyczonej w tym właśnie celu od właściciela domu. Po drodze
zatrzymał się przed drzwiami pokoju Elwooda, wewnątrz
było jednak ciemno. Po wejściu do swojego mieszkania położył promienistą
figurkę na stole i nie rozbierając się, kompletnie wyczerpany runął na łóżko.
Wydawało mu się, że słyszy płynące z zamkniętego na głucho stryszku odgłosy
kroków i szuranie, lecz był zbyt zmęczony, by zastanowić się nad tym choć przez chwilę. Znów czuł narastające pragnienie
wyruszenia w kierunku północnym, choć zdawało się ono płynąć z punktu
umiejscowionego niżej na nieboskłonie.
Stara kobieta i kosmate stworzenie o długich kłach znów się
pojawili, w potokach fioletowego światła i znacznie wyraźniej niż poprzednio.
Tym razem byli tuż przy nim i poczuł zakrzywione palce staruchy
sięgające w jego stronę. Został zwleczony z łóżka i ci śnięty w pustkę, przez
chwilę słyszał rytmiczny ryk i ujrzał zalaną blaskiem zmierzchu amorficzną
mglistość otchłani wirującej opętańczo dokoła. Chwila ta trwała jednak krótko, nagle bowiem znalazł się w topornym, pozbawionym okien małym
pomieszczeniu z nie heblowanych desek i belek sklepiającym się trójkątnie nad
jego głową, pod stopami zaś miał pochyłą podłogę. Na równym odcinku podłogi
stały kufry pełne książek, starych i w dużym stopniu zniszczonych, pośrodku zaś
znajdował się stół i ława, najwyraźniej przymocowane w tym miejscu na stałe.
Niewielkie przedmioty nieznanego kształtu i przeznaczenia stały rzędem na
wiekach skrzyń, a w płomiennym, fioletowym świetle Gilman
ujrzał w nich kopie promienistych figurek, które tak silnie go zdominowały. Po
lewej stronie podłoga kończyła się gwałtownie, za krawędzią zaś ziała
trójkątna, mroczna otchłań, z której po chwili upiornego szurania i grzechotu
wygramoliła się nagle ta nienawistna, kosmata istota o żółtych zębiskach i
brodatym obliczu.
Uśmiechająca się złowieszczo starucha wciąż go trzymała, za
stołem zaś stała postać, której nigdy wcześniej nie widział - wysoki, szczupły
mężczyzna o czarnej cerze, lecz bynajmniej nie wyglądający
na Murzyna. Nie miał zarostu ani włosów na czaszce, a jego jedynym odzieniem
była bezkształtna szata z jakiegoś grubego, czarnego materiału. Stóp nie było
widać, stał bowiem za stołem i ławą, niemniej musiał
nosić jakieś buty, gdyż kiedy zmieniał pozycję, słychać było głośne tupanie.
Mężczyzna milczał, a jego twarz o regularnych, łagodnych rysach nie wyrażała
żadnych emocji. Wskazał jedynie na ogromną księgę leżącą na stole, podczas gdy starucha wcisnęła Gilmanowi w
prawą dłoń wielkie szare pióro.
Całej tej ceremonii towarzyszyła atmosfera narastającej
grozy i szaleństwa, której szczyt nastał z chwilą, gdy kosmate stworzenie
wspięło się po ubraniu Gilmana na jego ramię i
zbiegłszy po lewym ręku, wgryzło mu się w nadgarstek, tuż poniżej mankietu
koszuli. Z rany trysnęła krew, a Gilman zemdlał.
Obudził się rankiem dwudziestego drugiego z obolałym lewym
przegubem i ujrzał, że mankiet koszuli jest cały brązowy od krwi. W głowie miał
mętlik, lecz pamiętał wyraźnie obce pomieszczenie i Czarnego Mężczyznę. Najwyraźniej gdy spał, musiał zostać ugryziony przez
szczura. Otwarłszy drzwi, stwierdził, że w rozsypanej na korytarzu mące
widniały jedynie ślady gburowatego mężczyzny, mieszkającego w pokoju po
przeciwnej stronie poddasza. A więc tym razem nie lunatykował.
Trzeba było jednak zrobić coś z tymi szczurami. Pomówi o nich z właścicielem
domu. Raz jeszcze próbował zabić dziurę w podstawie spadzistej ściany,
wkładając w nią odpowiedniej wielkości świecę. Potwornie dźwięczało mu w
uszach, jakby wciąż słyszał echa jakiegoś okropnego hałasu ze snów.
Wykąpawszy się i przebrawszy, usiłował przypomnieć sobie, o
czym śnił po owej scenie w skąpanym fioletowym blaskiem pomieszczeniu, lecz nic
konkretnego nie przychodziło mu do głowy. Scena ta musiała mieć coś wspólnego z
zamkniętym stryszkiem powyżej, który tak gwałtownie
atakował jego wyobraźnię, lecz ostatnie wizje były słabe, niewyraźne i mgliste.
Pojawiły się sugestie skąpanych blaskiem zmierzchu otchłani i jeszcze rozległej
szych, mrocznych głębi za nimi, głębi, których nawet
nie sposób było sobie wyobrazić, gdyż wymykały się naszym zdolnościom
pojmowania. Był tam zabierany przez grono bąbli i mały polihedron,
które podążały za lub przed nim, lecz podobnie jak on w owej dalszej pustce
nieskończonej czerni zmieniały się w smużki białawej mgiełki. Było przed nim
coś jeszcze - większa smuga dymu lub mgły, która obecnie zaczęła przybierać
pewne pozory formy. Odniósł przy tym wrażenie, że oni wszyscy nie poruszali się
po linii prostej, lecz raczej po jakichś obcych krzywiznach i spiralach
niepojętego, eterycznego wiru podległego prawom nie znanym
matematyce i fizyce jakiegokolwiek zrozumiałego dla ludzkości wszechświata. Na
koniec pojawiła się jeszcze zapowiedź ogromnych, śmigających cieni,
monstrualnego, na wpół akustycznego pulsowania i monotonnego, świszczącego
popiskiwania niewidzialnego fletu, i to było już wszystko. Gilman
uznał, że ostatnia wizja musiała zostać wywołana tym, co wyczytał w Necronomiconie na temat bezmyślnej istoty zwanej Azathoth, władającej czasem i przestrzenią ze swego
czarnego tronu w samym sercu Chaosu.
Po zmyciu krwi okazało się, że rana nadgarstka jest
niewielka, a Gilman zastanawiał się nad przyczyną
powstania w tym miejscu dwóch maleńkich nakłuć. Zorientował się, że na pościeli
nie było śladu krwi, i wydało mu się to dziwne, zważywszy na wygląd jego ręki i
mankietu. Czyżby lunatykował i szczur ukąsił go,
kiedy siedział na krześle albo gdzie indziej? Przepatrzył wszystkie kąty w
poszukiwaniu brązowych plam lub śladów kropel - bezskutecznie. Postanowił odtąd
rozsypywać mąkę zarówno w mieszkaniu, jak i na korytarzu na zewnątrz. Wiedział,
że spacerował we śnie, i musiał teraz położyć temu kres. Potrzebował pomocy
Franka Elwooda. Musiał go o nią poprosić. Tego ranka
dziwny impuls z kosmosu nieco zelżał, choć zastąpiła go inna, bardziej jeszcze nie wyjaśniona sensacja. Było nią niejasne pragnienie
natychmiastowego wyrwania się z obecnej sytuacji, porzucenie jej, ulecenie
gdzieś w dal, choć bez skonkretyzowania kierunku ani celu. Kiedy podniósł ze
stołu ową dziwną, promienistą figurkę, miał wrażenie, że powrócił ten stary
impuls pchający go ku północy, lecz już wkrótce nowe, nieprzeparte pragnienie
wzięło nad nim górę.
Zaniósł statuetkę do pokoju Elwooda,
z trudem znosząc modlitewne zawodzenie mechanika z parteru. Dzięki Bogu, Elwood był u siebie i już nie spał. Mieli chwilę na krótką
rozmowę przed śniadaniem i pójściem do college’u. Gilman pospiesznie opowiedział przyjacielowi o swych
ostatnich lękach i koszmarach. Jego rozmówca okazał się człowiekiem
wyrozumiałym i stwierdził, że trzeba coś z tym począć. Był wstrząśnięty
fatalnym wyglądem wychudłego i zmizerowanego gościa, zwrócił również uwagę na
dziwne, nienormalne oparzenia, jakby od słońca, które zauważyli także inni.
Niewiele mógł jednak powiedzieć. Nie widział Gilmana
podczas żadnej z jego lunatycznych przechadzek i nie miał pojęcia, co
przedstawiała dziwna figurka. Wydawało mu się, że któregoś wieczoru słyszał,
jak mieszkający piętro niżej pod Gilmanem Cajun rozmawia z Mazurewiczem. Mówili, jak bardzo lękają się nadchodzącej
Nocy Walpurgii, do której zostało już tylko kilka
dni, i wymieniali pełne współczucia komentarze na temat „biednego, zgubionego,
młodego dżentelmena”. Desro-chers, człowiek
mieszkający pod pokojem Gilmana, opowiadał o
odgłosach kroków, zarówno bosych, jak i obutych stóp, i fioletowym świetle,
które ujrzał pewnej nocy, gdy zakradł się cichaczem, by przez dziurkę od klucza
zajrzeć na poddasze do Waltera. Jak wyznał Mazurewiczowi,
nie odważył się uchylić drzwi po tym, jak ujrzał przez ziejące szpary bijący z
nich blask. Słychać było również cichą rozmowę... a kiedy zaczął ją opisywać, jego głos zmienił się w
konspiracyjny szept.
Elwood nie potrafił wyobrazić
sobie, co skłoniło tych porządnych ludzi do plotek, lecz jak przypuszczał, ich
wyobraźnię rozbudziły z jednej strony osobliwe zachowanie Gilmana, z drugiej zaś zbliżająca się milowymi
krokami majowa noc czarów i strachów. O tym, że Gilman
mówi przez sen, wiedzieli wszyscy, plotki zaś o fioletowym świetle zaczął
zapewne rozsiewać Desrochers po swej wizycie pod
drzwiami pokoju na poddaszu. Ci prości ludzie byli skłonni uwierzyć w każde
dziwne zjawisko, o którym tylko usłyszeli. Co się tyczyło planu działania, Gilman miał przeprowadzić się do pokoju Elwooda,
by nie sypiać samotnie. Jeżeli Elwood
nie będzie akurat spał i usłyszy, że Gilman mówi
przez sen lub spostrzeże go wstającego, miał go natychmiast obudzić. Poza tym
Walter powinien niezwłocznie udać się do specjalisty. Tymczasem Gilman i Elwood zamierzali zabrać
figurkę i pokazać ją pewnym naukowcom, specjalistom z dziedziny archeologii, oraz
w kilku muzeach, szukając u nich potwierdzenia, iż był to zwykły metalowy
szmelc bez jakiejkolwiek wartości. Dombrowski zaś
miał zająć się wytruciem gnieżdżących się w ścianach szczurów. Pokrzepiony
obecnością Elwooda, Gilman
udał się tego dnia na wykłady. Wciąż czuł dziwne impulsy, lecz skutecznie
zdołał się im przeciwstawić. Podczas przerw pokazał osobliwą statuetkę kilku
profesorom, wzbudzając ich głębokie zainteresowanie, żaden jednak nie potrafił
rzucić światła na jej naturę czy pochodzenie. Tej nocy spał na kozetce, którą
na prośbę Elwooda przyniósł z pięterka gospodarz
domu, i po raz pierwszy od wielu tygodni nie dręczyły go koszmary. Wciąż jednak
miał gorączkę, a zawodzący głos modlącego się mechanika nie przynosił ukojenia.
W ciągu kilku kolejnych dni Gilman
był niemal całkowicie wolny od upiornych manifestacji. Elwood
stwierdził, że jego kolega nie mówił ani nie wstawał we śnie, właściciel domu
zaś wyłożył wszędzie trutkę na szczury. Jedynym niepokojącym elementem były
plotki krążące wśród przesądnych cudzoziemców, których urojenia stały się
wyjątkowo wyraziste. Mazurewicz nakłaniał go do
zaopatrzenia się w krucyfiks i w końcu zmusił do przyjęcia krzyża,
poświęconego, jak sam powiedział, przez prawego księdza, ojca Iwanickiego. Desrochers również
miał swoje do powiedzenia, uparł się, że pierwszej i drugiej nocy, po tym jak Gilman wyprowadził się z pokoju, słyszał dochodzące stamtąd
ciche kroki. Paulowi Choińskiemu
wydawało się, że słyszał jakieś odgłosy płynące z korytarza i od strony schodów
i że ktoś w nocy poruszał klamką u drzwi wejściowych do jego mieszkania. Pani Dombrowski zarzekała się, że po raz pierwszy od wigilii
Wszystkich Świętych widziała Brązowego Jenkina. Te
doniesienia nie znaczyły jednak wiele i Gilman
pozostawił tani metalowy krzyżyk zawieszony na gałce komódki w mieszkaniu Elwooda. Przez trzy dni Gilman i Elwood odwiedzali miejscowe muzea, usiłując określić
rodowód dziwnej promienistej statuetki, bez powodzenia jednak. W każdym
wszelako przypadku wzbudzali nią ogromne zaciekawienie u swych rozmówców, jej
absolutna obcość bowiem stanowiła nie lada wyzwanie
dla ciekawości naukowców. Jedno z małych ramion zostało ułamane i poddane
analizie chemicznej. Profesor Ellery stwierdził, że
był to stop platyny, żelaza i tellurium zmieszany z trzema
jeszcze innymi składnikami o wyższej wadze atomowej, których składu chemicznego
nie jest jednak w stanie określić. Nie tylko nie przypominały one żadnych
znanych ludzkości pierwiastków, lecz nawet nie pasowały do luk zarezerwowanych
dla potencjalnych „brakujących ogniw” układu okresowego. Tajemnica po dziś
dzień pozostaje nie rozwiązana, choć statuetka
znajduje się wśród eksponatów muzeum uniwersytetu Miskatonic.
Rankiem, dwudziestego siódmego kwietnia, w pokoju, gdzie
gościł Gilman, pojawiła się nowa szczurza nora, lecz Dombrowski natychmiast zabił ją kawałkiem blachy. Trutka
nie skutkowała, gdyż. wciąż słychać było dochodzące ze
ścian skrobanie.
Tego wieczoru Elwood miał wrócić
późno. Gilman czekał na niego. Nie chciał zasypiać
samotnie w tym pokoju, zwłaszcza że wieczorem, a
ściślej mówiąc o zmierzchu, ujrzał tę samą odrażającą staruchę, która w tak
upiorny sposób nawiedzała go w snach. Zastanawiał się, kim była i co jej
towarzyszyło, grzechocząc blaszaną puszką wśród sterty śmieci u wylotu niewielkiego
podwórka. Starucha najwyraźniej go dostrzegła, gdyż
wyszczerzyła się w złowrogim uśmiechu, a może tylko tak mu się wydawało.
Następnego dnia obaj młodzieńcy byli straszliwie zmęczeni i
wiedzieli, że gdy nadejdzie noc, usną jak zabici. Wieczorem długo dyskutowali o
matematyce, która pochłonęła Gilmana bez reszty,
nawiązując do mrocznej, potencjalnie możliwej więzi między pradawną magią a
ludowym folklorem. Rozmawiali o Keziah Mason, a Elwood zgodził się, że Gilman
miał ważkie powody, by sądzić, iż natknął się na pewną osobliwą, lecz znaczącą
informację. Tajemne sekty, do których należały czarownice, strzegły częstokroć
i przekazywały z pokolenia na pokolenie zdumiewające sekrety zamierzchłej,
dawno zapomnianej przeszłości. Było całkiem możliwe, że Keziah
zdołała po mistrzowsku opanować sztukę przechodzenia przez bramy wymiarów.
Tradycja mówi wyraźnie o niemożności zatrzymania wiedźmy w zamknięciu, a skoro
bariery materialne nie stanowiły dla nich przeszkód, któż wie, co naprawdę
skrywały w sobie opowieści o nocnych lotach czarownic na miotłach i ożogach?
Wkrótce się okaże, czy współczesny student miał szansę
zyskać podobną moc dzięki zgłębieniu prawideł matematycznych. Sukces, dodał Gilman, mógł prowadzić do niebezpiecznych i
niewyobrażalnych sytuacji, któż bowiem zdoła
przewidzieć warunki panujące w bliskim nam, lecz normalnie niedostępnym
wymiarze? Z drugiej strony, możliwości, jakie się dzięki temu zyskiwało, były
wręcz powalające. W pewnych pasmach przestrzeni czas mógł w ogóle nie istnieć i
wchodząc oraz pozostając w takim obszarze, człowiek był w stanie przedłużać
swoje życie w nieskończoność, nie doświadczać przemian metabolicznych w
organizmie ani chorób, z wyjątkiem okresu, kiedy odwiedzał swój własny plan lub
płaszczyzny zbliżone doń pod względem warunków. Dzięki temu badacz mógł wejść w
pozbawiony czasu wymiar i wyłonić się zeń w jakimś odległym okresie z ziemskiej
historii równie młody jak poprzednio. Trudno było powiedzieć na pewno, czy
kiedykolwiek komuś się to udało. Stare legendy są pełne niejasności i
przekłamań, a w znanym ludzkości okresie historii wszelkie próby wniknięcia w
którąś z zakazanych luk wydają się utrudniane przez dziwne i potworne sojusze z
istotami oraz posłańcami z zewnątrz.
Istniała odwieczna postać przedstawiciela lub wysłannika
sekretnych i przerażających mocy - „Czarny Człowiek” znany wśród czarownic i „Nyarlathotep” z „Necronomiconu”.
Istniały także przekazy o pomniejszych pośrednikach lub umyślnych,
quasi-zwierzątkach i osobliwych hybrydach noszących w podaniach miana „chowańców”, czyli „familiarów” wiedźm. Kiedy Gilman
i Elwood udali się na spoczynek, zbyt zmęczeni, by
mogli dłużej rozmawiać, usłyszeli, jak Joe Mazurewicz, pod dobrą datą wraca do domu, i zadygotali,
słysząc jego donośne, pełne religijnej żarliwości zawodzenia.
Tej nocy Gilman znów ujrzał fioletowe światło.
We śnie usłyszał, jak coś skrobie i przegryza przepierzenie, a później wydawało
mu się, że ktoś niezdarnie gmera przy klamce. Zaraz potem ujrzał starą kobietę,
a po wyłożonej dywanem podłodze podbiegło ku niemu małe, kosmate stworzenie.
Oblicze staruchy przepełnił wyraz nieludzkiego
uniesienia, a mały żółtozęby kudłaty stworek
zachichotał drwiąco, wskazując na śpiącego jak kamień Elwooda
na kanapie pod przeciwległą ścianą
pokoju. Przerażający lęk ścisnął mu
gardło. Jak poprzednio, odrażająca starucha schwyciła Gilmana
za ramiona i zwlókłszy z kozetki, porwała go w otchłań. Również
tym razem po obu jego stronach śmigały nieskończone, przepełnione rykiem
przestrzenie, lecz w sekundę później Gilman odniósł wrażenie,
że znajduje się w ciemnej, błotnistej alejce wypełnionej nieprzyjemnym fetorem
gnijących ścian pradawnych domów, które wznosiły się dokoła.
Przed nim stał czarno odziany mężczyzna, którego ujrzał w
poprzednim śnie w spiczasto sklepionym pomieszczeniu, podczas gdy stojąca
bliżej starucha kiwała nań i wykrzywiała się władczo.
Brązowy Jenkin łasił się do stóp Czarnego Mężczyzny,
ukrytych pod grubą warstwą lepkiego błocka. Po prawej stronie znajdowało się
mroczne przejście; Czarny Mężczyzna wskazał je bezgłośnie. Uśmiechnięta starucha pospieszyła w tę stronę, ciągnąc Gilmana za rękaw piżamy. Dotarli do skrzypiących złowrogo i
okropnie cuchnących schodów, które starucha zdawała
się skąpać falą słabego, fioletowego światła, a po nich do podestu i znajdujących
się na nim drzwi. Starucha gmerała przez chwilę przy
klamce i pchnięciem otworzyła drzwi, dając Gilmanowi
znak, by zaczekał, po czym znikła w mrocznym wnętrzu.
Przeczulone uszy młodzieńca wychwyciły odrażający, zdławiony
krzyk i zaraz potem starucha wyłoniła się z czarnego pomieszczenia, dźwigając
małe i pozbawione zmysłów ciałko, które bezceremonialnie podała śniącemu, jakby
chciała, by je poniósł. Jego wzrok i widok jego
twarzyczki przełamały czar. Wciąż zbyt oszołomiony, by krzyczeć, zbiegł na łeb
na szyję po skrzypiących schodach i wybiegł na ulicę. Zatrzymał go dopiero i
unieruchomił duszącym chwytem Czarny Mężczyzna, czekający przed domem. Tracąc
przytomność, usłyszał jeszcze słaby, piskliwy chichot długozębego,
podobnego do szczura stworka.
Rankiem, dwudziestego dziewiątego, Gilman
obudził się na krawędzi koszmaru. Z chwilą gdy tylko
otworzył oczy, zorientował się, że coś było nie tak, znajdował się bowiem znów
w swoim starym pokoju na poddaszu, leżąc na nie posłanym łóżku. Nie wiadomo czemu, bolało go gardło, a gdy podniósł się do
pozycji siedzącej, ujrzał, że stopy i nogawki piżamy pokryte ma zaschniętym
błotem. Przez chwilę błądził wśród mglistych wspomnień, lecz w końcu
stwierdził, że najwyraźniej znów lunatykował. Elwood zasnął zbyt głęboko, by mógł go usłyszeć i obudzić.
Na podłodze widniały zagadkowe błotniste ślady, lecz co dziwne, nie prowadziły
one ku drzwiom. Im dłużej Gilman się im przyglądał,
tym wydawały mu się one dziwniejsze, prócz śladów bowiem,
które rozpoznawał jako swoje, dostrzegł inne, mniejsze, prawie okrągłe znaki,
jakie mogły pozostawić nogi sporego fotela lub stołu, większość z nich jednak
była rozdwojona. Dostrzegł również osobliwe błotniste ślady szczura wiodące od
strony nowej dziury i ku niej. Gilman poczuł
ogarniający go lęk i zdumienie, gdy zbliżywszy się do drzwi i wyjrzawszy na
zewnątrz, nie ujrzał na korytarzu żadnych brunatnych śladów. Im bardziej
przypominał sobie upiorny sen, tym bardziej był przerażony, a wrażenie
desperacji pogłębiło jeszcze religijne zawodzenie modlącego się dwa piętra
niżej Mazurewicza.
Po zejściu do pokoju Elwoodaobudziłswego
śpiącego jeszcze gospodarza, informując go pokrótce, w jakiej sytuacji się
znalazł, lecz przyjaciel nie był w stanie wyjaśnić mu, co się stało. Nie sposób
stwierdzić, gdzie właściwie przebywał Gilman, jak
wrócił do swego pokoju, nie pozostawiając śladów w korytarzu, ani też skąd
wzięły się na poddaszu mieszkania te dziwne, nie pozostawione
przez niego, brudnobrązowe znaki. Były jeszcze sińce
na jego szyi, podbiegnięte krwawo, prawie fioletowe, jak gdyby Gilman próbował sam siebie udusić. Dotknął ich palcami,
lecz stwierdził, że odciski nie pasują do jego dłoni. Gdy tak rozmawiali,
zjawił się Desrochers, by
powiedzieć, że nad ranem podsłuchał coś bardzo zagadkowego i przerażającego
zarazem. Nie, po północy nikt nie kręcił się po schodach, choć wydawało mu się,
że słyszał czyjeś kroki na poddaszu i ukradkowe stąpanie na schodach, które
bynajmniej mu się nie spodobało. Dodał, że dla Arkham
nadszedł wyjątkowo zły okres w roku. Lepiej, by młody dżentelmen nie rozstawał
się z krucyfiksem otrzymanym od Joe Mazurewicza. Nawet za dnia nie było bezpiecznie, po świcie bowiem w domu rozlegały się dziwne odgłosy... zwłaszcza piskliwy, dziecięcy szloch, który urwał się jak
ucięty nożem.
Gilman udał się rano na zajęcia,
lecz w ogóle nie potrafił się skupić na treści wykładów. Ogarnął go nastrój
mrożącego krew w żyłach niepokoju, jakby oczekiwał w każdej chwili nadejścia
miażdżącego, niszczycielskiego ciosu. W południe zjadł obiad w stołówce na
uczelni i czekając na deser, sięgnął po leżącą obok gazetę. Nie zjadł go
jednak, gdyż informacja z pierwszej strony sprawiła, że wstrząśnięty, zlany
zimnym potem i z wybałuszonymi oczami mógł jedynie zapłacić rachunek i
poczłapać niepewnie do domu i do pokoju Elwooda.
Poprzedniej nocy w Orne’s Gangway doszło do dziwnego porwania. W niejasnych
okolicznościach znikło bez śladu dwuletnie dziecko młodej praczki nazwiskiem
Anastazja Wołejko. Jak się wydaje, matka już od
pewnego czasu obawiała się o jego los, jednakże powody jej lęków uznano za tak
irracjonalne, że nikt nie traktował ich poważnie. Stwierdziła,
że od początku marca widywała w swoim mieszkaniu Brązowego Jenkina,
a po jego grymasach i bełkotliwej mowie zorientowała się, że mały Ladislas ma być złożony na ofiarę podczas krwawego sabatu w
Noc Walpurgii. Poprosiła sąsiadkę, Mary Czanek, by spała u niej i pomogła jej chronić dziecko, lecz
Mary nie miała dość odwagi. Policji nie odważyła się powiadomić, gdyż stróże
prawa nie wierzyli w przesądy. Odkąd sięgała pamięcią, każdego roku dzieci
ginęły bez śladu. Jej przyjaciel, Piotr Słowacki, odmówił pomocy, gdyż nie
lubił małego i uważał go za przeszkodę w ich związku.
Jednakże zimny pot na czole Gilmana
wycisnęła opowieść dwóch birbantów, którzy wracali do domu dobrze po północy.
Przyznali, że byli pod dobrą datą, lecz obaj zapewniali, że widzieli obłędnie ubrane trio wchodzące w głąb mrocznego przejścia.
Był tam, jak wyznali, ogromny czarnoskóry mężczyzna w powłóczystej szacie,
niska stara kobieta odziana w łachmany i młody biały chłopak w piżamie. Starucha ciągnęła młodzieńca, podczas gdy u stóp
czarnoskórego w brązowym błocku śmigał udomowiony szczur.
Gilman
przesiedział w otępieniu całe popołudnie, a Elwood,
który tymczasem przejrzał gazety i przeczytał artykuł, zdołał wysnuć zeń
szokujące wnioski - zastał go w takim właśnie stuporze.
Tym razem nie wątpił już, że wokoło działo się coś upiornego i poważnego
zarazem. Pomiędzy wizjami koszmarnego snu i jawy zaczynała krystalizować się
jakaś potworna i niewyobrażalna więź i tylko wytężona czujność mogła zapobiec
znacznie potworniejszemu rozwojowi wypadków. Gilman
prędzej czy później musiał skonsultować się z lekarzem, ale jeszcze nie teraz,
gdy wszystkie gazety rozpisywały się wyłącznie o porwaniu.
To, co wydarzyło się naprawdę, było niejasne i
przyprawiające o obłęd, przez dłuższą chwilę Gilman i
Elwood wymieniali szeptem najbardziej
nieprawdopodobne teorie. Czyżby całkiem nieświadomie Gilman
odniósł sukces w swych studiach nad przestrzenią i jej wymiarami? Czyżby zdołał
wydostać się poza naszą sferę i dotarł do niewyobrażalnych, nieznanych i
niepojętych miejsc? Gdzie był przez szereg tych mrocznych, diabelskich nocy?
Ryczące otchłanie wypełnione poświatą zmierzchu... zielone
wzgórze... podniebny taras... impuls
płynący od gwiazd... ostateczny, czarny wir... Czarny
Mężczyzna... błotnista alejka i schody... stara wiedźma i kosmaty potworek o długich kłach... grono bąbli i mały wielościan... dziwne
oparzenie słoneczne... rana na nadgarstku... nie wyjaśniona wizja... ubłocone
stopy... ślady na szyi... legendy,
mity i przesądy cudzoziemców... co miało znaczyć to
wszystko?
Tej nocy obaj nie zmrużyli oka, lecz następnego dnia
opuścili zajęcia i zdrzemnęli się. Był trzydziesty kwietnia, o zmierzchu zaś
miał nadejść czas diabelskiego sabatu, którego lękali się wszyscy cudzoziemcy i
ludzie przesądni. Mazurewicz wrócił do domu o szóstej
trzydzieści, twierdząc, że robotnicy w fabryce plotkowali, jakoby uroczystości
Nocy Walpurgii miały odbyć się w mrocznym parowie za Meadow Hill, gdzie w miejscu
pozbawionym wszelkiej roślinności stoi krąg z pradawnych białych kamieni.
Niektórzy nawet powiadomili o tym policję, polecając, by tam właśnie
poszukiwano zaginionego dziecka Wołejki, lecz żaden z
nich nie wierzył, by cokolwiek w tej sprawie
poczyniono. Joe upierał się, by nieszczęsny młodzian
założył na szyję łańcuszek z krzyżykiem, Gilman zaś,
dla świętego spokoju, zrobił to i wsunął niklowany krucyfiks pod koszulę.
Późną nocą dwaj młodzieńcy usiedli na krzesłach i zapadli w
drzemkę, ukołysani do snu płynącym z dołu modlitewnym zaśpiewem.
Gilman wychwytywał te dźwięki bez trudu; jego
pierwotnie wyostrzony słuch miał przede wszystkim wyłapywać znacznie
subtelniejsze, przeraźliwe mamrotanie zagłuszone innymi dźwiękami rozlegającymi
się w starym domu. Przypomniał sobie fragment mrocznego, przerażającego „Necronomiconu” i Czarnej Księgi i nagle zorientował się, że
kołysze się w takt bluźnierczych rytmów towarzyszących, jak powiadają,
najmroczniejszym rytuałom sabatu, biorących swój początek poza znanymi nam
czasem i przestrzenią.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę, czego nasłuchiwał -
diabelskiej pieśni intonowanej przez uczestnika sabatu w odległej, czarnej
dolinie. Skąd tyle wiedział o ich oczekiwaniach? Skąd wiedział, kiedy Nahab i jej akolita mieli przynieść wielką misę, a
następnie czarnego koguta i czarnego kozła? Zauważył, że Elwood
usnął, i próbował zawołać, aby go obudzić. Coś wszelako sprawiło, że głos
uwiązł mu w gardle. Nie panował nad sobą. Czy jednak złożył podpis w księdze
Czarnego Mężczyzny?
Wtem jego wyostrzony gorączką, nieludzki słuch wychwycił
odległe, niesione wiatrem dźwięki. Napływały z odległości wielu mil, ponad
wzgórzem, polem i ulicami, lecz rozpoznał je bez trudu. Przy ognisku tancerze
rozpoczęli swe pląsy. Jak mógł tam nie pójść? Co go powstrzymywało?
Matematyka... folklor... dom...
stara Keziah... Brązowy Jenkin... i nagle dostrzegł nową
szczurzą norę w ścianie opodal kozetki. Poprzez odległy śpiew i zawodzenie Mazurewicza przebił się inny dźwięk, ukradkowe skrobanie w
ścianach. Miał nadzieję, że nie zgaśnie światło. I wtedy dostrzegł przeklęte
brodate, drobne, ozdobione długimi zębiskami oblicze wyłaniające się z otworu -
przeklętą twarz, która, jak sobie dopiero teraz uświadomił, była uderzająco
podobna do starej Keziah, a potem usłyszał szelest,
jakby ktoś manipulował przy drzwiach.
Błysnęły przed nim bezkresne, wyjące otchłanie i poczuł się
nagle bezradny w bezkształtnym uścisku opalizującego grona bąbli. Przed nim
podążał niewielki, kalejdoskopowy wielościan, a całą wirującą pustkę przenikało
narastające i przyspieszające tempa niejasne jeszcze brzmienie, które zdawało
się zwiastować jakieś niewypowiedziane, niemożliwe do zniesienia crescendo.
Chyba wiedział już, co się zbliżało - monstrualna fala rytmu Walpurgii, w której kosmicznym tembrze miało zawierać się
całe pierwotne, ostateczne czasoprzestrzenne wrzenie skrywające się za masami
sfer materii, a niekiedy wyrywające się stamtąd rytmicznymi odbiciami
przenikającymi z niezbyt wielką siłą wszystkie warstwy bytów i nadające
upiornego znaczenia pewnym szczególnie posępnym okresom, we wszystkich
istniejących światach.
To wszystko znikło w jednej sekundzie. Znów znajdował się w
skąpanym fioletową poświatą pomieszczeniu o trójkątnym sklepieniu, spadzistej
podłodze, niskimi kuframi pełnymi prastarych ksiąg, ławą i stołem, dziwnymi
obiektami i trójkątną otchłanią z boku przy ścianie. Na stole leżała postać,
mały chłopiec, rozebrany i nieprzytomny, po drugiej stronie stała monstrualnie
wyszczerzona starucha z lśniącym, ozdobionym
groteskową rękojeścią nożem w prawej ręce, w lewej zaś z dziwnie proporcjonalną
misą z jasnego metalu pokrytą osobliwymi wizerunkami i zaopatrzoną w delikatne,
cyzelowane uchwyty. Zaintonowała ochrypłym głosem zapomnianą z dawien dawna
inkantację w języku, którego Gilman nie rozumiał,
lecz odniósł wrażenie, iż fragmenty jej odnalazł ongiś w budzącym grozę „Necronomiconie”.
W miarę jak scena nabierała przejrzystości, ujrzał, jak starucha nachyla się i przenosi misę nad stołem, a on, nie
mogąc zapanować nad swymi odruchami, wyciągnął obie ręce i przejął naczynie,
zwracając uwagę, iż było ono zadziwiająco lekkie. W tej samej chwili z
trójkątnej, mrocznej czeluści po lewej wyłonił się odrażający w swej szpetocie
Brązowy Jenkin. Wiedźma gestem nakazała mu przytrzymać
misę w odpowiedniej pozycji, podczas gdy sama uniosła groteskowy nóż nad
drobną, białą postacią w wyciągniętej prawie pionowo w górę prawej ręce.
Włochate długozębe stworzenie zaczęło chichotać w
odrażającej kontynuacji nieznanego rytuału, podczas gdy wiedźma skrzeczała w
odpowiedzi. Gilman poczuł, że obrzydzenie, odraza i
wstręt jak żywa istota przegryza się przez pancerz jego mentalnego i fizycznego
paraliżu, i jasna metalowa misa zadygotała mu w rękach. Sekundę później widok
opadającego noża do reszty przełamał czar i Gilman
upuścił misę, pozwalając, by z brzękiem spadła na podłogę, podczas gdy jego
ręce wystrzeliły szaleńczo naprzód, by zapobiec bluźnierczemu czynowi. W
okamgnieniu dopadł staruchy i wyszarpnął nóż z jej
szponiastych palców, po czym cisnął go bezceremonialnie na sam brzeg wąskiej,
trójkątnej otchłani. Jednak już po chwili sytuacja uległa odwróceniu; mordercze
jak szpony palce zacisnęły się brutalnie na jego szyi, a pomarszczone oblicze
wykrzywił grymas szaleńczej wściekłości. Poczuł, jak łańcuszek taniego krzyżyka
wpija mu się w szyję i w tej rozpaczliwej sytuacji przez ułamek sekundy
zastanawiał się, jak widok krucyfiksu podziałałby na tę złą istotę. Dysponowała
nadludzkimi siłami i gdy nie przestawała go dusić, sięgnął niezdarnie ręką pod
koszulę, zacisnął palce na niewielkim metalowym krzyżyku i zrywając łańcuszek,
wyjął poświęcony przedmiot na zewnątrz.
Na jego widok wiedźmę ogarnęła panika, a jej uścisk zelżał
na chwilę dostatecznie długą, by Gilman całkowicie
zdołał się jej wyrwać. Oderwał od szyi zaciśnięte jak szpony żelazne palce staruchy i zapewne zawlókłby czarownicę na krawędź otchłani,
gdyby wiedźma nie odzyskała sił i nie schwyciła go raz jeszcze za szyję. Tym
razem niezwłocznie przeszedł do czynu i sam sięgnął oburącz gardła diabelnej
istoty. Zanim się spostrzegła, oplatał jej szyję łańcuszkiem, a w chwilę potem
zadzierzgnął tak silnie, że pozbawił staruchę tchu. Gdy zaczęła po raz ostatni
stawiać opór, Gilman poczuł, że coś ugryzło go w
kostkę, i ujrzał śpieszącego swej pani z pomocą Brązowego Jenkina.
Jednym solidnym kopniakiem posłał szkaradzieństwo w otchłań i usłyszał jeszcze
tylko płynący z drugiej strony, jakby z oddali, pisk podobnego do szczura chowańca.
Nie wiedział, czy zabił starą wiedźmę, lecz zostawił ją na
podłodze, tam gdzie upadła. Naraz, odwróciwszy się, ujrzał na stole coś, czego
widok nieomal doprowadził go do obłędu. Brązowy Jenkin,
żylasty i silny, o czterech małych, lecz diabelnie sprawnych, wyglądających jak
ludzkie kończynach nie próżnował, podczas gdy on był duszony przez czarownicę i
wszystkie jego wysiłki spełzły na niczym. Nie pozwolił wiedźmie wbić noża w
pierś dziecka, lecz nie zdołał powstrzymać żółtych kłów futrzastej,
bluźnierczej istoty przed rozpłataniem maleństwu nadgarstka i miska stojąca
obecnie na podłodze pod pozbawionym życia ciałkiem była napełniona po brzegi.
W sennym delirium Gilman usłyszał
piekielny, przesycony obcym rytmem sabatowy zaśpiew
płynący z bezkresnej dali, i wiedział, że musiał tam być Czarny Mężczyzna.
Chaotyczne wspomnienia mieszały się z jego matematycznymi obliczeniami. Gilman wierzył, że jego podświadomość zawiera w sobie kąty,
których potrzebował, by samotnie i pierwszy raz bez
pomocy powrócić do normalnego świata. Był pewien, że znajdował się na
zamkniętym od niepamiętnych czasów stryszku nad swoim pokojem, wątpił wszelako,
czy drogę ucieczki mogły zagwarantować mu otwór w podłodze albo zapadnięte od
wielu lat drzwi. I czy nie dostałby się w ten sposób do domu - snu,
irracjonalnej projekcji prawdziwego budynku, którego poszukiwał.
Nie był pewien relacji pomiędzy snem a rzeczywistością, a
niepewność ta wynikała z jego doświadczeń.
Przejście przez mgliste otchłanie zapowiadało się groźnie,
rytm Walpurgii wibrował jak oszalały, a jakby tego
było mało, musiałby słuchać tego zawoalowanego kosmicznego pulsowania, którego
tak bardzo się lękał. Nawet teraz wyczuwał niskie przeraźliwe drżenie, którego
tempo było mu nazbyt dobrze znane.
W porze sabatu narastało ono niepomiernie i przenikało
wszystkie światy, by wezwać wiernych do odprawiania nienazwanych bluźnierczych
rytuałów. Połowa sabatowych pieśni miała za podstawę owo słabo słyszalne pulsowanie,
którego żadne ludzkie ucho nie było w stanie znieść w jego jawnym,
ponadczasowym plugawym brzmieniu. Gilman zastanawiał
się ponadto, czy mógł zaufać swemu instynktowi, że przywiedzie go na powrót do
właściwego zakątka kosmosu. Skąd mógł mieć pewność, że nie wyląduje na zielonym
wzgórzu, na jakiejś odległej planecie, na brukowanym tarasie ponad miastem
korpulentnych potworów o długich mackach, gdzieś poza granicami galaktyki lub w
spirali czarnej otchłani owej ostatecznej pustki Chaosu, gdzie króluje
bezmyślny demon - władca Azathoth?
Nim zdążył skoczyć w czeluść, fioletowe światło zgasło,
pozostawiając go w absolutnych ciemnościach. Wiedźma - stara Keziah-Nahab - to musiało oznaczać jej śmierć. Pośród
dźwięków odległej sabatowej pieśni i popiskiwania Brązowego Jenkina
w otchłani poniżej wychwycił, jak mu się zdawało, inne, jeszcze dziksze
zawodzenie płynące z nieznanych otchłani. Joe Mazurewicz... modlitwy dla ochrony
przez pełzającym Chaosem zmieniły się teraz, nie wiadomo czemu, w triumfalny
wrzask... całe światy sardonicznej rzeczywistości
zderzające się pośród wirów gorączkowego snu - Iä! Shub-Niggurath!
Koza z Tysiącem Młodych...
Odnaleźli Gilmana na długo przed
świtem, leżącego na podłodze jego niezwykłego, pełnego dziwnych kątów pokoju na
poddaszu, gdyż przeraźliwy wrzask natychmiast sprowadził na górę Desrochersa, Choińskiego, Dombrowskiego i Mazurewicza - po
drodze obudzili nawet śpiącego smacznie na krześle Elwooda.
Gilman żył i miał otwarte oczy, ale wydawał się
nieprzytomny. Na szyi miał sińce, ślady morderczych dłoni, a na lewej kostce
brzydką ranę, jak od zębów szczura. Ubranie miał fatalnie pomięte, zniknął
również otrzymany od Mazurewicza krucyfiks. Elwood zadygotał, lękał się nawet domniemywać, jaką nową
formę przyjął somnambulizm jego przyjaciela. Mazurewicz
wydawał się na wpół oszołomiony z powodu „znaku”, który jakoby otrzymał w
odpowiedzi na swoje modlitwy, i przeżegnał się gwałtownie, usłyszawszy
popiskiwanie szczura dobiegające gdzieś spoza ukośnie nachylonej ściany.
Kiedy śpiącego ułożono na kozetce w pokoju Elwooda, posłano po doktora Małkowskiego,
tutejszego lekarza domowego, który w razie jakichś kłopotliwych sytuacji
potrafił trzymać język za zębami. Doktor zaaplikował Gilmanowi dwa zastrzyki, po których młodzieniec odprężył się
i miał zapaść w bardziej naturalny sen. W dzień pacjent co
pewien czas odzyskiwał przytomność i nieco chaotycznie opowiadał Elwoodowi swój najnowszy sen. Szło mu to niesporo i już na
samym początku ujawniony został całkiem nowy, niepokojący fakt.
Gilman jeszcze tak niedawno mógł
poszczycić się wyjątkowo czułym słuchem, a teraz był głuchy jak pień. Doktor Małkowski, którego natychmiast wezwano po raz wtóry,
powiedział Elwoodowi, że oba bębenki w uszach jego
przyjaciela popękały, jakby pod wpływem fali dźwiękowej, której siła i
natężenie wykraczały poza ludzkie zdolności pojmowania i wytrzymałości.
Dobroduszny lekarz nie potrafił wyjaśnić, jakim cudem taki dźwięk mógł pojawić
się w tej okolicy w ciągu ostatnich kilku godzin, by nie zaalarmować
mieszkańców całej doliny Miskatonic.
Elwood zaczął zapisywać swoje
pytania i odpowiedzi na papierze, dzięki czemu z chorym nawiązano względnie
prosty sposób komunikowania się. Żaden ze studentów nie wiedział, jak traktować
całą tę chaotyczną sytuację, obaj więc zgodnie uznali,
że lepiej nie zaprzątać sobie tym głowy i najszybciej, jak się da, muszą
wyprowadzić się z tego starego, przeklętego domu.
Wieczorne gazety donosiły o nalocie policji na osobliwą
grupę birbantów urządzających nocny piknik w parowie za Meadow
Hill, wspominając przy tym, iż tamtejsze białe
kamienie wśród zabobonnych ludzi od wieków już owiane były szczególnie złą
sławą. Nikogo nie schwytano, a wśród uciekających uwagę stróżów prawa zwrócił
pewien wyjątkowo rosły Murzyn. W następnej kolumnie pisano, iż nie odnaleziono
jak dotąd żadnych śladów zaginionego chłopca, Ladislasa
Wołejko.
Koszmar osiągnął swe apogeum tej samej nocy. Elwood nigdy tego nie zapomni, bądź co
bądź, to ze względu na wynikłe wskutek tego zdarzenia załamanie nerwowe
zmuszony był opuścić do końca semestru wszystkie zajęcia w college’u.
Wydawało mu się przez cały wieczór, że słyszy dochodzące z wnętrza ścian
drapanie i skrobanie szczurów, lecz nie zwrócił na to większej uwagi.
I nagle, długo po tym, jak Gilman
i on zasnęli, rozległy się przeraźliwe, mrożące krew w żyłach wrzaski. Elwood poderwał się, zapalił światło i podbiegł do kozetki
swego gościa. Młodzieniec wydawał z siebie zgoła nieludzkie odgłosy, jakby
przeżywał właśnie niewyobrażalne, nieopisane katusze. Wił się pod kocem, na powierzchni którego pojawiła się wielka czerwona plama.
Elwood nie ważył się go dotknąć,
lecz stopniowo konwulsje ustały, a przerażające wycie ucichło. Do tej pory w
progu pojawili się Dombrowski, Choiński,
Desrochers, Mazurewicz i
drugi mieszkaniec poddasza, a właściciel posłał żonę, by zadzwoniła po doktora Małkowskiego. Wszyscy głośno wrzasnęli, gdy spod
okrwawionej pościeli wyprysnęło nagle przypominające
sporego szczura stworzenie i przemknęło po podłodze do nowej wyżartej w ścianie
dziury. Zanim zjawił się lekarz i odchylił zbrukany krwią koc, Walter Gilman już nie żył.
Barbarzyństwem byłoby opowiedzieć dokładnie, co i jak zabiło
Gilmana. W jego ciele dosłownie i w przenośni wyryty
został tunel, przez który, przecisnąwszy się, coś wyżarło mu serce. Dombrowski poruszony porażką w swej walce ze szczurem, nie
przejmując się utratą czynszów, w ciągu tygodnia przeniósł starszych lokatorów
do zaniedbanego, lecz nie tak starego domu przy Walnut
Street. Najtrudniejsze było obecnie zmuszenie do
milczenia Joe Mazurewicza,
gdyż posępny mechanik nie trzeźwiał ani na chwilę i przez cały czas bredził o
przerażających zjawach i potwornych istotach.
Wydaje się, że ostatniej upiornej nocy Joe
schylił się, by spojrzeć na szkarłatne tropy szczura wiodące od kozetki Gilmana do pobliskiej dziury w ścianie. Na dywanie były one
bardzo niewyraźne, lecz między brzegiem dywanu a listwą przypodłogową znajdował
się odcinek gołej podłogi. Tam Mazurewicz znalazł coś
przerażającego - lub przynajmniej tak mu się wydawało, bo nikt inny nie zgadzał
się z nim w pełni, z wyjątkiem tego, że widniejące na drewnie ślady są,
delikatnie mówiąc, niezwykłe. Nie przypominały szczurzych śladów, ale nawet Choiński i Des-rochers nie
chcieli przyznać, że wyglądały jak ślady pozostawione przez cztery małe ludzkie
dłonie.
Domu nigdy już potem nie wynajęto. Gdy Dombrowski
przeniósł stamtąd swoich lokatorów, budynek zaczął gwałtownie, jakby w
przyspieszonym tempie obracać się w ruinę. Ludzie omijali go zarówno ze względu
na paskudną reputację, jak i na wyczuwalny od
niedawna, nieprzyjemny odór. Możliwe, że trutka na szczury wyłożona przez
byłego właściciela kamienicy spełniła w końcu swoje zadanie, gdyż niedługo po
jego wyprowadzce budowla stała się solą w oku okolicznych mieszkańców.
Pracownicy departamentu zdrowia wyśledzili, że odór płynął z zamkniętych
pomieszczeń nad i obok wschodniego pokoiku na poddaszu i zgodnie przyznali, że
liczba padłych szczurów musi być ogromna. Uznali
wszelako, że otwarcie z dawna zamkniętych pomieszczeń i poddanie ich
dezynfekcji nie jest warte zachodu, gdyż woń wkrótce się ulotni, a dom raczej
nie oferował standardów dla wybrednych lokatorów. Szczerze mówiąc, wśród
miejscowych krążyły od lat nie do końca prawdziwe opowieści, jakoby na poddaszu
Domu Wiedźmy co roku po Nocy Walpurgii
i wigilii Wszystkich Świętych czuło się nieprzyjemną woń. W tej sprawie
okoliczni mieszkańcy zgodnie milczeli, lecz odrażający fetor, tak czy inaczej,
był jeszcze jednym minusem na całkiem pokaźnej liście wad kamienicy. W końcu
inspektor budowlany ostatecznie zadecydował ojej losie. Sny Gilmana
i towarzyszące im wydarzenia nigdy nie doczekały się wyjaśnienia. Elwood, którego zdanie na ich temat bywa niekiedy dość
skrajne, żeby nie powiedzieć szalone, wrócił jesienią na uczelnię i w czerwcu
następnego roku zdał pomyślnie egzaminy końcowe. Stwierdził, że w mieście nie
roiło się, jak uprzednio, od mrocznych plotek, i, co było niezaprzeczalnym
faktem, pomimo pojawiających się od czasu do czasu doniesień o upiornym
chichocie rozlegającym się w opuszczonym domu, które miały niemal równie długi
żywot jak sama kamienica, od czasu śmierci Gilmana
nikt nie widział już Starej Keziah ani Brązowego Jenkina. To raczej szczęśliwy traf, że Elwooda
nie było w Arkham nieco później tego roku, kiedy
wskutek pewnych wydarzeń ożyły krążące wśród miejscowych plotki o koszmarach z
przeszłości. Oczywiście dowiedział się o tym później i przeżył chwile mrocznej
udręki wypełnione najbardziej fantastycznymi domniemaniami, nawet to jednak nie
było tak przerażające jak uczestnictwo w owych wypadkach i ujrzenie pewnych
wyjątkowo odrażających szczegółów na własne oczy.
W marcu 1931 roku wichura zerwała dach i zwaliła wielki
komin opuszczonego Domu Wiedźmy. W efekcie kaskady cegieł, poczerniałych,
omszałych gontów i gnijących belek oraz desek zasypały stryszek i przebiły
podłogę poniżej. Całe poddasze zostało zawalone szczątkami dachu, nikt wszelako
nie pokwapił się zrobić z tym porządku, licząc na to, że cała skazana na
zagładę budowla zawali się sama. Ostatnia kropla przepełniła czarę w grudniu i
wtedy właśnie, gdy robotnicy z wahaniem i nie bez obaw weszli,
by uprzątnąć pokój Gilmana, pojawiły się
pierwsze plotki.
Wśród gruzów, które przebiły się przez prastary, pochyły
sufit, znajdowało się kilka rzeczy, na widok których
robotnicy przerwali prace i wezwali policję. Stróże prawa z kolei wezwali koronera i kilku profesorów z uniwersytetu. Odkryto kości,
mocno pogruchotane i rozszczepione, lecz bez trudu dające się rozpoznać jako
ludzkie i względnie młode, co w zagadkowy sposób przeczyło powszechnie znanemu
faktowi, iż miejsce, gdzie niewątpliwie musiały spoczywać na niskim stryszku w
pochyłej podłodze, z dawien dawna było zamknięte na cztery spusty i ogólnie
niedostępne. Lekarz sądowy ocenił, że niektóre z kości należały do małego
dziecka, podczas gdy inne, znalezione wśród strzępów przegniłego brązowego
ubrania, raczej do niskiej, przygarbionej i mocno posuniętej w latach kobiety.
Przeszukując gruzy, odkryto również wiele drobnych kości szczurów, które
zginęły podczas zawalenia się dachu, jak również starsze szczurze kości noszące
ślady mniejszych zębów, które to znaki wzbudziły wiele kontrowersji i pytań
pozostających bez odpowiedzi.
Wśród innych odnalezionych przedmiotów znalazły się okrutnie
zniszczone fragmenty wielu ksiąg i pism, a także żółtawy pył, jedyna
pozostałość po jeszcze starszych woluminach i papierach. Wszystkie one bez
wyjątku traktowały najwyraźniej o czarnej magii w jej najbardziej
zaawansowanych i przeraźliwych formach; fakt zaś, iż pewne przedmioty wydawały
się względnie nowe, pozostaje po dziś dzień zagadką, podobnie jak młody wiek
niektórych z odnalezionych w ruinach kości. Jeszcze większą tajemnicą jest
absolutna jednolitość stylu niewyraźnego archaicznego pisma odnalezionego na
plikach papierów, których stan i znaki wodne sugerują różnicę wieku około stu
pięćdziesięciu - dwustu lat. Dla niektórych jednak największą ze wszystkich
zagadką jest cała masa przedmiotów niejasnego zastosowania, których kształty,
struktura, sposób wytworzenia i przeznaczenie mogły niejednego naukowca
zapędzić w kozi róg, a które odkryto rozrzucone wśród gruzów, uszkodzone w
większym lub mniejszym stopniu. Jedna z tych rzeczy, która szczególnie
zainteresowała i zdeprymowała profesorów z uniwersytetu Miskatonic,
to mocno uszkodzony potworny kolos, będący powiększoną kopią osobliwej figurki
podarowanej uczelnianemu muzeum przez Gilmana, tyle
tylko, że ten był naprawdę olbrzymi, wsparty na dziwnym, kanciastym piedestale,
zdobiony nieznanymi hieroglifami i wykuty z jakiegoś niebieskiego kamienia,
miast wyrzeźbiony w metalu.
Archeolodzy i antropolodzy wciąż starają się wyjaśnić
niezwykłe wzory zdobiące zmiażdżoną misę z jasnego metalu, której wnętrze, gdy
ją znaleziono, pokryte było złowieszczymi, brązowymi plamami. Cudzoziemcy i
przesądne babiny są równie gadatliwi, jeżeli chodzi o współczesny, niklowany
krucyfiks z zerwanym łańcuszkiem, znaleziony w rumowisku i zidentyfikowany jako
należący do Joe Mazurewicza,
który podarował go przed wieloma laty nieszczęsnemu Gilmanowi.
Niektórzy wierzyli, że krzyżyk zawlokły na stryszek szczury, inni byli
przekonani, że musiał on leżeć przez cały czas w kącie starego mieszkania
Waltera. Jeszcze inni, w tym także Joe, wyznawali
bardziej fantastyczne teorie, których jednak nie mógłby przyjąć nikt o zdrowych
zmysłach.
Kiedy zwalono ukośną ścianę pokoju Gilmana,
stwierdzono, że zamknięta ongiś na głucho wolna przestrzeń pomiędzy ścianką
działową a północną ścianą domu zawierała znacznie mniej gruzów, niż
oczekiwano, zważywszy na jej wielkość. Odkryto jednak
w niej coś znacznie gorszego, co sprawiło, że robotnicy pracujący przy
rozbiórce przeżyli prawdziwy koszmar. Pokrótce, było to jedno wielkie ossarium - bluźniercze cmentarzysko wypełnione kośćmi
małych dzieci, szczątkami zarówno świeżymi, jak i pochodzącymi z tak zamierzchłej
przeszłości, że przy lada dotknięciu obracały się w pył. Na szczycie tej
usypanej z kości odrażającej sterty szczątków leżał wielki, z wyglądu stary nóż
o groteskowym kształcie i bogato zdobionej egzotycznymi symbolami rękojeści.
Pośród tych doczesnych szczątków, zakleszczone pomiędzy
złamaną deską i stertą cegieł ze zwalonego komina, znajdowało się coś, co
spowodowało w całym Arkham jeszcze większe
zamieszanie, przerażenie oraz nową falę plotek, przewyższając swymi rozmiarami
zgrozę i oszołomienie wywołane wielkimi innymi znaleziskami dokonanymi w tym
przeklętym budynku. Był to po części zmiażdżony szkielet wielkiego chorego
szczura, którego anomalie w wyglądzie są wciąż jeszcze przedmiotem gorących
dyskusji i źródłem wyjątkowej powściągliwości wśród wykładowców z wydziału
anatomii porównawczej uniwersytetu Miskatonic. Na
temat tego szkieletu wiadomo raczej niewiele, przecieki informacji nie były
zbyt obfite, lecz robotnicy, którzy go odkryli, pełnym przerażenia szeptem
wspominali o długiej brązowej sierści, którą pokryte było truchło.
Jak głoszą plotki, kości łapek tego dziwnego okazu są
bardziej charakterystyczne dla pewnego gatunku małej małpki niż dla szczura,
podczas gdy drobna czaszka z duży mi, żółtawymi kłami, nawiasem mówiąc,
największa u tego okazu anomalia, stanowi po dziś dzień nieodgadnioną zagadkę. Oglądana bowiem pod pewnymi kątami, przypomina
miniaturowy, potwornie zniekształcony ludzki czerep, stanowiąc jakby jego
bliźniaczą parodię. Robotnicy, natknąwszy się na te plugawe szczątki, zaczęli
żegnać się gorączkowo, później jednak wszyscy, bez wyjątku, regularnie zapalili
na znak wdzięczności świece w kościele św. Stanisława, byli
bowiem przekonani, że już nigdy nie usłyszą tego przeraźliwego,
mrożącego krew w żyłach, piskliwego chichotu.