"Szepczący w Ciemności"
I
Proszę pamiętać, że
w końcu nie widziałem nic strasznego. Jednakże stwierdzenie, że wstrząs
umysłowy stał się przyczyną tego, co sugeruję - że był ostatnią kroplą , która przechyliła szalę i dlatego właśnie wypadłem
z osamotnionej farmy Akeleya i zabranym samochodem
pomknąłem przez dzikie kopulaste wzgórza w Vermont -
to zignorowanie najbardziej oczywistych faktów mego ostatniego doznania. Choć
widziałem i słyszałem te tajemnicze rzeczy, choć wciąż żywo odczówam
to wrażenie, jakie na mnie wywarły, nawet teraz nie mogę udowodnić, czy moje
wnioski są słuszne, czy nie. Bo przecież samo zniknięcie Akeleya
jeszcze nic nie znaczy. Nie znaleziono w jego domu nic podejrzanego poza
śladami kul wewnątrz i na zewnątrz domu. Wyglądało to tak, jakby wyszedł sobie
na przechadzkę w góry i po prostu nie wrócił. Nie było nawet śladu, że jakiś
gość mógł się tam pojawić albo że te straszne cylindry
i aparaty znajdowały się kiedykolwiek w jego gabinecie. Że się bał śmiertelnie
skupionych gęsto zielonych wzgórz i sączących się bez kresu potoków, pośród
których się urodził i wychował, to też nic nie znaczy; taki lęk może być
spowodowany tysiącem przyczyn. Ekscentryczność jest chyba najbardziej
wiarygodnym wyjaśnieniem dla jego dziwnego zachowania i lęków.
A wszystko zaczeło się jeśli chodzi o mnie
wraz z historyczną niespotykaną dotychczas powodzią w
Vermont 3 listopada 1927 roku byłem wtedy, podobnie
jak i teraz, wykładowcą literatury na Miscatonic University w Arkham, Massachusetts, i z amatorstwa pełnym entuzjazmu badaczem
folkloru Nowej Anglii. Wkrótce po powodzi, pośród licznych artykółów
w prasie na temat biedy, cierpienia i organizowanej pomocy, pojawiły się dziwne
wzmianki o jakichś przedmiotach unoszących się na wezbranych rzekach. Rozmaici
moi przyjaciele, ogromnie zaciekawieni, prowadzili dyskusję na ten temat i w
końcu zwrócili się do mnie z prośbą o wyjaśnienie tej sprawy. Pochlebiło mi, że
tak poważnie traktują moje badania nad tutejszym folklorem i zrobiłem
co mogłem aby zbagatelizować te szalone, tajemnicze opowieści, które
zdawały się przerastać najstarsze wiejskie przesądy. Ubawiło mnie
że nawet kilka wykształconych osób twierdziło, iż u źródeł tych wieści
muszą się kryć jakieś tajemnicze zniekształcone fakty.
Opowieści, które
zwracały moją uwagę, dotarły do mnie głównie przez prasę choć
jedna historia została mi przekazana ustnie, a opowiedział mi ją przyjaciel,
któremu matka mieszkająca w Hardwick, Vermont, opisała ją w liście. Dotyczyła właściwe tego
samego wydarzenia, jakie opisywano w prasie, tylko że
można w niej wyodrębnić jakby trzy etapy - jeden łączył się z Winooski River koło Montpelier, drugi z West River z okręgu Windham za Newtane, a trzeci miał miejsce w Passumpsic,
okręg Koledonia nad Londonville.
Było jeszcze wiele ubocznych wątków i etapów, ale po przeanalizowaniu wszystkie
sprowadzały się do tych trzech etapów. W każdym z tych przypadków wiejscy
ludzie donosili, że widzieli jakieś dziwne i niepokojące przedmioty na
wezbranych rzekach zpłynących z niedostępnych gór i
zaczęto je łączyć, z prostymi i prawie już zapomnianymi legendami, które teraz
ożyły w opowiadaniach starych ludzi.
Wszyscy byli
przekonani, ze widzieli jakieś żywe istoty, któych
jeszcze nigdy nie spotkali. Oczywiście w tym strasznym okresie płynęło po
rzekach wiele ciał ludzkich, ale te, które opisywali, nie należały do rodzaju
ludzkiego, choć wielkością i ogólnym kształtem trochę nawet jakby przypominały
ludzi. Nie mogły to być także, jak twierdzili naoczni świadkowie, zwierzęta
znane w Vermont. Owe kształty miały kolor różowawy, a
długość jakieś pięć stóp; całe ich ciało pokryte było skorupą, na grzbiecie
znajdowały się dwie ogromne płetwy albo błoniaste skrzydła i cały szereg
zginających się w stawach kończyn, atakrze coś w rodzju zwiniętej elipsoidy, pokrytych niezliczoną ilością
krótkich macek, w miejscu, gdzie powinna być głowa. Najbardziej jednak
zdumiewające było to, że doniesienia z różnych źródeł pokrywały się ze sobą.
Zdumienie byłoby większe, gdyby nie było osłabione przez fakt, że wszystkie
stare legendy, dotyczące właśnie gór, były żywo i wręcz chorobliwie obrazowe, mogły więc wywrzeć wpływ na wyobraźnię wszystkich świadków.
Byłem skłonny przypuszczać, że owi świadkowie - a byli to wyłącznie prości,
naiwni ludzie mieszkający w lasach - zobaczyli zmasakrowane gospodarskie
zwierzęta płynące z wirującym prądem wody, a pod wpływem prawie już
zapomnianych legend przydali tym biednym ciałom jakieś niezwykłe atrybuty.
Ten stary folklor,
dość mglisty i nieuchwytny, w dużej mierze zapomniany już w obecnym pokoleniu,
miał charakter bardzo szczególny i znać w nim było znaczne wpływy jeszcze
starszych indiańskich opowieści. Choć nigdy nie byłem w Vermont,
znałem go dzięki monografi Eli Davenport,
pracy raczej niezwykłej, a obejmującej materiał zebrany na podstawie ustnej
relacji przed 1839 rokiempośród starszych mieszkańców
tego stanu. Co więcej, materiał ten zgadzał się z opowieściami, jakie sam
słyszałem od starych wieśniaków w górach New Hampshire. Krótko mówiąc
dotyczył nieznanej rasy potworów kryjących się gdzieś w górach i mrocznych
dolinach, w których sączą się potoki wypływające z nieznanych źródeł. Stworyte rzadko się pokazywały, ale świadectwo o ich
istnieniu składali ci, którym zdarzyło się zapuścić trochę dalej w góry albo w
głębokie strome wąwozy, gdzie nawet wilki nie zaglądały.
Widziano dziwne
ślady stóp albo szponów z pazurami na błotnistych brzegach potoków i nagich
przestrzeniach, a także kamienie poukładane wkoło i powyrywaną przy nich trawę,
co nie mogło być dziełem natury. Na stokach gór znajdowały się groty
niezbadanej głębokości, do których wejście zasłaniały głazy, co nie mogło być
dziełem przypadku, zaś w pobliżu rozliczne ślady prowadzące do wnętrza grot i na zewnątrz - choć ocena ich kierunku wydaje się dosyć
wątpliwa. A co gorsza, żądni przygód podróżnicy widywali tam rzeczy niezwykłe i
zupełnie niespotykane, kiedy zapuszczali się o brzasku w najodleglejsze doliny
i gęste, rosnącepionowo lasy na szczytach gór,
niedostępne dla człowieka.
Byłoby to mniej
niepokojące, gdyby wszystkie opowieści nie były tak do siebie podobne. Miały
one kilka punktów wspólnych: twierdzono, że owe stwory są czymś w rodzaju
wielkich, jasnoczerwonych krabów, że mają wiele par nóg i dwa ogromne jak u
nietoperza skrzydła na grzbiecie. Poruszały się albo na wszystkich łapach albo
tylko na ostatniej parze, używając pozostałych do przenoszenia wielkich,
nieokreślonych przedmiotów. Pewnego razu zdołano je wytropić w większym
zgrupowaniu, cały ich oddział poruszał się płytkim strumieniem pośród lasu, w
formacji zdyscyplinowanej, trójka w szeregu. Kiedyś znów widziano, jak jeden
taki stwór pofrunął. Odbił się nocą od nagiego szczytu samotnej góry, uniósł
się w niebo - widziano nawet jego wielkie, trzepoczące skrzydła na tle pełni
księżyca - i zniknął.
Stwory te jednakże
nie zakłócały ludziom spokoju, choć czasami obwiniano je za zniknięcie
ryzykanckich osobników, zwłaszcza tych, co pobudowali się za blisko niektórych
dolin albo zbyt wysoko na zboczach gór. Pewne tereny znane były z tego, że nie
należy się tam osiedlać, i przestrzegano tego jeszcze długo potem, kiedy
wszystkie te opowieści prawie poszły w zapomnienie. Spoglądano z lękiem na
okoliczne przepaściste góry, choć nie pamiętano już, ilu z osiadłych tam ludzi
przepadło, ile farm spłonęło i zamieniło się w popiół na zboczach tych srogich,
zielonych strażników.
Zgodnie z
wcześniejszymi legendami stwory te wyrządzały krzywdę tylko wtedy, gdy ktoś
wkroczył na ich prywatny teren. Późniejsze legendy mówiły, że są one ciekawe
ludzi i że potajemnie wystawiają swoje posterunki w ludzkim świecie. Krążyły
opowieści o dziwnych śladach szponów znajdywanych rano pod oknami domów i o
znikaniu poszczególnych ludzi z terenów przyległych do nawiedzonych obszarów. A
także o jakichś szeptach naśladujących mowę ludzką, kiedy czyniono ponętne
propozycje samotnym podróżnikom na drogach i jadących powozami przez las, o
dzieciach, które odchodziły od zmysłów ze strachu, bo nagle coś zobaczyły lub
usłyszały, tam gdzie pierwotny las sięgał ich domostwa. W późniejszych
legendach - kiedy już zaczęły zanikać przesądy, a ludzie zapuszczali się coraz
bliżej tych przerażających obszarów - pojawiają się szokujące wieści o
pustelnikach i samotnych farmerach, którzy w pewnym okresie życia ulegli jakimś
odrażającym zmianom umysłowym, których wszyscy unikali mówiąc, że są to
śmiertelnicy zaprzedani tym dziwnym istotom. Około 1800 roku, w jednym z północnowschodnich okręgów, stało się niemal modne
oskarżenie ludzi ekscentrycznych i wiodących żywot pustelniczy - co było
niezbyt mile widziane - o powiązaniach z tymi okropnymi stworami. Twierdzono
nawet, że są to ich przedstawiciele.
O stworach tych
krążyły różne opinie. Powszechnie nazywano ich "oni" albo "ci
dawni", choć były też inne jeszcze, lokalne i przemijające kreślenia.
Najprawdopodobniej grupa purytańskich osadników zaliczyła ich bez żadnych
ogródek do diabłów, które stały się podstawą do pełnych grozy teologicznych spekulacjii. Natomiast celtyckie legendy - pochodzenia
szkocko-irlandzkiego z New Hampshire, a także
pokrewnych ludzi osiadłych w Vermont na kolonialnych
terenach nadanych przez gubernatora Wentwortha -
zaliczały ich do czarownic i "małych ludzików" żyjących na moczarach
i w prehistorycznych twiedzach; chroniono się przed
nimi za pomocą zaklęć przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Najbardziej
jednak fantastyczne teorie snuli Indianie. Choć były różne w poszczególnych
plemionach, wszystkie miały jedną wspólną cechę - uważano zgodnie, że owe
stwory nie pochodzą z tej ziemi.
Mity Pennacooków, najbardziej trwałe i obrazowe, głosiły, że
Skrzydlate Stwory przybyły z Wielkiej Niedźwiedzicy i miały swoje kopalnie w
górach, skąd pobierały kamienie, jakich nie było w ich świecie. Nie żyły tutaj
na ziemi, tylko miały swoje posterunki i odlatywały z ogromnym ładunkiem
kamieni do swoich gwiazd w kierunku północnym. Czyniły krzywdę tylko tym
ludziom, którzy się zanadto do nich zbliżali albo usiłowali ich śledzić.
Zwierzęta wystrzegały się ich czując instynktowną niechęć, choć nie były przez
nich napastowane. Nie zjadały zwierząt ani niczego pochodzącego z tego świata,
sprowadzały sobie jedzenie ze swoich gwiazd. Nie należało się do nich zbliżać i
dlatego młodzi myśliwi, którzy zapuszczali się w góry, nigdy już nie powracali.
Nie wolno też było ich podsłuchiwać, kiedy nocą rozlegały się ich szepty w
lasach podobne do brzęczących pszczół, co miało przypominać ludzką mowę. Znali
mowę wszystkich ludzi - Pennacooków, Huronów, plemion Pięciu Narodów - nie posiadali jednak i
nie odczuwalipotrzeby własnej mowy. Rozmawiali za
pomocą swoich głów, które zmieniały barwę zależnie od
tego, co chcieli sobie przekazać.
Wszystkie te
legendy, zarówno białych, jak i indian, zanikły w
dziewiętnastym wieku, tylko czsami gdzieś występowały
jako przejaw atawizmu. Życie mieszkańców Vermont
ustabilizowało się; z chwilą gdy powstały osiedla i
drogi wedle ustalonego planu, prawie już zapomniano, jakie obrazy leżały u jego
podłoża i że kiedyś się czegoś obawiano i starano się unikać. Większość ludzi
wiedziała, że pewne tereny górskie są niezdrowe, bezużyteczne, że są
nieprzyjazne człowiekowi i lepiej się trzymać od nich jak najdalej. Z czasem
całe życie gospodarcze skupiło się w pewnych ustalonych miejscach i nie było
potrzeby wykraczać poza ich granice; nie zapuszczano się więc
w niedostępne góry, może bardziej przez przypadek aniżeli dla jakiejś
konkretnej przyczyny. W różnych miejscach wierzono w różne strach, ale tylko babcie
lubujące się w opowieściach o niezwykłych zdarzeniach i chętnie nawracających
do wspomnień dziewięćdziesioletni
staruszkowie szeptali o jakiś istotach mieszkających w górach; ale i nawet oni
przyznawali, że nie trzeba się ich obawiać, bo przywykły już do obecności domów
i osiedli, a wybrane przez nich obszary pozostawione są w spokoju, ludzie tam
nie zaglądają.
Wszystko to znałe od dawna z książek i opowieści zasłyszanych w New Hampshir, toteż kiedy w okresie
powodzi zaczęly krążyć różne pogłoski, domyśliłem
się, co jest ich tłem i co pobudza wyobraźnię tych ludzi. Starałem się usilnie
to wytłumaczyć to moim przyjaciołom, ale kilku co bardziej sworliwych
twierdziło, że jednak może się zawierać w tym jakiś element prawdy, co mnie
wielce ubawiło. Osoby te usiłowały wykazać, że stare legendy szczególnie długo
się ostały i wszystkie wykazywały pewną jednorodność, a poza tym przyroda gór w
Vermont jest tak nieskalana, że nie sposób stwierdzić
dogmatycznie, co tam jest naprawdę, lub czego nie ma;
na nic się zdało moje zapewnienie, że wszystkie mity opierają się na dobrze
znanym szablonie, typowym dla niemal wszystkich ludów, a wytyczonym przez
dawne, zabarwione wyobraźnią doznania, które rodzą podobne złudzenia.
Bezcelowe byłoby
przekonywanie takich oponentów, ze mity powszechne w Vermont
nie odbiegały specjalnie od znanych na świecie legend personifikujących naturę,
w których starożytny strach wypełniony był faunami, driadami i satyrami;
przywodziły na myśl kallikanuzarai współczesnej
Grecji; wywarły także wpływ na walijskie i irlandzkie mity o dziwnych i
strasznych troglodytach oraz o stworach kryjących się w głębokich jamach. Nie
było też sensu wykazywać Im zdumiewającego podobieństwa do wiezeń
górskich plemion w Nepalu, które lękają się Mi-Go czyli
strasznych yeti, żyjących na pokrytych lodem skalistych szczytach Himalajów.
Wszystkie argumenty jakie wysunąłem, moi oponenci
obrócili przeciwko mnie twierdząc, że musi istnieć jakaś rzeczywista podstawa
historyczna dla tych starych opowieści; że to tylko potwierdza prawdziwość
istnienia jakiejś starszej rasy na ziemi, która musiała się ukryć z chwilą
nastania ludzkości i objęcia przez nią dominującej roli na ziemi, ale
najprawdopodobniej przetrwała w niewielkiej ilości jeszcze do niedawnych czasów
- a może nawet trwa do dzisiaj.
Im bardziej śmiałem
się z tych teorii, tym mocniej moi uparci przujaciele
obstawali przy swoim, dodając, że nawet bez całego dziedzictwa legend ostatnie
artykuły były aż nazbyt jasne, zwarte, szczegółowe i rozsadne
w swej wymowie, aby mozna je było całkowicie
zignorować. Kilku fanatycznych ekstremistów posunęło się aż tak daleko, że
zaczęli traktować poważnie stare indiańskie opowieści, w których owe kryjące
się przed ludźmi istoty miały pochodzenie pozaziemskie i cytowali bardzo dziwaczne
ksiązki Charlesa Forta, w których twierdzi on, że istoty z innych światów i
przestrzeni często odwiedzają ziemię. Moi przeciwnicy w większości byli
romantykami i dążyli do przeniesienia w życie rzeczywiste "małych
ludzików", na temat których istniała cała
fantastyczna dziedzina wiedzy spopularyzowana przezz
wspaniałą, a pełną koszmarów prozę Arthura Machena.
II
Trudno się dziwić że w takich okolicznościach te ostre debaty dostały
się w końcu w formie listów do "Arkham Advertiser"; niektóre z nich zostały przedrukowane w
miejscowej prasie w Vermont na terenach objętych powodzią. " Rutland Herald " umieścił długie fragmenty słów na dwóch
szpaltach natomiast " Brattleboro Reformer " wydrukował w całości jedną z moich rozpraw
historyczno-mitologicznych wraz z komentarzem w kolumnie rozważań naukowych Pendriftera, wspierającym i potwierdzającym moje sceptyczne
wnioski. Nim jeszcze nastała wiosna 1928 stałem się postacią znaną w Vermont, choć osobiście jeszcze nigdy nie byłem w tym
stanie. Wtedy też zacząłem otrzymywać pełne sprzeciwu listy od Henry Akeleya, które wywarły na mnie ogromne wrażenie i z powodu których po raz pierwszy i ostatni w życiu wybrałem
się do wspaniałej krainy porosłych zielenią gęstwiny przepaści i szemżących leśnych strumieni.
Większość
informacji o Henrym Wentworthie
Akeleyu zdobyłem od sąsiadów, a także od jedynego
jego syna mieszkającego w Kalifornii, po małej bytności w opustoszałym domu Akeleya. Pochodził ze starej rodziny znanych prawników,
urzędników państwowych i posiadaczy ziemskich, a był już ich ostatnim potomkiem
na ziemi rodzinnej. Odszedł jednak od praktycznej działalności, jaką zajmowały
się poprzednie pokolenia, a skupił się na działalności czysto naukowej; był
wybitnym studentem matematyki, astronomii, biologii, antropologii i folkloru na
uniwersytecie w Vermont. Nigdy o nim nie słyszałem, a
w swoich pracach naukowych niewiele pokazywał danych autobiograficznych. Z
miejsca się jednak zorientowałem, że jest to człowiek z charakterem, o dużej
wiedzy naukowej i inteligencjii,mimo iż wiedzie życie
samotnika i ma niewielki kontakt ze światem.
Choć wszystko, przy
czym obstawał, wydawało się niewiarygodne, nie mogłem tego zbagatelizować, tak
jak bagatelizowałem poglądy moich oponentów. Po pierwsze, był blisko aktualnych
zjawisk - świadkiem naocznym i namacalnym - na temat których
tak absurdalnie rozprawiał, po drugie, co było zdumiewające, pozostawiał swoje
wnioski do roztrzygnięcia prawdziwym naukowcom.
Osobiście, powiadał, nie ma możliwości dalszych badań, a kieruje się tylko tym,
co jest oparte na niezaprzeczalnych dowodach. Zainteresowałem się tym, w głębi
duszy przekonany że jednak Akley
błądzi, ale nie mogłem mu odmówić nawet i w tym względzie inteligencjii;
a już w żadnym razie nie próbowałem naśladować niektórych z jego przyjaciół,
którzy skłonni byli p[rzypisywać jegopomysły
i lęk przed niedostępnymi, porosłymi zielenią górami, obłędowi. Byłem
przekonany, że sprawa ta ma ogromne znaczenie dla tego człowieka i że wszystko,
co opisuje, wywodzi się z jakiś dziwnych okoliczności wymagających zbadania,
choćby to miało niewielki związek z fantastycznymi wydarzeniami, jakie
przytacza. Wkrótce otrzymałem od niego jeszcze dokładniejszy materiał dowodowy,
który nadał całej sprawie zupełnie inny aspekt, zadziwiający i oszołamiający.
Najlepiej będzie,
jeśli przytoczę dokładnie, w miarę możliwości, długi list Akeleya,
w którym mi się przedstawił, a który stał się punktem zwrotnym mojej
intelektualnej działalności. Nie mam już tego listu, ale zachowałem dokładnie w
pamięci niemal każde słowo z tych złowieszczych wiadomości. W dalszym ciągu
potwierdzam moje głębokie przekonanie, że człowiek, który go napisał, był
najzupełniej zdrowy na umyśle. A oto tekst list, jaki otrzymałem, napisany
zwartym, niemal archaicznym pismem przez człowieka, który podczas spokojnego
żywota wypełnionego dociekaniami naukowymi, niewiele miał z otaczającym go
światem.
R.F.D. 2,
Townshen,
Windham Co.,
Albert N. Wilmarth, Esq.
Arkham, Mass.
Szanowny Panie,
Z prawdziwym
zainteresowanie przeczytałem w "Brattleboro Reformer" (23 kwietnia, 1928) przedruk Pańskiej pracy
na temat krążących ostatnio opowieści o dziwnych ciałach unoszących się na
wezbranych rzekach podczas jesiennej powodzi i na temat ich podobieństwa do
dawnych ludowych opowieści. Nietrudno zrozumieć, dlaczego człowiek z zewnątrz
zajmuje takie stanowisko i dlaczego nawet Pandrifter
się z panem zgadza. Taki stosunek przejawiają zarówno wykształceni ludzie w Vermont, jak i poza tym stanem, taki stosunek miałem i ja w
młodości (mam teraz 57 lat), dopuki moje badania tak
w sensie ogólnym jak i po przeczytaniu książki Devenporta
nie skłoniły mnie do wyprawy w okoliczne góry, rzadko przez człowieka
odwiedzane.
A skłoniły mnie do
tych badań dziwne dawne opowieści, które często słyszałem od starych farmerów,
ludzi raczej prostych, ale teraz żałuję, że się wogóle
do tego nie zabrałem. Nie chwaląc się, mogę powiedzieć, że dziedzina
antropologii i folkloru nie jest mi bynajmniej obca. Zajmowałem się tymi
zagadnieniami dość wnikliwie w collge'u i znane mi są
takie autorytety jak Taylor, Lubbock,
Frazer, Quatrefages, Murray, Osbom, Keith, Boule, G. Elliott Smith i im podobni. Nie
jest dla mnie nowością, że opowieści o kryjących się przed ludźmi istotach są
tak stare jak ludzkość. Czytałem wydrukowane Pańskie listy i Pańskich oponentów
w "Rutland Herald"
i wydaje mi się, że wiem, skąd się bierze Pańska kontrowersja.
Pragnę jednak
poinformować, że Pańscy oponenci są bliżsi prawdy, choć słuszność zdaje się być
po Pańskiej stronie. Są o wiele bliżej prawdy niż zdają sobie z tego sprawę -
bo ich rozważania oparte są na rozważaniach teoretycznych, nie mogą więc wiedzieć tego, co ja wiem. Gdybym posiadał równie
skromną wiedzę, miał bym prawo wieżyć jak i oni.
Wtedy byłbym całkowicie po Pańskiej stronie.
Jak pan widzi,
niełatwo mi przejść do sedna sprawy, może dlatego, że brak mi odwagi; sedno
sprawy jednak na tym polega, że mam pewne dowody, na to, iż te monstrualne stwory
naprawdę żyją w lasach wśród wysokich gór, gdzie nikt nie dociera.
Nie widziałem tych istot unoszących się na powierzchni rzek, jak donosi
prasa, ale widziałem je w okolicznościach których nie
mam odwagi opisać. Widziałem ślady ich stóp, a ostatnio widziałem je całkiem
blisko mego domu (mieszkam w starym rodzinnym domu Akeleyów, na południu Townshend
Village tuż przy Dark Mountain). Słyszałem też ich głosy w głębokim lesie,
których nawet nie chcę próbować opisywać.
W pewnym miejscu
było słychać je tak wyraźnie, że wziąłem ze sobą fonograf - z tubą i woskowym
papierem - i postaram się, aby mógł pan posłuchać tego zapisu, jaki jest w moim
posiadaniu. Nastawiałem fonograf różnym starym ludziom w mojej okolicy i jeden
z tych głosów wprowadził ich w osłupienie, tak okazał się podobny do pewnego
głosu (tego bzyczenia w lasach, o którym wspomina Devenport),
o jakim opowiadały jeszcze ich babki i usiłowały go
naśladować. Wiem co się mówi o człowieku, który
"słyszał głosy", nim jednak wyciągnie Pan wnioski, proszę najpierw
posłuchać tego zapisu i spytać starych ludzi, mieszkających przy lesie, co o
tym sądzą. Jeśli uzna Pan to za coś normalnego, proszę bardzo. Ja jednak
twierdzę, że coś w tym jest. Jak Pan wie, Ex nihilo nihil fit.
Piszę ten list nie
po to, żeby toczyć z Panem spór, ale po to, żeby przekazać Panu informacje,
które dla człowieka Pańskiego pokroju powinny się okazać wielce interesujące.
To oczywiście prywatnie. Oficjalnie jestem po Pana stroni, gdyż na podstawie
pewnych przesłanek, które są mi znane, uważam że
lepiej żeby ludzie jak najmniej o tym wiedzieli. Badania, jakie ja
przeprowadziłem, są wyłącznie do mojego prywatnego użytku i nie mam zamiaru
swoim wystąpieniem wzbudzać czyjegoś zainteresowania ani też spowodować, aby
ludzie zaczęli odwiedzać tereny, które ja poznałem. Prawdą jest - straszną
prawdą - że istnieją istoty nieludzkie, które przez cały czas nas obserwują i
mają swoich szpiegów zbierających o nas wszystkie informacje. To właśnie od
pewnego przerażającego człowieka zdobyłem klucz do tej wiedzy; jeżeli był
normalny (a sądzę że był), musiał być jednym z owych
szpiegów. Potem odebrał sobie życie, ale mam powody uważać, że na jego miejsce
jest wielu następnych.
Te istoty pochodzą
z innej planety, potrafią żyć w przestrzeni międzygwiezdnej, w której poruszają
się za pomocą ohydnych, mocnych skrzydeł, posiadają zdolność pokonywania
próżni; natomiast trudno im latać nad ziemią. Opowiem panu o tym później, o ile
nie potraktuje mnie Pan z miejsca jak obłąkanego. Przybywają tutaj
aby wydostać metal z kopalni, które znajdują się głęboko pod górami. I
chyba wiem skąd przybywają. Nie wyżądzą nam krzywdy,
jeżeli zostawimy je w spokoju, ale lepiej nie myśleć co
się stanie, gdybyśmy zaczęli wykazywać zbytnią ciekawość. Duż
a armia ludzi mogłaby zniszczyć ich kopalniane kolonie. Tego się właśnie boją.
Jeśliby się tak stało, przyleciało by ich znacznie
więcej, niezliczona ilość. Bez trudu podbiły by
ziemię; dotychczas tego nie zrobiły, bo nie miały takiej potrzeby. Wolą, aby
tak było, jak jest to dla nich mniej kłopotliwe.
Wydaje mi się, że zamieżają się mnie pozbyć, bo za dużo wykryłem. W lasach na Round Hill, na wschód od mojej farmy znajdował się wielki czarny
kamień z wyrytymi na nim, ale już mocno zatartymi hieroglifami; zabrałem go do
domu a ztą chwilą wszystko przybrało inny obrót.
Jeśli podejżewaja że wiem za dużo będą próbowały albo mnie zabić, albo zabrać
tam skąd pochodzą. Od czasu do czasu lubią zabierać uczonych ludzi, żeby na
bieżąco mieć informacje o ludzkim świecie.
Prowadzi mnie to do
drugiego celu, który przyświeca temu listowi - prosiłbym o wyciszenie toczącej
się dyskusji, nienadawanie jej większego rozgłosu.
Należy trzymać ludzi z dala od tych gór, dlatego też nie powinno się podsycać
ich ciekawości. Już i tak istnieje niemałe zagrożenie z powodu właścicieli
różnych firm, sprowadzają tu całe tłumy letników, zachęcając ich do
penetrowania dzikich terenów i budowania tanich bungalowów na zboczach gór.
Chętnie będę
kontynuował wymianę listów z Panem i postaram się przesłać mój zapis
fonograficzny, a także czarny komień, (który jest tak
zniszczony, że na fotografiach niczego nie widać), pocztą ekspresową, o ile Pan
sobie tego życzy. Mówię "postaram się", bo te stwory potrafią tutaj
we wszystko ingerować. Na farmie, w pobliżu wsi, mieszka pewien ponury,
tajemniczy człowiek, nazwiskiem Brown, który, jak
sądzę, jest ich szpiegiem. Stopniowo starają się mnie odciąć od ludzi, ponieważ
zbyt wiele posiadam wiadomości o ich świoecie.
W zdumiewający
sposób potrafią wykryć wszystko, co robię. Możliwe, że wogóle
Pan nie otrzyma tego listu. Wydaje mi się, że powinienem opóścić
to miejsce i przenieść się do mojego syna w San Diego
w Kalifornii, jeżeli sytuacja się pogorszy; niełatwo się jednak zdobyć na
opuszczenie stron, w których się człowiek urodził, a jego rodzina żyła tu od
sześciu pokoleń. Nieśmiałbym też sprzedać tej farmy
nikomu, wiedząc, że te istoty mają na nią oko. Wydaje mi się, że chcą za
wszelką cenę zdobyć z powrotem czarny kamień i znisczyć
zapis fonograficzy, ale nie dopószczę do tego, póki mi sił starczy. Odstraszają
ich moje wielkie psy policyjne, zresztą jak narazie
niewiele jest tu jeszcze tych stworów i raczej niezręcznie się poruszają. Jak
wspomniałem niezbyt dobrze mogą frówać nad ziemią. Bliski już jestem rozszyfrowania hieroglifów na tym
kamieniu, a przy Pańskiej znajomości folkoru sądze że
mógłby mi Pan bardzo pomocny w uzupełnieniu brakujących powiązań. Wydaje mi się że zna pan wszystkie najstraszniejsz
mity dotyczące tego okresu na ziemi, kiedy jeszcze nie było człowieka - z cyklu
Yog-Sothoth i Cthulhu - a
które wymienione są w "Necronomicon". Mam u
siebie jeden egzemplarz, a słyszałem, że jest jeden w bibliotece college'u, głęboko schowany.
Podsumowując,
myślę, że moglibyśmy być sobie nawzajem pomocni i że nasza współpraca okazałaby
się pożyteczna. Nie chciałbym Pana narazić na niebezpieczeństwo, dlatego
uważam, że powinienem Pana ostrzec, iż posiadanie tego kamienia i zamisu może się wiązać z pewnym zagrożeniem. Myślę jednak,
że gotów Pan będzie ponieść każde ryzyko dla dobra postępu wiedzy. Wybiorę się
do Newfant albo brottleboro,
aby z tamtąd wysłać to do czego
Pan mnie upoważni, bo tamtejszym urzędom można lepiej zaufać. Muszę dodać, że
mieszkam sam, nie mogę zatrudniać nikogo do pomocy. Nikt by nie chciał u mnie
pracować, właśnie z powodu tych stworów, które nocą zakradają się w pobliże
mego domu i z powodu bezustannego ujadania moich psów. Cieszę się, że nie
włączyłem się w tę historię za życia mojej żony, bo pewnie nie wytrzymałaby
tego nerwowo.
Wyrażając nadzieję,
że nie sprawiam Panu zbyt wielkiego kłopotu i że zechce Pan łaskawie nawiązać
ze mną kontakt, a nie wyżuci tego listu do kosza na śieci traktując go jako brednie obłąkanego człowieka.
Pozostaję z
poważaniem
Henry W. Akeley
PS Robię właśnie kilka dodatkowych odbitek zdjęć przezemnie wykonanych, które będą jak sądzę potwierdzeniem
kilku zagadnień, jakie poruszyłem w tym liście. Starzy ludzie uważają że są one straszliwym świadectwem prawdy. Przyślę je
wkrótce o ile będzie pan zainteresowany.
Trudno byłoby mi
przekazać uczucia, jakie wzbudził we mnie ten list. Wedle wszelkich reguł
powinien był mnie jeszcze bardziej rozśmieszyć niż wszystkie, o wiele
spokojniejsze teorie, z jakimi się dotychczas spotkałem; jednakże ton tego
listu wywołał we mnie paradoksalnie poważne uczucia. Nawet nie
dlatego, abym uwierzył choćby na moment w istnienie ukrywającej się rasy
stworów z gwiazd, o jakich wspomina autor tego listu, ale poprostu
dlatego, że po wielu rozlicznych, a poważnych wątpliwościach nabrałem
głębokiego przekonania, że jest to człowiek jak najbardziej zdrowy na umyśle i
szczery i że musiał się zetknąć jakimś rzeczywistym, choć niezwykłym i
odbiegającym od normy zjawiskiem, którego nie potrafi wyjaśnić inaczej jak za
pomocą swojej wyobraźni. Nie może być tak, jak myśli, ale też napewno należy to poddać badaniom. Człowiek ten wydał mi
się nadmiernie podniecony i czymś przerażony, trudno jednak nie uznać , że musi istnieć jakś tego
przyczyna. Jego tok myślenia był niezwykle logiczny, a pozatym
cała opowieść niesłychanie współgrała z wieloma starymi mitami, nawet z
najbardziej niesamowitymi legendami indian.
Było najzupełniej
możliwe, że rzeczywiście słyszał jakieś niepokojące głosy w górach i że znalazł
czarny kamień, o którym wspomina, wątpliwe wydały mi się jednak wnioski, jakie
wyciąga... wnioski, wysunięte najprawdopodobniej pod
wpływem człowieka, który podawał się za szpiega tych stworów i który potem się
zabił. Nietrudno wydedukować, że człowiek ten musiał być obłąkany, ale była to
z jego strony perwersja, pozbawiona wszelkiej logiki, natomiast naiwny Akeley - pod wpływem przeprowadzanych folklorystycznych
badań - we wszystko uwierzył. Jeśli zaś chodzi o dalszy rozwój wydarzeń... o to że nie mógł nikogo u siebie zatrudnić... to okazało się, że sąsiedzi Akeleya
we wsi byli tak samo jak on przekonani, że dom jego nawiedzały nocą jakieś
tajemnicze istoty, i psy rzeczywiście szczekały.
A następnie sprawa
zapisu fonograficznego - nie mogłem wątpić że, uzyskał
go w sposób, jak podawał. Coś to musi znaczyć; albo to głosy zwierząt złudnie
przypominające ludzką mowę, albo mowa pewnych ukrywających się, a straszących
nocą ludzi, tak wynaturzona że przypomina odgłosy
zwierząt niższego gatunku, Myśl moja z kolei przeniosła się do czarnego,
pokrytego hieroglifami kamienia i zacząłem rozważać co to może oznaczać. I
wreszcie do fotografii, które Ackeley obiecał mi
przysłać, a które starym ludziom wydały się prawdziwe i straszne.
Kiedy przeczytałem
ponownie ten list,wydało mi się, jak jeszcze nigdy
dotąd, że moi łatwowierni oponenci mają rację. Mimo
wszystko mogą przecież istnieć w tych niedostępnych górach, jacyś dziwni,
obciążeni dziedzicznie odszczepieńcy, z których legendy stworzyły rasę potworów
przybyłych z gwiazd. A jeżeli tak jes, wtedy obecność
dziwnych ciał na wezbranych powodzią rzekach mogłaby
się okazać wiarygodna. Czyż należy więc przypuszczać, że zarówno stare legendy,
jak i ostatnie doniesienia zawierają w sobie elementy rzeczywistości
? Kiedy tak głowiłem się nad tymi wątpliwościami, ogarnął mnie wstyd, że
zlepek dziwactw w zwariowanym liście Akeleya wywarł
na mnie taki wpływ.
Odpisałem jednak Akeleyowi, przyjąwszy w liście ton przyjaznego
zainteresowani, i poprosiłem o dalsze szczegóły. Jego odpowiedź przyszła
odwrotną pocztą; zgodnie z obietnicą przysłał kilka wykonanych Kodakiem zdjęć
różnych scen i przedmiotów ilustrujących to, co opisywał. Kiedy po wyjęciu z
koperty spojżałem na nie, ogarnął mnie dziwny lęk,
jakby były mi od dawna znajome; mimo pewnych niejasności, większość z nich
odznacza się sugestywną, siłą zwłaszcza, że były to zdjęcia autentyczne -
okrutna więź optyczna z tym, co przedstawiały, a jednocześnie produkt
bezstronny pozbawiony przesądów, omyłek czy też zakłamania.
Im bardziej się
przyglądałem tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że mój poważny
stosunek do Akeleya i jego opowieści jest
uzasadniony. Zdjęcia te bez wątpienia stanowiły świadectwo istnienia w górach Vermont, czegoś, co wykraczało poza zasięg naszej wiedzy i
wiary. Najgorsze ze wszystkiego były ślady stóp - zdjęcia wykonane gdzieś na
bezludnej wyżynie, na terenie błotnistym, kiedy świeciło słońce. Jedno
spojrzenie wystarczyło, abym się przekonał, że nie są to sfałszowane zdjęcia;
wyraźnie zaznaczone kamienie i źdźbła trawy w polu widzenia dawały jasny
wykładnik skali i wykluczały możliwość zastosowania tricku podwujnej
ekspozycji. Używałem określenia "śladyn
stóp", ale "ślady szponów" byłyby właściwszym określeniem. Nawet
teraz niezbyt potrafię to opisać, może po prostu powiem, że były ohydne i przypominały
kraby, a pozatym ich kierunek wydawał się zagadkowy.
Nie były to ślady głębokie i wyraźne, zdawały się być wielkości przeciętnej
ludzkiej stopy. Od jej centralnej części rozchodziło się kilka par ostrych
szponów wysuniętych w przeciwnych kierunkach, których funkcja była zagadkowa, o
ile wogóle był to narząd poruszania.
Następna fotografia
- wykonana bez wątpienia w głębokim mroku - ukazywała wejście do pieczary w
lesie, zablokowane okrągłym głazem. Przed nią na nagim terenie można było
zauważyć gęstą sieć dziwnych śladów, a przyjrzawszy się im przez szkło
powiększające upewniłem się, że są podobne do śladów na poprzednim zdjęciu.
Trzecie ukazywało na wierzchołku góry kamienie ustawione w pozycji stojącej w
kształcie koła, na sposób druidów. Wokuł tego
tajemniczego koła trawa była mocno zdeptana i powyrywana, ale nie mogłem
dostrzec tam żadnych śladów, nawet przez szkło powiększające. Było to miejsce
bardzo odległe, świadczyło o tym istne morze niedostępnych gór znajdujących się
w tle i ciągnących się w dal mglistego horyzontu.
Im bardziej się
przyglądałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że mój poważny
stosunek do Akeleya i jego opowieści jest
uzasadniony. Zdjęcia te bez wątpienia stanowiły świadectwo istnienia w górach Vermont, czegoś co wykraczało poza
zasięg naszej wiedzy i wiary. Najgorsze ze wszystkiego były ślady stóp -
zdjęcia wykonane gdzieś na bezludnej wyżynie, na terenie błotnistym, kiedy
świeciło słońce. Jedno spojrzenie wystarczyło abym się przekonał, że nie są to
sfałszowane zdjęcia; wyraźnie zaznaczone kamienie i źdźbła trawy w polu
widzenia dawały jasny wykładnik skali i wykluczały możliwość zastosowania
tricku podwójnej ekspozycji. Użyłem określenia "ślady stóp", ale
"ślady szponów" byłyby właściwszym określeniem. Nawet teraz niezbyt
to potrafię opisać, może po prostu powiem, że były ohydne i przypominały kraby,
a poza tym ich kierunek wydawał się zagadkowy. Nie były to ślady głębokie i
wyraźne, zdawały się być wielkości przeciętnej ludzkiej stopy. Od jej centralnej
części rozchodziło się kilka par ostrych szponów wysuniętych w przeciwnych
kierunkach, których funkcja była zagadkowa o ile to wogóle
był narząd poruszania.
Następna fotografia
- wykonana bez wątpienia w głębokim mroku - ukazywała wejście do pieczary w
lesie, zablokowane okrągłym głazem. Przed nią na nagim terenie można było
zauważyć gęstą sieć dziwnych śladów, a przyjrzawszy się im przez szkło
powiększające upewniłem się, że są podobne do śladów na poprzednim zdjęciu.
Trzecie ukazywało na wieżchołku góry kamienie
ustawione w pozycji stojącej w kształcie koła, na sposób druidów. Wokół tego
tajemniczego koła trawa była mocno zdeptana i powyrywana, ale nie mogłem tam
dostrzec żadnych śladów nawet przez szkło powiększające. Było to miejsce bardzo
odległe, świadczyło o tym istne morze niedostępnych gór znajdujących się w tle
i ciągnące się w dal mglistego horyzontu.
Najbardziej
niepokojące z tego wszystkiego wydawały się ślady stóp, ale najciekawszy był
ogromny kamień znaleziony w lasach Round Hill. Akeley sfotografował go na
swoim biurku, widać bowiem było na nim stos książek i
w tle zbiorowe dzieła Miltona. Jak można się było
zorientować, kamień był ustawiony frontem do kamery, w pozycji pionowej,
powierzchnię miał nieregularną, a wymiary - jedną na dwie stopy.
Nie sposób jednak dokładnieokreślić jego
powierzchni ani też ogólnych zarysów, wzdryga się przed tym język. Nie
potrafiłem odgadnąć jakie geometryczne reguły
przyświecały nacięciom na jego powierzchi - były to
bowiem nacięcia wykonane przez kogoś; a jeszcze chyba nigdy nie widziałem
czegoś takiego, co by mi się wydawało az tak dziwne i
obce naszemu śwaitu. Hieroglify na jego powierzchnie
nie bardzo były dla mnie czytelne, ale jeden albo dwa, które dojrzałem
przyprawiły mnie niemal o wstrząs. Naturalnie że mogły
być sfałszowane, bo przecierz jeszcze wielu oprócz
mnie czytało to koszmarne i odrażające "Necronomicon"
szalonego Araba Abdula Alhazreda;
nigdy jednak nie drżałem rozpoznając pewne ideogramy, których studiowanie
nauczyło mnie rozpoznawać mrożące krew w żyłach i bluźniercze szepty istot,
żyjących jeszcze przed powstaniem ziemi i innych światów systemu słonecznego.
Z pięciu
pozostałych zdjęć, na trzech znajdowały się błota i góry, noszące ślady
kryjących się tam tajemniczych mieszkańców. Na czwartym były dziwne znaki na
ziemi w pobliżu domu Akeleya, a jak pisał, wykonał je
rano, po nocy, podczas której psy ujadały zażarciej niż zwykle. Znaki były
niewyraźne, trudno było z tego wyciągnąć jakieś wnioski; wydawały się jednak
szatańskie, podobnie jak ślady szponów na opustoszałej wyżynie. Na ostatnim
zdjęciu znajdował się dom Akeleya - biały, schludny,
jednopiętrowy z poddaszem, miał około studwudziestupięciu
lat, przed nim starannie utrzymany trawnik i ścieżka wyłożona kamykami a
prowadząca do ładnie rzeźbionych dżwi w stylu
gregoriańskim. Na trawniku znajdowało się kilka wielkich psów policyjnych w
pobliżu mężczyzny o przyjemnej twarzy i siwej, krótko przyciętej brodzie,
którego uznałem za Akeleya we własnej osobie i
fotografa, co można było wywnioskować po lampie błyskowej trzymanej w prawym
ręku.
Obejrzawszy zdjęcia
zabrałem się do czytania listu, napisanego dużym, zwartym pismem i na dobre
trzy godziny popadłem w otchłań niewypowiedzianego przerażenia. Przedtem Akeley tylko napomknął o pewnych sprawach, teraz
relacjonował wszystko szczegółowo, podałdługi wykaz
słów podsłuchanych nocą w lasach, długi opis wielki różowych kształtów
wyśledzonych o zmierzchu w gąszczu pokrywającym góry oraz straszną kosmiczną
opowieść wywodzącą się z zastosowania poważnej i wszechstronnej wiedzy, oraz nie kończącą się, a należącą do przeszłości dysputę z
szalonym, samozwańczym szpiegiem, który odebrał sobie życie. Napotkałem tu
nazwy i określenia z którymi zetknąłem się już gdzie
indziej, a powiązane z najstraszliwszymi okolicznościami - Yuggoth,
Wielki Cthulhu, Tsathoggua,
Yog-Sothoth, R'lyeh, Nyarlathotep, Azathoth, Hastur, Yian, Lena, Jezioro Hali,
Bathmoora, Żółty Znak, L'mur-Kathulos,
Bran i Magnum Innominadum -
z powodu których przeniosłem się poprzez nieznane eony i niepojęte wymiary do
świata istnień starszych i bardzie odległych, o jakich autor "Necronomiconu" zaledwie napomyka w niejasny sposób.
Zostałem poinformowany o losach pierwotnego życia, o rzeczach, które się z tamtąd sączyły i wreszcie o maleńkich strumykach
wypływających z jednej z tych rzek, a wplątanych w losy naszej własnej ziemi.
W głowie mi
wirowało; dotychczas usiłowałem wszystko wyjaśnić, teraz zacząłem wierzyć w
najbardziej odchylone od normy i nieprawdopodobne dziwy. Zespół ewidentnych
dowodów był ewidentnie rozległy i przytłaczający; a chłodne, naukowe podejście Akeleya - podejście balansujące pomiędzy fantazją a szaloną
fanatyczną, histeryczną a nawet ekstrawagancką spekulacją - wywarło przemożny
wpływ na moje myśli i sądy. Kiedy odłożyłem na bok ten straszny list, miałem
pełne zrozumienie dla lęków, jakich doświadczał i byłem gotów zrobić wszystko,
aby powstrzymać ludzi przed zbliżaniem się do tych dzikich, nawiedzonych gór. Nawet jeszcze teraz, kiedy czas przytępił wrażenia i prawie że poddawał w wątpliwość moje własne doznania,
pozostawiając mi rozliczne niepewności, są sprawy w liście Akeleya,
których za nic bym nie przytoczył ani też nie przelał słowami na papier. Prawie że cieszę się, iż nie ma już nagrań, listów,
fotografii i wolałbym, z przyczyn, które wkrótce wyjawię, aby nie odkryto nowej
planety znajdującej się poza Neptunem.
Po przeczytaniu
tego listu zaniechałem całkowicie mojej publicznej debaty na temat
przerażających wydarzeń w Vermont. Argumenty moich
oponentów pozostały nie wyjaśnione i z czasem kwestie
kontrowersyjne poszły w niepamięć. Pod koniec maja i przez cały czerwiec
korespondowałem z Akeleyem; co jakiś czas listy
ginęły musieliśmy więc odtważać
je i pracowicie przepisywać. Chcieliśmy po prostu porównać nasze dane odnośnie
tajemniczej, mitologicznej wiedzy i wyjaśnić korelacje pomiędzy strasznymi
zjawiskami w Vermont i pierwotnymi legendami
rozpowszechnionymi na świecie.
Doszliśmy do
wniosku, że wszystkie te okropieństwa i diaboliczny Mi-Go w Himalajach
przynależą do tej samej grupy wcielonego koszmaru. Istniało też ciekawe
zoologiczne domniemanie na którego temat chętnie
porozmawiałbym profesorem Dexterem z mojego college'u, ale powstrzymywało mnie kategoryczne życzenie Akeleya, any nikomu nie wspominać
o tej sprawie. Teraz już tego nie przestrzegam, ponieważ uważam, że na obecnym
etapie ostrzeżenie przed odległymi górami w Vermont -
a także szczytami Himalajów, na które odważni zdobywcy coraz częściej chcą się
wspinać - jest bardziej pożyteczne dla ogólnego bezpieczeństwa aniżeli
milczenie. Obaj dążyliśmy przedewszystkim do tego,
aby odczytać hieroglify na tym niesławnym czarnym kamieniu, dzięki czemu
moglibyśmy prawdopodobnie posiąść tajemnice owiele
głębsze i bardzie bulwersujące, niż wszystkie znane dotychczas człowiekowi.
III
Pod koniec czerwca
otrzymałem zapis fonograficzny nadany w Brattleboro,
ponieważ Akeley nie ufał środkom przekazu
rozgałęzionej linii północnej. Poza tym narastało w nim przekonanie o nasileniu
szpiegowskiej akcji, potwierdzone zaginięciem kilku naszych listów; często
wspominał o podstępnych poczynaniach pewnych ludzi, których podejrzewał o
działalność na rzecz owych tajemniczych istot. Najbardziej podejrzewał o to
farmera Waltera Browna, który
mieszkał samotnie na zboczu wzgórza przy samym lesie, a którego często widziano
jak snuł się po zakamarkach Brattleboro, Bellows Falls, New Fane i South Londonderry
bez uzasadnionego powodu. Głos Browna - Akeley był o tym przekonany - to jeden z tych głosów, które
brały udział w podsłuchanej, a strasznej rozmowie; Akeley
zauważył też ślady stóp czy też szponów koło domu Browna,
a miało to złowieszczą wymowę. Co dziwniejsze owe ślady znajdowały się tuż przy
śladach stóp samego Browna, skierowanych w ich stronę.
Nagranie
więc zostało wysłane z Brattleboro, dokąd Akeley pojechał swoim fordem bocznymi, pustymi drogami Vermont. W załączonym liście zwieżył
się, że tych dróg też się obawia i że wybiera się po zakupy do Twnshend tylko w ciągu dnia. Wciąż powtarzał, że lepiej
wiedzieć o tym wszystkim jak najmniej, chyba że ktoś
mieszka daleko od owych cichych i jakże pełnych tajemnic gór. Postanowił w krótce wybrać się do
Kalifornii i zamieszkać z synem, ale niełatwo mu będzie opuścić miejsce, z
którym wiąże się tyle wspomnień i rodzinnych uczuć.
Nim zabrałem się do
przesłuchania zapisu na fonogrfie wypożyczonym z
budynku administracyjnego w college'u, starannie
przeczytałem wszystkie informacje zawarte w lista Akeleya.
Zapis ten został wykonany, wyjaśniał, o pierwszej w nocy 1 maja 1915 roku, tuż
koło wejścia do groty, w miejscu gdzie wznosi się lesisty zachodni stok Dark Mountain przy bagiennym
obszarze lea. Miejsce to zawsze wypełniały jakieś
dziwne głosy, dlatego właśnie wziął ze sobą fonograf, dyktafon i oczekiwał na
rezultaty. Na podstawie dotychczasowych doświadczeń spodziewał się, że ta noc
na przełomie kwietnia i maja - koszmarna noc sabatu wedle tajemniczych
europejskich legend - moż e być o wiele bardziej
przerażająca niż wszystkie inne noce, i nie spotkało go rozczarowanie. Warto
jednak zauważyć, że już nigdy potem, nie słyszał żadnych głosów w tym miejscu.
Ten zapis nie
przypominał dotychczas podsłuchanych głosów w lesie; miał raczej charakter
rytualny i zaznaczał się w nim wyraźnie ludzki głos, którego Akeley nie potrafił rozpoznać. Nie był to głos Browna, zdawał się przynależeć do człowieka o większej
kulturze. Drugi głos stanowił natomiast prawdziwą zagadkę, gdyż było to
właściwie ohydne bzyczenie, nie przypominające
ludzkiego głosu, choć jednocześnie rozbrzmiewały słowa wypowiedziane w języku
angielskim, gramatycznie i z akcentem człowieka uczonego.
Fonograf i dyktafon
stosowane razem, działały niezbyt sprawnie, a poza tym podsłuchiwane obrzędy
odbywały się dość daleko i nie było ich słychać wyraźnie; toteż utrwalone
zostały poszczególne fragmenty. Akeley załączył na
piśmie nagrane słowa, więc przed włączeniem fonografu przeczytałem je
dokładnie. Załączony tekst był bardziej tajemniczy niż straszny, choć
świadomość jego pochodzenia i okoliczności, w jakich został zdobyty, przydawały
mu koszmarnej aury, której żadnymi słowami nie da się wyrazić. Przedstawię tu
teraz, tak jak zapamiętałem, a jestem przekonany, że pamiętałem dokładnie, nie
tylko z załączonej kartki, ale i z zapisu, który parokrotnie przesłuchałem.
Tego zresztą nie da się zapomnieć!
(Niewyraźne głosy)
(Męski głos o kulturalnym brzmieniu)
...jest Bóg lasu, nawet do... i dary ludzi z Leng... tak z otchłani nocy aż po przepastne przestworza i z
przepastnych przestworzy po otchłanie nocy, wszędzie chwała wielkiego Cthulhu, Tsathoggua, i Tego,
którego imienia się nie wymawia. Wszędzie ich chwała, a także obfitość dla
Czarnej Kozy z lasów !a! Shub-Niggurath!
Koza z Tysiącem Młodych!
(Bzyczące naśladownictwo ludzkiej mowy)
!a! Shub-Niggurath!
Czarna Koza z Lasów z Tysiącem Młodych!.
(Ludzki głos)
I zdarzyło się, że
Bóg Lasów będący... siedem i dziewięć w dół onyksowych
schodów... (skła)da Mu
daninę w Zatoce, Azathoth, On, dzięki któremu Ty
nauczałeś nas cudów... na skrzydłach nocy poza
przestworzami, poza... Tam, gdzie Yuggoth jest
najmłodszym dzieckiem, unoszącym się samotnie po sklepieniu niebieskim...
(Bzyczący głos)
...wyjść między ludzi i znaleźć tam
sposoby, które On w Zatoce może znać. Nyarlathotepowi,
Wielkiemu Posłańcowi, wszystko musi być opowiedziane. A on upodobni się do
ludzi, nałoży woskową maskę i szatę, która go osłoni i spłynie ze Świata Siedmiu Słonc, aby oszukać...
(Ludzki głos)
...(Nyarl)athotep,
Wielki Posłaniec, przynoszący dziwną radość Yuggothowi,
Ojcu Milionów Umiłowanych Bóstw, Myśliwemu pośród...
(Rozmowa przerwana, koniec zapisu)
Oto słowa, których
miałem wysłuchać nastawiwszy fonograf. Z drżeniem i oporem przestawiłem
membranę i usłyszałem skrzypienie głowicy z szafiru. Rad byłem, że pierwsze,
słabe, urywkowe słowa były wypowiedziane ludzkim głosem... łagodnym
kulturalnym głosem, najwyraźniej z bostońskim akcentem, który z pewnością nie
przynależał do żadnego z mieszkańców gór w Vermont.
Kiedy tak wsłuchiwałem się w to ledwie słyszalne nagranie, okazało się, że
wszystkie słowa brzmią identycznie, jak w starannie przygotowanym przez Akeleya tekście. Nucone były
łagodnym, bostńskim głosem... !a!
Shub-Niggurath! Koza z Tysiącem Młodych!...
Potem usłyszałem
inny głos. Jeszcze teraz przeszywa mnie dreszcz, kiedy to sobie przypomnę,
jakie to na mnie zrobiło wrażenie, choć byłem przygotowany uprzednim sprawozdaniem
Akeleya. Osoby, którym to potem eszystko
opisywałem, dostrzegły w tym tylko zwykłą szarlatanerię albo też szaleństwo;
gdyby jednak osobiście się zetknęli z ta piekielną rzeczą, albo gdyby sami
przeczytali wszystkie list Akeleya (zwłaszcza ów drugi
list, prawie encyklopedyczny), jestem przekonany, że myśleli
by zupełnie inaczej. A jednak bardzo żałuję, że posłuchałem Akeleya i nie nastawiłem fonografu innym do posłuchania... wielka też szkoda, że wszystkie jego list zginęły. Dla mnie,
który odebrałem bezpośrednie dźwięki i znałem ich tło, oraz toważyszące
im okoliczności, była to wielka sprawa. Dźwięki te nastąpiły tuż po ludzkim
głosem w odpowiedzi na rytualne obrzędy, w mojej wyobraźni było to schorzałe
echo torujące sobie drogę poprzez niewyobrażalne otchłanie piekieł z
niepojętego świata. Już dwa lata minęły od czasu gdy
nastawiłem ten bluźnierczy zapis fonograficzny, ale jeszcze w tej chwili,
zresztą jak w każdym innym momencie, słyszę to słabe, niespotykane bzyczenie,
tak samo jak wtedy, gdy usłyszałem je po raz pierwszy.
"!a! Shub-Niggurath! Czarna Koza z
Lasów z Tysiącem Młodych!" Choć głos ten wciąż rozbrzmiewa mi w uszach, do
tej pory jednak nie zanalizowałem go na tyle, by sporządzić zapis graficzny.
Przypominał bzyczenie jakiegoś ohydnego, wielkiego owada jakiegoś nieznanego
gatunku, przy czym jestem głęboko przekonany, że jego narządy głosowe w niczym
nie były podobne do narządów mowy człowieka ani też żadnego ssaka. Pewne
szczegóły w brzmieniu, układzie i wysokości tonów, umiejscawiały ten fenomen
poza sferą ludzkości i ziemskiego życia. Nagłe zetknięcie się z tym głosem
wprawiło mnie w osłupienie i pozostałą część zapisu wysłuchałem w jakimś
abstrakcyjnym oszołomieniu. Kiedy nastąpił dłuższy fragment bzyczącej mowy,
jeszcze bardziej nasiliło się we mnie poczucie bluźnierczej nieskończoności,
którego już doświadczyłem podczas słuchania krótszych i wcześniejszych ustępów. Zapis skończył się nagle, w momencie, kiedy
wyraźnie słychać było ludzką mowę o bostońskim akcencie; fonograf wyłączył się
automatycznie, a ja długo jeszcze siedziałem zupełnie ogłupiały.
Nie potrzebuyję chyba zapewniać, że nastawiałem ten
wstrząsający zapis kilkakrotnie i że usilnie starałem się go przeanalizować i
skomentować porównując z notatkami Akeleya. Byłoby to
jednak bezużyteczne i zbyt kłopotliwe, aby powtarzać teraz wnioski
jakie wyciągnęliśmy; mogę tylko zaznaczyć, że zgodnie ustaliliśmy, iż
posiedliśmy klucz do źródła najbardziej odrażających odwiecznych zwyczajów, w
tajemniczych prastarych regionach ludzkości. Stało się też dla mnie jasne, że
istnieją dawne i bardzo przemyślne związki pomiędzy tajemniczymi istotami z
innego świata i pewnymi przedstawicielami rasy ludzkiej. Ale jak rozległe były
te związki i jak one się przedstawiały w stosunku do dawnych wieków, tego nie
byliśmy w stanie ustalić; w najlepszym razie mieliśmy szerokie pole do
nieograniczonych i strasznych spekulacji myślowych. Wydawało nam się, że musi
istnieć od niepamiętnych czasów przerażająca więź, w kilku określonych etapach,
pomiędzy człowiekiem i nieznaną nam nieskończonością. Te bluźniercze istoty,
jak napomykano, przybywały na ziemię z ciemnej planety Yuggoth,
znajdującej się na krawędzi systemu słonecznego, ale był to tylko przystanek
dla tej strasznej międzygwiezdnej rasy, zaś główne jej źródło musiało się
znajdować daleko poza einsteinowską ciągłością czsu i przestrzeni, a
nawet poza całym znanym ogromem kosmosu.
Tymczasem
prowadziliśmy naradę na temat czarnego kamienia i sposobu jego przewiezienia do
Arkham. Akeley odradzał,
abym złożył wizytę w miejscu, w którym prowadził swoje koszmarne badania. Z nie znanych mi przyczyn obawiał się też zawierzyć go zwykłym
albo umówionym środkom lokomocji. W końcu wpadł na pomysł aby
zawiść go do Bellows Falls
i nadać na lini Boston i Maine
poprzez Keene i Winchendon
oraz Fitchburg, mimo że musiał w tym celu jechać z
nim rzadziej uczęszczanymi drogami i przez wzgórza porosłe lasem, nie zaś
autostradą Brattleboro. Kiedy wysyłał zapis
fonograficzny, zauważył jakiegoś człowieka, którego zachowanie i wygląd
wzbudziły w nim nieufność. Zbyt gorliwie rozmawiał z
urzędnikami i wsiadał do pociągu, którym został wysłany zapis fonograficzny. Akeley wyznał, że dopuki nie
potwierdziłem odbioru, był niespokojny o los zapisu.
Mniej więcej w tym
samym czasie - w drugim tygodniu lipca - jeszcze jeden mój list zaginął, jak
wynikał z pełnej niepokoju korespondencji Akeleya.
Potem już życzył sobie, abym nie wysyłał więcej listów na adres w Townshend, tylko na pocztę główną w Brattleboro
do jego rąk własnych; postanowił tam jeździć albo własnym samochodem, albo
autobusem, który ostatnio wyparł wolniejszy środek lokomocji, jakim była boczna
linia kolejowa. Dostrzegłem u Akeleya coraz większy
niepokój, opisywał bowiem szczegółowo zajadłe
szczekanie psów w bezksiężycowe noce, a take świeże
ślady szponiastych łap, jakie co pewien czas odkrywał rano na drodze koło domu
i na błotnistym terenie za farmą. W jednym z listów wspominał o całej armii
tych śladów skierowanych wprost ku gęsto rozsianym i wyraźnym śladom psów, a na
dowód przysłamł mi budzące
wstręt zdjęcie wykonane Kodakiem. Odkrył je po nocy, podczas której wycie i
szczekanie psów przeszło wszelkie wyobrażenie.
W środę rano, 18
lipca, otrzymałem telegram nadany w Bellows Falls, w którym Akeley
powiadamiał mnie o wysłaniu czarnego kamienia pociągiem pociągiem
Nr 5508, odjeżdzającym planowo z Bellows
Falls o 12:15 i że powinien być na Północnym Dworcu w
Bostonie o 16:12. Do Arkham powinien więc dotrzeć nazajutrz około południa, a więc cały
czwartkowy ranek spędziłem na oczekiwaniu w domu. Kiedy minęło południe i
paczka nie nadeszła, zadzwoniłem do agencji wysyłkowej i dowiedziałem się, że
nic do mnie nie przysłano. Ogromnie zaniepokojony
zadzwoniłem do biura przesyłek na Północnym Dworcu w Bostonie; ku mojemu
zdziwieniu dowiedziałem się, że tam również nie nadeszła do mnie żadna paczka.
Pociąg Nr. 5508 przybył wczoraj z
trzydziestopięciominutowym opóźnieniem, ale nie było w nim zaadresowanej do
mnie skrzynki. Urzędnik jednak obiecał mi, że rozpocznie poszukiwania; pod
koniec dnia wysłałem list do Akeleya opisując mu całą
sytuację.
Nazajutrz po
południu urzędnik z Bostonu, natychmiast po zbadaniu faktów, złożył mi
telefoniczne sprawozdanie. Okazuje się, że kolejarz ekspresu Nr 5508
przypomniał sobie zdarzenie, które może wyjaśnić okoliczności mojej zguby - a
mianowicie rozmowęz mężczyzną o dziwnym głosie, szcupłym, jasnowłosym, wyglądającym na wieśniaka, kiedy
pociąg stał w Keene, New Hampshire,
tuż po pierwszej.
Człowiek ten był
podobno bardzo zainteresowany ciężką skrzynką, zdawał się na nią oczekiwać, ale
nie było jej ani w pociągu, ani w księgach przesyłkowych. Podał, że się nazywa Stanley Adams, a miał tak dziwnie
gruby i monotonny głos że urzędnik kolejowy poczuł się
jakoś nienormalnie senny i oszołomiony. Nie pamięta, jak zakończyła się
rozmowa, ale przypomina sobie, że się ocknął dopiero wtedy, gdy pociąg ruszał.
Urzędnik z Bostonu dodał, że młody pracownik kolejowy cieszy się nienaganną
reputacją, jest prawdomówny i od dawna pracuje na tym stanowisku.
Tego samego
wieczora, po zdobyciu nazwiska i adresu owego urzędnika pojechałem do Bostonu,
aby zobaczyć się z nim osobiście. Był to człowiek szczery o ujmującym sposobie
bycia, ale okazało się, ze nie potrafi już nic więcej dodać. Dziwne, ale był
pewien, że mógłby rozpoznać człowieka, który go wypytywał o skrzynię.
Przekonawszy się, że już niczego więcej się nie dowiem, wróciłem do Arkham i do samego rana pisałem listy: do Akeleya, do towarzystwa przesyłkowego, na posterunek
policji i do zawiadowcy stacji w Keene. Czułem, że
człowiek o dziwnym głosie, który wywarł taki wpływ na urzędnika kolejowego,
pełni zasadniczą rolę w tej złowieszczej historii, i miałem nadzieję, że
pracownicy na stacji w Keene oraz zapisy
telegraficzne na poczcie mogą naprowadzić na jego ślad, a także wyjaśnić, w
jaki sposób, kiedy i gdzie przeprowadził swój wywiad.
Muszę przyznać, że
moje śledstwo nie dało żadnego rezultatu.
Rzeczywiście zauważono mężczyznę o dziwnym głosie na dworcu w Keene wczesnym popołudniem 18 lipca, a jeden z przechodniów
nawet jakby sobie przypominał, że widział kogoś z ciężką skrzynią; nikomu
jednak nie był znany, nie widziano go nigdy przedtem ani nigdy potem. Nie był
na poczcie, ani też nie został przysłany dla niego żaden przekaz, jak zdołano
sprawdzić, nie miał również dokumentu, który by świadczył o obecności czarnego
kamienia w pociągu Nr 5508, żadne biuro nikomu takiego dokumentu nie wydało. Akeley oczywiście włączył siędo
poszukiwań, nawet wybrał się osobiście do Keene, żeby
przepytać ludzi mieszkających w pobliżu dworca; jego stosunek do tej sprawy był
o wiele bardziej fatalistyczny niż mój. Uznał, że strata skrzynki była
złowieszczym i groźnym spełnieniem nieuniknionego losu, i stracił nadzieję aby można ją było kiedykolwiek odzyskać. Twierdził,
że te górskie stwory i ich agenci są obdarzeni telepatyczną i hipnotyczną siłą,
a w jednym z listów napisał nawet, że nie wierzy, aby kamień znajdował się
jeszcze na ziemi. Mnie ogarniała wściekłość, bo czułem, że zapszepaszczona
została szansa poznania doniosłych i ciekawych zjawisk, jakie mogły dostarczyć
stare, pozacierane hieroglify. Dręczyłbym się tym mocno, gdyby nie następne
listy Akeleya, w których sprawa górskich okropnych
stworów wkroczyła w jakąś nową fazę, co pochłonęło całą moją uwagę.
IV
Nieznane istoty, Akeley powiadamiał drżącym pismem, zaczęły napierać na
niego z całą determinacją. Nocą, ilekroć chmury przesłaniały księżyc, psy
szczekały coraz zajadlej, a i w dzień, kiedy musiał przemierzać nieuczęszczane
drogi, także usiłowano go w różny sposób dręczyć. Drugiego sierpnia, kiedy
jechał swoim samochodem do wsi na głównej drodze, na odcinku otoczonym
niewielkim lasem, znalazł gruby pień drzewa położony w poprzek drogi; zaciekłe
szczekanie dwóch wielkich psów, które wziął do samochodu, dobitnie śwaidczyło tym, że śledzą go zaczajeni gdzieś w pobliżu. Co
by się stało, gdyby nie psy, nawet nie chciał sobie wyobrażać, ale nie wybierał
się już teraz nigdzie bez swoich wiernych i silnych obrońców.
Piątego i szóstego sierpnia zdarzyły się następne incydenty na drodze -
za pierwszym razem kula drasnęła samochód, za drugim psy uprzedziły szczekaniem
obecność tych ohydnych istot z gór.
Piętnastego sierpnia otrzymałem list pisany w
pełnym grozy nastroju, który wielce mnie zaniepokoił. Pragnąłem
aby Akeley zrezygnował już ze swego samotnego
działania i odosobnienia, żeby odwołał się do pomocy prawa. W nocy z dwunastego
na trzynastego sierpnia nastąpiło straszne wydarzenie - wokół farmy świastały kule a trzy z dwunastu wielkich psów Akeleya leżały martwe. Na drodze widniało mnóstwo śladów
szponiastych łap, a wśród nich ślady stóp człowieka - Waltera Browna. Akeley natychmiast
chwycił za słuchawkę chcąc zatelefonować do Brattleboro, aby przysłano mu więcej psów, ale nim
zdążył coś powiedzieć, telefon umilkł. Pojechał więc
samochodem do Brattleboro i tam dowiedział się, że
konserwatorzy stwierdzili przecięcie głównego kabla w górach na północ od Newfane. Wyruszył do domu z kilkoma skrzynkami amunicji do automatycznej strzekby
przeznaczonej na dużą zwierzynę i wzbogacony o cztery nowe, piękne psy. List
został napisany w Brattleboro i dotarł do mnie bez
żadnej zwłoki.
Przestałem
przejawiać do tej sprawy stosunek naukowy, zacząłem wykazywać alarmująco
osobiste zaangażowanie. Obawiałem się o Akeleya
żyjącego samotnie w odosobnionej farmie, ale też zacząłem obawiać się o siebie,
jako że bezpośrednio związałem się z wszystkim co
dotyczy tych istot w górach. Sprawa przybierała coraz większy zasięg. Czy i
mnie także wciągnie i pochłonie ? W odpowiedzi na list
Akeleya nakłoniłem go do szukania pomocy i
wspomniałem, że jeżeli on tego nie zrobi, to ja się tym zajmę. Napisałem też,
że przyjadę do Vermont wbrew jego życzeniom i pomogę
mu wytłumaczyć wszystko odpowiednim władzom. Otrzymałem na to telegram z Bellows Falls następującej
treści:
Doceniam Pańskie stanowisko ale nic
zrobić nie mogę proszę nie podejmować żadnych kroków bo to zaszkodzi nam obu i
czekać na wyjaśnienie.
Henry Akeley
Sprawa jednak
przybierała coraz gorszy obrót. W odpowiedzi na mój telegram otrzymałem
wstrząsający list od Akeleya ze zdumiewającą
wiadomością, że nie tylko nie wysyłał do mnie żadnego telegramu, ale nie
otrzymał też listu ode mnie, na który odpowiedzią miał być telegram.
Przeprowadził pospiesznie śledztwo w Bellows Falls i dowiedział się, że telegram został nadany przez
jasnowłosego mężczyznę o grubym, monotonnym głosie, ale niczego więcej nie
zdołał się dowiedzieć. Urzędnik pokazał mu oryginalny tekst wypełniony
ołówkiem, lecz pismo było Akeleyowi nieznane.
Zauważył tylko, że w podpisie był błąd - Akely, bez
drugiego "e". Nasuwały się nieuniknione przypuszczenia: świadczyło to
o zbliżaniu się kryzysu, ale mimo to nie zaprzestał dociekliwych badań.
Poinformował mnie,
że znowu zostały zabite psy, i że kupił następne a strzały stały się
nieodłącznym elementem bezksiężycowych nocy. Ślady Browna
a także ślady innych stóp ludzkich w butach widniały teraz pośród śladów szponiastych
łap na drodze i na tyłach farmy. Akeley przyznał, że
źle sprawy stoją; planował więc, że wkrótce przeniesie
się do Kalifornii, gdzie zamieszka z synem, bez względu na to czy zdoła
sprzedać starą farmę, czy nie. Trudno jednak opuszczać to jedyne miejsce, które
zawsze było domem. Sprubuje jeszcze trochę
przeciągnąć swój pobyt, może odstraszy natrętów, zwłaszcza
jeżeli zrezygnuje z dalszych poczynań w celu zgłębienia ich tajemnic.
Odpisałem
natychmiast, raz jeszcze ponawiając chęć pomocy i przyjazdu do niego, abyśmy
wspólnie powiadomili włądze o zagrażającym mu
niebezpieczeństwie. W kolejnym liście zdawał się już mniej sprzeciwiać
wyjazdowi niż dotychczas, napisał jednak, że chciałby odłożyć te kroki na poźniej, dopóki nie upożądkuje
wszystkiego i nie pogodzi się z myślą, że opuszcza umiłowany dom rodzinny.
Ludzie patrzą niechętnie na przeprowadzane przez niego badania i dociekliwe
spekulacje, wolałby więc wyjechać spokojnie i nie
wywoływać zamieszania we wsi, w której mogłyby potem krążyć pogłoski o jego
niepoczytalności. Przyznawał, że ma już tego dość, ale chce opuścić to miejsce
w sposób godny.
List otrzymałem 28
sierpnia i natychmiast wysłałem odpowiedź starając się mu dodać otuchy.
Poskutkowało, bo w następnym liście nie opisywał już tych okropności. Nie był
jednak optymistycznie nastawiony i wyrażał przekonanie, że jest stosunkowo
spokojnie tylko dzięki pełni księżyca, która powstrzymuje te stwory od dalszej
działalności. Miał nadzieję, że podczas najbliższych nocy niebo będzie
bezchmurne i wspominał coś mgliście o tym, że kiedy księżyca zacznie ubywać
wsiądzie na statek w Brattleboro. Znowu
więc napisałem żeby, go podnieść na duchu, ale piątego września
otrzymałem list od Akeleya; nasze listy najwyraźniej
się minęły. Tym razem nie stać mnie już było na słowa otuchy. Ze względu na
wagę zawartych w tym liście wiadomości, podam go w pełnym brzmieniu - odtwarzam
z pamięci tekst napisany drżącą ręką. A oto co
następuje:
Poniedziałek
Drogi Wilmarthie,
Dość ponure PS do
mojego ostatniego listu. Ubiegłej nocy niebo zakryły gęste chmury - choć nie
padał deszcz - przez które nie przebijał nawet skrawek księżyca. Stwory
przystąpiły do ostrego ataku i sądzę, że wbrew naszym nadzieją zbliża się
koniec. Po północy coś wylądowało na dachu mego domu a psy natychmiast rzuciły
się ku temu czemuś. Słyszałem jak szczekały i miotały się zapamiętale, po czym
jednemu udało się skoczyć na dach z niskiej przybudówki. Rozpętała się zaciekła
walka podczas której dobiegło mnie straszne i
niezapomniane bzyczenie. Po chwili rozniósł się oszałamiający fetor.
Jednocześnie posypały się przez okno kule, które omal mnie nie dosięgły. Myślę,
że kiedy psy zajęte były toczącą się na dachu walką, całe stado tych stworów
zbliżyło się do samego domu. Co się tam działo na dachu, nie mam pojęcia, ale
obawiam się, że te istoty nauczyły się lepszego posługiwania się skrzydłami na ziemi. Zgasiłem światło i z okien zrobiłem strzelnice.
Kierując strzelbę wysoko, żeby nie trafić w psy, sypałem kulami wokół domu. W
ten sposób przetrwałem najazd ale rano znalazłem na
podwórku wielkie kałuże krwi, tuż obok kałuży ochydnej
zielonej cieczy, która zionęła smrodem, jakiego jeszcze wżyciu nie wąchałem.
Wspiąłem się na dach, gdzie również znalazłem ślady tej cuchnącej materii. Pięć
psów zostało zabitych - jednego chyba ja sam trafiłem wycelowawszy zbyt nisko,
bo trafiony był w grzbiet. Teraz wstawiam szyby, które zostały potłuczone i
wybieram się do Brattleboro po więcej psów. Wydaje mi
się, że ludzie w zakładzie dla psów uważają mnie za szaleńca. Wkrótce znowu
napiszę. Sądzę, że za jakiś tydzień albo dwa będę gotów wyrószyć
do Kalifornii, choć sama myśl o tym dobija mnie.
Pisane w pośpiechu
Akeley
Nie był to jedyny
list Akeleya, który minął się z moim. Nazajutrz rano
- szóstego września - otrzymałem następny; pisany był w tak strasznym
pośpiechu, że po przeczytaniu straciłem całą odwagę i nie wiedziałem
co powiedzieć ani też co zrobić. I znowu będzie chyba najlepiej, jeśli
zacytuję go w całości, odtwarzając wszystko jak najwierniej z pamięci.
Wtorek
Chmury nie
ustępują, księżyc wciąż nie świeci - i niechybnie pełni ubywa. Założyłbym
elektryczność i zainstalował reflektor, ale wiem, że natychmiast przecięliby
kabel, nie nadążyłbym z naprawą.
Wydaj mi się, że
popadam w obłęd. Bardzo możliwe, że wszystko, co dotychczas napisałem, to po
prostu sen albo objaw szaleństwa. To, co się dotąd zdarzyło, było straszne, ale
to co dzieje się teraz, jest nie do zniesienia.
Ubiegłej nocy rozmawiali ze mną... tym wstrętnym
bzyczącym głosem... nie śmiem powtórzyć tego co mi
mówili. Słyszałem wyraźnie mimo szczekania psów, a nawet w pewnej chwili pomógł
im ludzki głos. Trzymaj się od tego jak najdalej, Wilmarthie...
to jest tak okropne, że przekracza Pańską i miją wyobraźnię. Nie pozwolą mi przenieść się do kaliforni... chcą mnie zabrać
żywego... albo w stanie, który teoretycznie i umysłowo
oznacza "żywego"... nie tylko do Yuggoth, ale jeszcze dalej... poza
galaktykę i prawdopodobnie poza ostatni zakrzywiony krąg przestrzeni
kosmicznej. Oznajmiłem im, że nie wybiorę się tam, gdzie sobie życzą czy też
proponują, że mnie w tak okropny sposób zabiorą, ale obawiam się, że mój opór jes bez znaczenia. Mój dom znajduje się w takim
odosobnieniu, że równie dobrze mogą się zjawić za dnia, jak i nocą. Znowu sześć
psów zabitych, a kiedy jechałem dziś do Brattleboro,
czułem ich obecność po obu stronach zalesionej drogi.
Popełniłem błąd
wysyłając zapis fonograficzny i czarny kamień. Proszę zniszczyć ten zaois nim będzie za późno. Napiszę pare
słów jutro, o ile tutaj jeszcze będę. Chciałbym przewieść książki i inne rzeczy
do Brattleboro. Gdybym mógł, uciekłbym bez niczego,
ale coś mnie zatrzymuje. Mógłbym wymknąć się do Brattleboro,
tam byłbym bezpieczny, ale czuję, że i tam będę takim samym więźniem, jak we
własnym domu. I wydaje mi się, że nawet gdybym wszystko porzucił, nie zdołałbym
uciec daleko. Jest to okropne... niech się Pan nie
włącza w tą historię.
Pozdrawiam
Akeley
Po otrzymaniu tych
strasznych wiadomości całą noc nie mogłem zasnąć, ogarnęło mnie też zwątpienie
w zdrowy umysł Akeleya. Treść tego listu świadczyła
raczej o jego niepoczytalności, ale sposób wyrażania - na tle wszystkiego, co
się dotychczas wydarzyło - miał wymowę poważną i przekonującą. Nie
odpowiedziałem na ten list, uznałem, że lepiej zaczekać, aż Akeley
odpisze na mój, niedawno wysłany. I rzeczywiście już następnego dnia otrzymałem
list, ale zawarty w nim całkiem nowy materiał przesłonił całkowicie odpowiedź
na poruszone przezemnie zagadnienia. Oto treść, którą
również odtważam z pamięci; list był tak zabazgrany i
pozamazywany, jakby autor pisał go w panicznym pośpiechu.
Środa
W...
List otrzymałem,
ale już nie ma sensu omawiać niczego. Ogarnęła mnie rezygnacja. Zastanawiam
się, czy starczy mi sił, do walki z nimi. Nie mogę uciec, nawet gdybym chciał
wszystko zostwić. Wszędzie mnie dosięgną.
Wczoraj dostałem od
nich list, wręczył mi go jakiś człowiek z Brattleboro.
Został napisany i wysłany w Bellows Falls. Informują co zamierzają ze
mną zrobić... Nie mogę tego powtórzyć. Proszę na siebie uwarzać ! Niech Pan zniszczy
to nagranie. W nocy niebo jest wciąż przesłonięte chmurami, a księżyca ubywa.
Chciałbym otrzymać pomoc - może odzyskałbym wtedy siłę woli - ale każdy, kto by
się odważył tu przybyć, uznałby mnie za obłąkanego, chyba, że znalazły by się jakieś dowody. Nie mogę tak bez przyczyny
zwracać się z prośbą o przybycie do mego domu... nie
utrzymuję z nikim kontaktu od wielu lat.
Nie napisałem
jeszcze tego, co najgorsze. Niech się Pan mocno trzyma, bo to będzie szokujące.
A jest to prawda. Otórz... widziałem
i dotknąłem jednego z tych stworów albo też jakiejś jego części. Boże, jakie to
okropne ! Był oczywiście nieżywy. Któryś z psów go
przechwycił, a znalazłem to dziś rano koło psiej budy.
Chciałem schować w drewutni, żeby mieć dowód, ale w ciągu paru godzin wszystko
się ulotniło. Nic nie zostało. Jak Pan wie, wszystkie te stwory widziano na
powierzchni rze pierwszego ranka po powodzi. A teraz następuje najgorsze. Chciałem to
sfotografować dla Pana, ale kiedy wyciągnąłem aparat wszystko zniknęło, została tylko drewutnia. Z czego więc te stwory
są zbudowane ? Widziałem je, dotykałem, zostawiają też
po sobie ślady. Składają się z jakiejś materii... ale
z jakiej ? Trudno opisać ich kształt, jest to wielki krab z niezliczoną ilością
sterczących, mięsistych pierścieni, albo też węzłów z gęstej, lepkiej
substancji pokrytej czułkami, tam, gdzie u człowieka powinna być głowa. Ta
zielona substancja to ich krew albo soki. Z każdą minutą coraz ich więcej na
ziemi.
Nie ma Waltera Browna - nie widać, żeby się snuł jak zwykle po zakamarkach
okolicznych wsi. Musiałem go trafić kulą, a te stwory zwykle zabierają swoich
zmarłych albo rannych.
Dotarłem dzisiaj do
miasta bez żadnych przeszkód, ale wydaje mi się, że trzymają się z daleka tylko dlatego, że są już pewni, że mnie mają. Piszę ten list
na poczcie w Brattleboro. Może to już list
pożegnalny... jeżeli tak, to proszę zawiadomic mojego syna, George'a Goodenough Akeleya, Pleasant Street 176, San Diego, Kalifornia, i tutaj nie przyjeżdzać.
Proszę napisać do mego syna, jeżeli przez tydzień nie odszyma
Pn ode mnie listu, no i radzę przeglądać gazety.
Zamierzam rozegrać
moje ostatnie dwie karty... o ile jeszcze starczy mi
sił. Chcę wypróbować na nich gazy trujące ( zdobyłem odpowiednie chemikalia i
uszykowałem maski ochronne dla siebie i psów ), a
jeżeli to nie poskutkuje powiadomię szeryfa. Mogą mnie zamknąć w zakładzie dla
umysłowo chorych... i tak będzie to lepsze, aniżeli
to, co planują w stosunku do mnie owe stwory. Może zdołam zwrócić uwagę na
ślady wokół mego domu, są słabo widoczne, ale znajdujęje
rano. Możliwe jednak iż policja uzna, że ja sam je
zrobiłem; wszyscy uwazają, że mam dziwny charakter.
Powinienem nakłonić
policjanta, aby spędził u mnie noc i sam zobaczył, tylko, że jak się te stwory
o tym dowiedzą będą się trzymać z daleka odcinają mi telefon, ilekroć usiłuję w
nocy gdzieś zadzwonić - konserwatorzy dziwią się i wkrótce mogą dojść do
wniosku, że ja sam to robię. Już od tygodnia nie zwracam się do nich z prośbą o
naprawę.
Mógłbym sprowadzić
kilku prostych ludzi, którzy by poświadczyli tę straszną rzeczywistość
ale wszyscy się śmieją z tego, co ci ludzie powiadają, a poza tym to oni
już od tak dawna trzymają się od mego domu, że nie znają ostatnich wydarzeń. A
do tego chyba zaden z tych podupadłych już farmerów
za nic by nie chciał się zbliżyć do mego domu na odległość jednej mili.
Listonosz nieraz słyszy, co mówią i stroi sobie żarty. Mój Boże, gdybym mu
powiedział, jak bardzo jest to prawdziwe. Sądzę jednak, że sprubuje
mu pokazać te ślady, ale przyjeżdża po południu, a do tej pory już zwykle
znikają. Gdybym zachował jakiś ślad, ochroniwszy go pudełkiem czy jakąś miską
na pewno uznałby to za fałszerstwo albo żart.
Szkoda, że stałem
się takim odludkiem i że nikt do mnie nie zagląda, jak dawniej bywało. Nie
odważyłbym się pokazać czarnego kamienia ani zdjęć, ani też nastawić mojego
nagrania nikomu, chyba że tym prostym ludziom. Inni powiedzieli by, że to wszystko sobie wymyśliłem i tylko
wzbudziłoby to ich śmiech. Ale mogę jeszcze pokazać im te zdjęcia. Widać na
nich wyraźnie ślady szponiastych stóp, choć samych tych istot nie można
sfotografować. Jaka szkoda, że nikt oprócz mnie nie widział dzisiaj tej rzeczy,
zanim się ulotniła.
Sam już nie wiem
czy mi na tym zależy. Po tym, co przeszedłem, zakład dla umysłowo chorych jest
równie dobry jak inne. Lekarze mogą mi pomóc w podjęciu decyzji, aby opóścić ten dom, a przecież tylko taki krok może mnie
ocalić.
Proszę napisać list
do mojego syna, George'a, jeśli nie otrzyma pan
wkrótce listu ode mnie. Żegnam, proszę zniszczyć zapis i nie mieszać się do tej
sprawy.
Pozdrawiam
Akeley
List napełnił mnie
przerażeniem. Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć, napisałem
więc parę bezładnych słów, żeby dodać mu odwagi i udzielić rady, po czym
wysłałem jako list polecony. Przypominam sobie, że ponaglałem Akeleya, aby się natychmiast przeniósł do Brattleboro i przebywał tam pod opieką władz; dodałem też,
że przyjadę do tego miasta z zapisem fonograficznym i przekonam wszystkich, że
jest jak najbardziej zdrowy na umyśle. Nadszedł już czas, wydaje mi się, że tak
napisałem, aby ostrzec ludzi przed tymi rzeczami, w których zasięgu żyją. W tej
tak bardzo stresowej chwili głęboko wierzyłem we wszystko co
Akeley mówił i przy czym obstawał, ale jednocześnie
uważałem, że przyczyną nieudanej próby sfotografowania tego nieżywego potwora
był nie jakiś kaprys natury, ale błąd popełniony przez samego Akeleya.
V
Potem, znów
rozminąwszy się z moją, krótką, chaotyczną notatką, w sobotę po południu ósmego
września nadszedł zupełnie inny niż dotychczas, ogromnie uspokajający i
starannie napisany na nowej maszynie list; zawarte w nim było zapewnienie, że
wszystko jest w porządku, a także zaproszenie dla mnie, co zupełnie zmieniało
obraz tego koszmarnego dramatu w opustoszałych górach. Znowu zacytuję go z
pamięci... i postaram się jak najwierniej zachować
styl, w jakom był utrzymany. Został nadany w Bellows Falls, przy czym nie tylko cały tekst, ale i podpis był
wybity na maszynie, co się często zdarza ludziom, którzy po raz pierwszy mają
do czynienia z maszyną. Jak na nowicjusza został napisany bardzo porządnie, toterz uznałem, że Akeley musiał
kiedyś często korzystac z maszyny...
może w czasie studiów w college'u ? Gdybym
miał powioedzieć, że list przyniósł mi ulgę, było by
to tylko powierzchowne stwierdzenie, bo podświadomie czułem niepokój. Jeżeli Akeley był zdrowy na umyśle, kiedy żył w lęku, to czy
również był zdrowy teraz wyzwolony od niego ? A ten
" udoskonalony raport "... co miał właściwie
oznaczać? Widać było wyraźnie, że Akeley zmienił
diametralnie stosunek. Podaję wię cały tekst
starannie odtwożony z pamięci, co napełnia mnie dumą.
Townshend, Vermont,
Czwartek, 6 września, 1928
Mój drogi Wilmarthie,
Z prawdziwą
przyjemnością piszę ten list, gdyż mogę Pana uspokoić odnośnie wszystkich tych
"głupot", jakie dotychczas wypisywałem. Używając określenia
"głupoty" mam na myśli moje lęki, a nie opisy pewnych zjawisk. Owe
zjawiska są rzeczywiste i dosyc ważne; błąd mój
polegał na niewłaściwym do nich stosunku.
Wydaje mi się, że
wspomniałem, iż moi dziwni goście zaczynają się ze mną kontaktować i starają
się ze mną nawiązać łączność. Wczorajszej nocy nastąpiła między nami wymiana
słów. W odpowiedzi na pewne sygnały zgodziłem się przyjąć u siebie w domu ich
posłańca - nadmieniam spiesznie, że człowieka. Wyjaśnił mi wiele spraw, jakich
ani Pan, ani ja się nie domyślałem, i wykazał mi jak bardzo myliliśmy się i jak
niewłaściwie interpretowałem cel Obcych Istot zmierzając do zachowania w
tajemnicy pobyt na tej planecie.
Wydaje mi się, że wszystki złe legendy o tym, co mają te istoty do
zaoferowania ludziom i jakie maja zamiary wobec ziemi, są rezultatem nieświadomego
i niewłaściwego zrozumienia alegorycznej mowy - ukształtowanej na kulturalnym
podłożu i zwyczajach myślowych zupełnie innych, niż sobie wyobrażamy. Moje
własne domniemania były równie błędne jak domniemania prostych farmerów albo
dzikich Indian. To, co wydawało mi się patologiczne, haniebne i bezecne, w
rzeczywistości budzi nabożny szacunek, rozszerza horyzonty myślowe, jest nawet
wspaniałe, a moja dotychczasowa ocena opierała się, na odwiecznej tendencji
człowieka do nienawiści, lęku i odrazy w stosunku do tego, co jes zupełnie inne.
Żałuję teraz, że
taką krzywdę wyrządziłem tym obcym i niewiarygodnym istotom podczas naszych
nocnych utarczek. Szkoda, że nie zgodziłem się od samego początku porozmawiać z
nimi spokojnie i rozsądnie ! Ale nie żywią do mnie
żalu, ich postępowanie jest całkiem inne od naszego. Źle się składa, że ich
przedstawiciele w Vermont to ludzie pośledniej
natury, jak naprzykład Walter Brown.
To on właśnie usposobił mnie do nich niechętnie. Tymczasem oni nigdy jeszcze
świadomie nie działali na szkodę człowieka, natomiast ludzie wyrządzali im
niemało zła i usiłowali ich szpiegować. Istnieje tajemniczy kult złych ludzi (
ktoś o tak wielkiej erudycji jak Pan zrozumie mnie jeśli powiąże ich z Hasturem czy Żółtym Znakiem ), który
stawia sobie za cel niszczenie ich i czynienie im krzywdy tylko dlatego, że
jest to wielka siła z innych obszarów kosmicznych. To właśnie przeciw tym
agresorom - nie zaś przeciw ludziom - podejmowane są przez Obce Istoty
drastyczne środki ostrożności. Przypadkowo dowiedziałem się, że poniektóre
nasze listy zostały skradzione właśnie przez emisariuszy tego okropnego kultu a
nie przez Obce Istoty.
Obce Istoty pragną tylko aby człowiek dał im spokój, nie molestował ich, aby
zapanował porozumienie oparte na intelektualnych podstawach. Jest to konieczne
w sytuacji, w której odkrycia i różne pomysły poszerzają naszą wiedzę i coraz
bardziej uniemożliwiają Obcym Istotom zachowanie ich placówek na naszej
planecie w tajemnicy. Pragną one poznać ludzi lepiej, pragną także, by paru
filozofów i naukowców wiedziało o nich coś więcej. Przy takiej wymianie
wzajemnej wiedzy minie wszelkie zło, a zapanuje zadowalające modus vivendi. Sama myśl o zniewoleniu i poniżeniu ludzkości jest
śmieszna.
Dla zapoczątkowania
tego porozumienia Obce Istoty wybrały naturalnie mnie - przecież posiadałem już
o nich znaczną wiedzę - jako ich pierwszego emisariusza na ziemi. Dużo mi
powiedziały wczorajszej nocy... fakty o niesłychanym
znaczeniu, otwierające nowe perspektywy... a stopniowo
będą mi przekazywać coraz więcej, tak ustnie, jak i pisemnie. Jak na razie nie
otrzymam wezwania do podróży poza naszą planetę, choć pewnie z czasem sam tego
będę chciał... kiedy już opanuję pewne sposoby i
wykroczę ponadto, co przywykliśmy tutaj na ziemi uznawać za doznania człowieka.
Mój dom już nie będzie napastowany. Wszystko wróciło do normalnego stanu, psy
już nie będą miały zajęcia. Przestałem się lękać, natomiast zdobyłem taką
wiedzę i doświadczyłem przygody tak bardzo intelektualnej, że niewielu śmiertelnikom
przypadło to w udziale.
Obce Istoty to
chyba najcudowniejsze istoty organiczne, tak w przestrzeni i czasie, jak i poza
nimi - są to członkowie rasy rozprzestrzenionej w kosmosie, a wszystkie inne
formy życia są tylko zdegradowanymi wariantami. Są bardziej rośliną niż
zwierzęciem, o ile te określenia mogą się wogóle
odnosić do materii, z jakiej się składają, a która pod względem budowy
przypomina grzyby; jednakże obecność niby chlorofilowej substancji i zupełnie
niezwykły sposób odżywiania w niczym nie przypominają grzybów. Rzeczywiście
rodzaj materii z jakiej są zbudowane, jest całkowicie
nieznany w naszej części przestrzeni kosmicznej, a ich elektrony mają zupełnie
inną skalę wibracji. Dlatego właśnie tych istot nie można sfotografować
aparatem i kliszą znaną w naszym wszechświecie, mimo, że jesteśmy zdolni ich
widzieć. Przy odpowiedniej jednakrze wiedzy dobry
chemik mógłby sporządzić fotograficzną emulsję, z pomocą
której można by zrobić im zdjęcie.
Istoty te są
unikalne, potrafią bowiem przemierzać nieograniczoną i
pozbawioną powietrza próżnię międzygwiezdną całym swym cielesnym kształtem,
natomiast ich różne odmiany nie mogą tego robić bez mechanicznej pomocy albo
jakiś dziwnych hirurgicznych transpozycji. Tylko
kilka gatunków, takich jak te w Vermont, posiada
odporne na próżnię skrzydła. Istoty przebywające na odległych szczytach w
Starym Świecie zostały sprowadzone w inny sposób. Ich wygląd zewnętrzny
upodobniony do zwierząt i struktura, którą przywykliśmy nazywać materią, jest
raczej kwestią paralelnej ewolucji aniżeli bliskiego pokrewieństwa. Ich
sprawność umysłowa przewyższa wszelkie inne istniejące formy życia, ale
skrzydlate istoty z naszych gór są bez wątpienia najwyżej rozwinięte. Ich
najbardziej powszechnym środkiem porozumiewania się jest telepatia, a my, choć
mamy szczątkowe narządy głosowe, to jednak po przeprowadzeniu drobnego zabiegu
(chirurgia jest wśród nich na bardzo wysokim poziomie i stanowi element ich
codziennego życia) możemy naśladować mowę takich organizmów, które wciąż jeszcze
posługują się mową.
Ich główną i
najbliższą siedzibą jest nieodkryta jeszcz i prawie całkiem pozbawiona światła planeta na samej
krawędzi naszego systemu słonecznego - tuż za Neptunem, a dziewiąta
jeśli chodzi o odległość od słońca. Jak wywnioskowaliśmy jest to właśnie
obiekt zwany "Yuggoth", o którym tajemniczo
wspomina się w zakazanych, starych zapisach; stanie się ona wkrótce miejscem
zogniskowania myśli na naszym świecie, aby ułatwić porozumienie umysłowe. Nie byłbym zdziwiony, gdyby astronomowie stali się
wrażliwi na prądy myślowe i odkryli Yuggoth,
kiedy Obce Istoty sobie tego zażyczą. Ale Yuggoth
jest oczywiście tylko odskocznią. Większość tych istot zamieszkuje dziwnie
zorganizowane otchłanie, będące całkowicie poza zasięgiem ludzkiej wyobraźni.
Czasoprzestrzeń kuli, którą uważamy za całokształt naszego kosmosu, jest w
rzeczywistości tylko atomem prawdziwej nieskończoności, która jest ich
udziałem. Zostanie przedemną otwarta taka część
nieskończoności, którą umysł ludzki może objąć, a jaką dotychczas otwarto
najwyżej przed pięćdziesięcioma osobami, od czasu istnienia rasy ludzkiej na
ziemi.
W pierwszej chwili
nazwie Pan to napewno
brednią, z czasem jednak doceni Pan tę ogromną okazję, jaka przypadła nam w
udziale. Chcę się z Panem podzielić wszystkim jak najdokładniej, ale są tysiące
spraw, których nie mogę przelać na papier. Przedtem odradzałem Panu przyjazd do
mnie. Teraz, kiedy nie zagraża już żadne niebezpieczeństwo, odwołuje moje
zakazy i zapraszam.
Czy nie mógłby Pan
się wybrać zanim rozpoczną się zajęcia w college'u ? Byłoby to cudowne.
Proszę przywieść ze sobą zapis fonograficzny i wszystkie moje listy, które
posłużą nam do dyskusji - przydadzą się nam do powiązania wszystkich wątków w
jedną wspaniałą historię. Dobrze by też było gdyby przywiózł Pan zdjęcia, bo ja
w tym całym zamieszaniu, jakie miałem ostatnio, gdzieś zapodziałem negatywy i
odbitki. A jaką obfitością faktów mogę wzbogacić cały ten oparty dotąd na
przypuszczeniach materiał... i jak niesłychanymi
środkami dysponuję do ich uzupełnienia...
Proszę się nie
wahać... jestem teraz wolny, nikt mnie nie śledzi, nie
spotka się Pan z niczym co by mogło się wydać nienaturalne albo niepokojące.
Proszę przyjeżdżać, mój samochód bvędzie oczekiwać w Brattleboro... i niech się Pan postara
aby mógł u mnie pobyć jak najdłużej, czekają nas długie wieczorne rozmowy o
rzeczach, które są poza zasięgiem rozumu ludzkiego. Oczywiście nikomu proszę o
tym nie wspominać... ta sprawa nie może być znana
postronnym ludziom.
Dojazd pociągiem do
Brattleboro jest całkiem wygodny... w Bostonie proszę sprawdzić rozkład. Najlepiej jechać główną
linią do Greenfield i przesiąść się, wtedy pozostaje
już krótki odcinek podróży. Proponuję dogodny osobowy pociąg z Bostonu o 16:10,
w Greenfield jest o 19:35, a do Brattleboro
pociąg odjeżdża o 21:19, gdzie przybywa o 22:01. Taki jest rozkłąd
w zwykłe dni tygodnia. Niech mnie Pan powiadomi o dacie przyjazdu, a mój
samochód będzie oczekiwał na stacji.
Proszę mi wybaczyć,
że ten list piszę na maszynie, ale ostatnio trochę drży mi ręka i nie czuję się
na sile pisać odręcznie dłuższych tekstów. Wczoraj kupiłem w Brattleboro maszynę do pisania "Corona" - wydaje mi się całkiem niezła.
Oczekuję wiadomości
i wyrażając nadzieję na Pański przyjazd z fonograficznym zapisem i wszystkimi
moimi listami... a także ze zdjęciami...
Serdecznie
pozdrawiam
Henry W. Akeley
Do Alberta N. Wilmartha, Esq.
Miscatonic University,
Arkham, Mass.
Wszystkie moje
uczucia po pierwszym, a potem wielokrotnym czytaniu i rozważaniu tego dziwnego
i niespodziewanego listu są nie do opisania. Powiedziałem, że doznałem
jednocześnie ulgi i niepokoju, oddaje to jednak tylko powierzchownie zupełnie
inne i w dużej mierze podświadome uczucia, w których zawierała się ulga i niepokuj. Cała ta historia diametralnie różiła
się od całego łańcucha poprzedzających ją koszmarów - a zmaina
nastroju od strasznego lęku do spokojnego samozadowolenia, a nawet egzaltacji,
była zaskakująca, błyskawiczna i wprost niesłychana! Nie mogłem uwierzyć, żeby
w ciągu jednego dnia mógł się człowiek ażtak
przeobrazić, żeby takiej zmianie mógł ulec jego stan psychiczny, bo przecież
jeszcze w środę przekazał tyle strasznych wiadomości. Chwilami wydawało mi się
to wszystko pełne sprzeczności i nierealne, zastanawiałem się, czy cały ten
relacjonowany z daleka dramat o owych siłach ze świata fantazji nie jest
przypadkiem iluzorycznym snem. Potem jednak przypomniałem sobie zapis
fonograficzny i ogarnęło mnie jeszcze większe oszołomienie. List był tak
nieoczekiwany, tak zupełnie inny niż wszystkie dotychczasowe! Kiedy zacząłem
analizować moje wrażenia, stwierdziłem, że zarysowują się w nich dwie
zasadnicze kwestie. Po pierwsze, jeżeli Akeley był i jest nadal zdrowy na umyśle, to zbyt szybko i
nieoczekiwanie zmienił stosunek do tej sprawy. Po drugie, jego zachowanie,
pogląd na omawiane zjawiska i słownictwo daleko wykraczały poza normę i
jakiekolwiek przewidywania. Cała osobowość tego człowieka zdawała się jakby
ulec zdradliwej mutacji - mutacji tak głębokiej, iż trudno było pogodzić te dwa
aspekty z przypuszczeniem, że oba reprezentowały jednakowy stan zdrowego
umysłu. Dobór słów, budowa zdań - były zupełnie inne. A przy moim wyczuleniu na
styl prozy, natychmiast dostrzegłem znaczne rozbieżności w najprostrzych
reakcjach i oddźwiękach. Doprawdy wielki to emocjonalny kataklizm albo też
wielkie objawienie, skoro spowodowały tak radykalną przemianę. Ale mimo to list
zdawał się być dość typowy dla Akeleya. Ta sama dawna
pasja w stosunku do nieskończoności, ta sama naukowa dociekliwość. Ani przez
chwilę nie potrafiłem tego traktować jako symulację czy też zmianę stosunku
wynikającą ze złośliwości. Czyż samo zaproszenie... chęć,
abym osobiście przekonał się o prawszie zawartej w
tym liście, nie świadczyła o jego autentyczności?
W sobotę nie
położyłem się spać, całą noc przesiedziałem rozmyślając nad wątpliwościami i
zdumiewającymi aspektami tego listu. Mój umysł, zmęczony szybkim następstwem
wielkich wydarzeń, jakim musiał stawić czoło w
przeciągu ostatnich czterech miesięcy, zmagał się teraz z niezwykłym i całkiem
nowym materiałem pośród rozlicznych wątpliwości i akceptacji; znowu pokonywałem
te same etapy, podobnie jak na początku, kiedy po raz pierwszy zetknąłem się po
raz pierwszy z tymi niesłychanymi zjawiskami; nim jeszcze nastał świt, opuściły
mnie zdumienie i niepokój, natomiast pałałem płomiennym zainteresowaniem i
ciekawością. Bez względu na to, czy było to szaleństwo, czy zdrowy rozsądek,
przeobrażenie czy wyzwolenie z lęku, istniała szansa, że Akeley
natknął się na coś, co spowodowało zasadniczą zmianę, jeśli chodzi o przyszłość
jego ryzykownych badań naukowych; przestało zagrażać niebezpieczeństwo -
prawdziwe czy wyimaginowane - otwarły się natomiast oszałamiające i nowe
perspektywy dla wiedzy o kosmosie, będącej poza zasięgiem ludzkich możliwości.
I we mnie rozgorzał zapał, aby poznać nieznane, czułem, że ulegam tej
zaraźliwej chęci przełamania osobliwej zapory. Odrzucić szalone i męczące ograniczenia
czasu, przestrzeni i praw przyrody - przybliżyć się do
mrocznych i niezgłębionych tajemnic nieskończoności i ostateczności - o tak,
warte to, aby zaryzykować życie, duszę i umysł! A przecież Akeley
zapewnił, że żadne niebezpieczeństwo już nie grozi, zaprosił mnie do złożenia
mu wizyty, chociaż dotąd ciągle mnie przed tym przestrzegał. Aż dreszcz mnie
przechodził na myśl o tym, co teraz może mi powiedzieć - ogarniała mnie prawie że paraliżująca fascynacja, kiedy wyobrażałem sobie,
jak zasiądę w samotnej, a tak jeszcze niedawno obleganej farmie, razem z
człowiekiem, rozmawiał z prawdziwymi emisariuszami dalekich przestworzy; obok
nas będzie leżał ten straszny zapis i stos listów, w których Ackeley zawarł swoje wcześniejsze wnioski.
Tak
więc w niedzielę późnym rankiem wysłałem do Akeleya
depeszę zawiadamiając go, że przyjadę do Brattleboro
w najbliższą środę - 12 września - o ile ten termin jest dla niego dogodny.
Tylko pod jednym względem nie zastosowałem się do jego propozycji, a mianowicie
z wyborem pociągu. Szczeże mówiąc nie miałem ochoty
przybywać do tego nawiedzonego Vermontu późnym
wieczorem; nie zaakceptowałem pociągu, jaki mi wybrał, tylko zatelefonowałem na
dworzec i wybrałem inne połączenia. Jeśli wstanę rano i wsiądę do pociągu w
Bostonie o 8.07, zdążę się przesiąść na pociąg do Greenfield o 9.25, dokąd dojadę o
12.22 i zaraz będę miał pociąg do Brattleboro.
Zajadę na miejsce o 13.08, nie o 22.01. Przyjemniej
będzie o takiej porze spotkać się z Akeleyem i jechać
z nim pośród gęsto skupionych, sekretnie strzeżonych gór.
Zawiadomiłem go o
tej zmianie telegraficznie i jeszcze przed wieczorem otrzymałem depeszę, z
której wynikało, że spotkała się z aprobatą mego przyszłego gospodarza, co mnie
bardzo ucieszyło. Jego depesza zawierała następujący tekst:
Wszystko w porządku oczekuję na pociąg pierwsza osiem środa
proszę pamiętać o zapisie listach i zdjęciach wszystko w porządku czekają
wielkie rewelacje
Akeley
Depesza od Akeleya, będąca bezpośrednią odpowiedzią na wysłaną przezemnie depeszę, a niewątpliwie dostarczona mu do domu
przez posłańca wprost ze stacji w Townshend albo też
przekazana telefonicznie - a więc linia została naprawiona - zatarła wszelkie
wątpliwości odnośnie autorstwa tego bulwersującego listu. Doznałem ulgi,
większej niż mogłem się w owym czasie spodziewać, ponieważ wszystkie tego
rodzaju wątpliwości tkwią zwykle bardzo głęboko. Spałem tej nocy spokojnie i
długo, a następne dwa dni miałem wypełnione przygotowaniami do podróży.
VI
Tak jak
zaplanowałem, wyruszyłem we środę z walizką pełną najpotrzebniejszych rzeczy i
materiałów naukowych, a także zapisem fonograficznym, zdjęciami i całym stosem
listów. Zgodnie z prośbą Akeleya nikogo nie
powiadomiłem, dokad się wybieram, rozumiałem
bowiem, że sprawa ta wymaga absolutnej tajemnicy, choć przybrała taki
pomyślny obrót. Na samą myśl o prawdziwym umysłowym kontakcie z Istotami
Obcymi, z innego świata, czułem oszołomienie, a przecież miałem już w tym
zakresie pewne przygotowanie. Skoro więc na mnie wywarło to taki wpływ, to jaki
wywarło by na szersze masy laików ? Nie wiem, co
bardziej we mnie dominowało, lęk czy chęć przygody, kiedy przesiadałem się w
Bostonie i rozpoczynałem długą podróż na Zachód, pozostawiając znajome mi
tereny, a wyruszając w nieznane. Waltham - Concord - Ayer - Fitchburg - Gardner - Athol...
Mój pociąg
przyjechał do Greenfield z siedmio minutowym
opóźnieniem, ale ekspres zmierzający na północ jeszcze nie odjechał. W
pośpiechu zdążyłem się przesiąść. Kiedy wagony turkotały w słońcu wczesnego
popołudnia poprzez tereny, o których tylko czytałem, a których nigdy jeszcze
nie widziałem, czułem, że z wrażenia zapiera mi dech. Zdawałem
sobie sprawę, że wkraczam w zachowujązą jeszcze dawny
styl życia i bardziej prymitywną Nową Anglię, aniżeli zmechanizowane, wypełnione
miastami nadbrzeże i południowe tereny, pośród których spędziłem dotychczasowe
życie; była to stara, nieskażona Nowa Anglia, bez cudzoziemców i fabrycznego
dymu, bez tablic z ogłoszeniami i asfaltowych dróg, bez nowoczesnej
cywilizacji. Tutaj zetknę się z dziwnym tubylczym życiem, które się wcale nie
zmienia, a którego korzenie wrośnięte są głęboko w tutejszy krajobraz. Wciąż
żywe dawne wspomnienia użyźniają tę ziemię, pełne sekretnych, cudownych
wierzeń, o których jednak nieczęsto się tu mówi.
Co pewien czas
migała mi w słońcu rzeka Connecticut, wkrótce
przejechaliśmy przez nią, minąwszy Northfield. Przed nami wyłoniły się zielone, tajemnicze wzgórza, a
kiedy pojawił się konduktor, dowiedziałem się, że nareszcie wjechaliśmy na
tereny Vermont. Kazał mi cofnąć zegarek o godzinę,
ponieważ północna górzysta kraina nie ma nic wspólnego z czasem wprowadzonym
gdzie indziej. Zrobiłem, jak mi poradził, ale wydało mi się, że cofnąłem
kalendarz o całe stulecie.
Linia kolejowa
biegła wzdłuż rzeki, a po drugiej stronie, w New Hampshire,
wyłaniał się coraz wyraźniej stromy stok Wantastiquet,
na temat której krążyły liczne stare legendy. Wkrótce
po lewej stronie pojawiły się ulice, a po prawej, pośrodku płynącej tu rzeki,
zielona wysepka. Pasażerowie zaczęli się podnosić ze swoich miejsc i gromadzić przy dżwiach, więc ja też się do
nich przyłączyłem. Pociąg przystanął i wysiadłem na długi, kryty peron stacji Brattleboro.
Patrząc na
czekające przed stacją samochody zastanawiałem się, który z nich jest Fordem Akeleya, ale zostałem rozpoznany, nim jeszcze sam zdołałem
przejawić jakąkolwiek inicjatywę. Jednakże człowiek, który podszedł do mnie z
wyciągniętą ręką i łagodnym głosem zadał mi pytanie, czy to właśnie ja jestem
Albertem N. Wilmarthem z Arkham,
nie był na pewno Akeleyem. Pod żadnym względem nie
przypominał Akeleya z brodą, znanego mi ze zdjęcia;
był młodszy, modnie ubrany, wyglądał na człowieka z miasta, miał małe, ciemne
wąsy. Jego głos o kulturalnym brzmieniu wydał mi się dziwnie i wprost
niepokojąco znajomy, ale nie potrafiłem go umiejscowić w mojej pamięci.
Kiedy mu się
przyglądałem, wyjaśnił, że jest przyjacielem mego gospodarza i że przyjechał
zamiast niego prosto z Townshend. Powiedział, że Akeley dostał
nagle ataku astmy i nie czuł się na siłach, aby wyjechać z domu. To nic
poważnego, plany związane z moją wizytą nie ulegają żadnej zmianie. Noyes - tak właśnie się przedstawił - zorientowany był w
badaniach prowadzonych przez Akeleya i jego
odkryciach, ale jego niedbały i dość swobodny sposób bycia świadczył raczej o
tym, że jest nietutejszy. Pamiętałem dobrze, jak odosobnione i zamknięte życie
prowadził Akeley, byłem więc
trochę zdziwiony, że z taką łatwością dobrał sobie tego rodzaju przyjaciela; jednakrze powyższe wątpliwości nie powstrzymały mnie od
zajęcia miejsca w samochodzie, do którego mnie zaprosił. Nie było to małe auto
starego typu, jakiego się spodziewałem, zgodnie z opisem Akeleya, tylko duży, nowoczesny wóz - bez wątpienia
własność Noyesa, z tablicą rejestracyjną z Massachusetts i zabawnym godłem tego roku w postaci
"świętego dorsza". Doszedłem do wniosku, że mój przewodnik zapewne
spędza lato w okręgu Townshend.
Noyes
usiadł obok mnie w samochodzie i natychmiast ruszyliśmy. Rad byłem, że nie jest
specjalnie rozmowny, bo specyficzna atmosfera i związane z nią napięcie nie
napełniały mnie ochotą do wymiany zdań. Miasto wyglądało atrakcyjnie w
południowym słońcu, kiedy tak mknęliśmy pod górę, a następnie skręciliśmy w
prawo na główną ulicę. Zdawało się drzemać, jak wszystkie stare miasta Nowej
Anglii, pamiętane z dzieciństwa, zaś kontury dachów, wieżyc, kominów i murów z
cegły poruszały struny najgłębszych emocji, przekazanych jeszcze przez dawne
pokolenia. Odniosłem wrażenie, że znajduję się u wrót zaczarowanej krainy, na
której czas nawarstwia się i nigdy nie mija, a wszystkie stare i niezwykłe
zjawiska trwają tu wiecznie, nigdy nie niepokojone.
Po minięciu Btattleboro napięcie i
trapiące mnie przeczucia jeszcze bardziej się wzmocniły, bo ten przedziwny
krajobraz zatłoczony wzgórzami, pełen groźnych, unoszących się nad wszystkim i
napierających zewsząd zielonych i granitowych stoków bezustannie przypominał o
kryjących się tu tajemnicach i przetrwałych od niepamiętnych czasów istotach,
które mogą być wrogie ludziom, ale nie muszą. Przez pewien czas jechaliśmy
wzdłuż szerokiej, dość płytkiej rzeki, wypływającej z nieznanych gór i dreszcz
mnie przeszył, gdy mój współtoważysz objaśnił, że
jest to West River.
Przypomniałem sobie wiadomość zamieszczoną w gazecie, że to właśnie na
powierzchni tej rzeki płynęły po powodzi owe straszne istoty podobne do krabów.
Okolica stawała się
stopniowo coraz bardziej dzika i odludna. Stare, kryte mostki wyłaniały się ze
strasznej przepaści w zagłębieniach skalnych, a niemal już zapomniana linia
kolejowa biegnąca równolegle do rzeki emanowała prawie widocznym spustoszeniem.
W rozległej, groźnie wyglądającej dolinie sterczały ogromne urwiska, dziewiczy
granit Nowej Anglii, przeświecający pośród żywej zieleni surową szarością
skalnych grani. Widać też było wąwozy, w których dziko płynęły potoki niosąc z
sobą ku rzece niepojęte tajemnice tysięcy niedostępnych gór. Co pewien czas
rozchodziły się na różne strony wąskie, ledwo widoczne dróżki, które wkraczały
w gęste, mroczne lasy, tam pośród starych drzew czaiły się zapewne całe armie
nieziemskich duchów. Kiedy to wszystko ujrzałem,
przypomniało mi się, jak Akeleya, przejeżdżającego
tym właśnie szlakiem, napastowali niewidzialni wysłannicy i już niczemu nie
byłem w stanie się dziwić.
W niecałą godzinę
dojechaliśmy do Newfane, dość osobliwej, ale ładnej
wsi, będącej ostatnim ogniwem łączącym ze światem, który człowiek może nazwać
swoim, na zasadzie podboju i zasiedlenia. Pozostawiliśmy za sobą wszystko, co
było podporządkowane w sposób bezpośredni i namacalny rzeczywistości, na czym
znać było ślad minionego czasu, a znaleźliśmy się w świecie fantazji i spokoju,
w którym wąska dróżka niby wstęga wznosiła się, to znów opadała wijąc się
kapryśnie, ale jakby świadomie i w określonym celu, pośród bezludnych zielonych
wzgórz i prawie pustynnych dolin. Poza warkotem motoru i nikłymi śladami życia
w postaci kilku samotnych farm mijanych z rzadka, dobiegały tu zdradzieckie
odgłosy szemrzących źródeł, których niezliczona ilość kryła się w ciemnych,
tajemniczych lasach.
Bliskość i
intymność kopulastych wzgórz zapierała mi dech w
piersiach. Były o wiele bardziej strome i urwiste, niż sobie wyobrażałem znając
je z opowieści, i zdawały się nie mieć nic wspólnego ze znanym nam prozaicznym
światem. Gęste nieuczesane lasy na tych niedostępnych stokach zdawały się kryć
w sobie wprost niepojęte i niewiarygodne rzeczy i czułem, że samre zarysy tych gór mają jakieś dziwne, a zapomniane już
przez całe eony lat znaczenie, tak jak by były olbrzymimi hieroglifami,
pozostawionymi tutaj przez jakąś tajemną rasę, której chwała trwa jeszcze
niekiedy w głębokich snach. Legendy z dalekiej przeszłości i wszystkie te
oszałamiające oskarżenia zawarte w listach Akeleya
utkwiły w mojej pamięci, a teraz się wyostrzyły potęgując napięcie i poczucie
grozy. Cel mojej wizyty oraz związane z nim, a wykraczające poza wszelkie
przyjęte normy zjawiska, straszne w swej wymowie, nagle przeszyły mnie zimnym
dreszczem i prawie odebrały mi zapał do tych dziwnych dociekań naukowych.
Mój przewodnik
chyba zauważył, że jestem zaniepokojony, bo w miarę jak droga stawała się coraz
bardziej dzika i wyboista, a samochód posówał się
powoli, co chwila podskakując, jego sporadyczne uwagi przeszły stopniowo w
potok słów. Mówił o pięknie i tajemniczości tej krainy, wykazywał pewną
znajomość badań folklorystycznych prowadzonych przez Akeleya.
Z jego uprzejmych pytań wywnioskowałem, że świadom jest naukowego celu, z jakim
wiąże się mój przyjazd, i że przywiozę ze sobą materiały niezwykłej wagi; nie
dał jednak poznać po sobie, czy docenia głębię i grozę wiedzy, jaką ostatnimi
czasy posiadł Akeley.
Był pogodny,
zrównoważony i bardzo uprzejmy, co powinno mi było zapewnić spokój i poczucie
bezpieczeństwa; a jednak im dalej wkraczaliśmy w tę nieznaną, dziką krainę gór
i lasów, tym bardziej traciłem równowagę wewnętrzną. Chwilami wydawało mi się,
że chce mnie wybadać, w jakim stopniu poznałem wszystkie straszne tajemnice
związane z tym miejscem, przy czym niemal w każdym jego odezwaniu wyczuwało się
coraz wyraźniej jakąś nieuchwytną, ale kłopotliwą familarność.
Nie była to jednak naturalna, spontaniczna familarność,
choć głos tego człowieka świadczył o jego kulturze. Łączyłem ją z jakimiś
koszmarami nocnymi i czułem, że jeżeli je zidentyfikuję, to chyba oszaleję.
Gdybym tylko potrafił wymyślić jakiś sensowny pretekst, to natychmiast bym
zawrócił. Ale w tej sytuacji nie mogłem, poza tym przyszło mi na myśl, że
spokojna rozmowa z Akeleyem na tematy naukowe na
pewno przywróci mi wkrótce równowagę.
Niezwykle też
kojąco działało piękni tego hipnotycznego krajobrazu, który przemierzaliśmy
wspinając się i opadając w sposób wprost fantastyczny. Czas zatracił się w
labiryncie, jaki pozostawiliśmy za sobą, zaś wokół nas roztaczała się tylko kwoecista, rozfalowana kraina czarów, w której zawierała
się całą wspaniałość minionych wieków - sędziwe lasy, dziewicze łąki opasane
wesołym jesiennym kwieciem, a gdzieniegdzie, w dużych odstępach, małe brunatne
formy, przycupnięte pośród ogromnych drzew, a poniżej rosły wrzośce i wiechliny, roztaczając wspaniałe zapachy. Nawet słońce
miało tu niespotykany blask, tak jakby jakaś specjalna atmoshfera
albo też opary spowijały cały ten obszar. Nigdy jeszcze nie zetknąłem się z
podobną scenerią, można by ją chyba tylko przyrównać do czarodziejskich
widoków, jakie bywają tłem włoskiego prymitywnego malarstwa. Sodoma i Leonardo przedatawiali takie krajobrazy, ale tylko w odległym tle i
pod sklepieniem renesansowych arkad. Przedzieraliśmy się teraz śmiało przez tę
scenerię i wydawało mi się, że pośród otaczających mnie czarów odnajduję coś,
co znam już od urodzenia albo co odziedziczyłem, a na
próżno zawsze szukałem.
Nagle, objechawszy
dookoła rozwarty kąt na szczycie stromego wzniesienia, samochód się zatrzymał.
Po lewej stronie, za starannie trawnikiem, który ciągnął się do drogi i
obrzeżony był białymi kamieniami, wyrastał biały dwupiętrowy
dom, ogromny i niezwykle elegancki, a obok, w bliskim sąsiedztwie, stojące w
szeregu stodoły i wozownie, zaś z tyłu, bardziej na prawo, wiatrak. Natychmiast
rozpoznałem te zabudowania, znane mi z fotografii, nie zaskoczył mnie też napis
"Henry Akeley" na skrzynce pocztowej z
cynkowanej blachy, znajdującej się tuż przy drodze. W pewnej odległości za
domem rozciągał się błotnisty, z rzadka porosły drzewami teren, a za nim
wznosiło się strome, porosłe gęstym lasem wzgórze, którego postrzępiony szczyt
pokrywały liściaste drzewa. Wiedziałem, że jest to wierzchołek Dark Mountain, na którą to górę
musieliśmy się już wspinać do połowy jej wysokości.
Noyes
wziął walizkę i wysiadł z samochodu, a mnie poprosił, abym zaczekał, aż
zawiadomi Akeleya o moim przybyciu. On sam, jak
wyjaśnił, ma jeszcze załatwić ważną sprawę i zaraz musi ruszać dalej. Poszedł
raźnym krokiem po ścieżce prowadzącej do domu, ja zaś wysiadłem z samochodu,
żeby rozprostować nogi. Teraz, kiedy znalazłem się na tym niesamowitym, wręcz
schorzałym terenie, tak złowieszczo opisanym przez Akeleya
w listach, znowu opanowało mnie nerwowe napięcie i aż zadrżałem na myśl o
czekających mnie rozmowach, które połączą mnie z obcym i zakazanym światem.
Bliski kontakt z
niezwykłym zjawiskiem częściej przeraża, aniżeli dodaje ptuchy,
a świadomość, że na tym właśnie odcinku piaszczystej drogi, po bezksiężycowych
nocach lęku i śmierci, znajdowały się te straszne ślady, a także cuchnąca
zielona posoka, bynajmniej nie podniosła mnie na duchu. Zauważyłem mimo woli,
że wokół domu wcale nie widać psów Akeleya. Czyżby je
sprzedał po zawarciu pokoju z Obcymi Istotami ? Mimo
najlepszych chęci nie mogłem jakoś wykrzesać z siebie wiary w głębię i
szczerość tego spokoju, jaki Akeley wykazywał w swoim
ostatnim, a tak bardzo dziwnym liście. Przecież był to w gruncie rzeczy
człowiek łatwowierny i niezbyt doświadczony życiowo. A może to nowe przymierze
kryje w sobie jakiś ukryty, a złowróżbny podtekst?
Podążając za
myślami oczy moje skierowały się na piaszczystą drogę, z którą wiązały się tak
straszne wspomnienia. Ostatnie dni były bezdeszczowe i znać liczne ślady na
pobrużdżonej, nierównej drodze, mimo że okolica była raczej rzadko uczęszczana.
Z zaciekawieniem przyglądałem się zarysom nierównomiernych śladów, starając się
równocześnie powstrzymać cugle nieokiełznanej, makabrycznej fantazji, którą
pobudzało ti zdjęcie i związane z nim wspomnienia.
Było coś złowieszczego i nieprzyjemnego w panującej tu pogrzebowej ciszy, w
delikatnych, przytłumionych odgłosach płynących daleko potoków, w gęsto
skupionych zielonych szczytach górskich i wzniesieniach pokrytych mrocznym
lasem, a zamykających wąski horyzont.
Nagle do mojej
świadomości dotarło coś, co pomniejszyło, prawie odebrało sens wszelkiemu
poczuciu dotychczasowej grozy i rozhuśtanej wyobraźni. Wspomniałem, że z
zaciekawieniem obserwowałem różnorodne ślady na drodze, w pewnym jednak
momencie przestało mnie to interesować, ogarnął mnie bowiem
paniczny, paraliżujący strach. Chociaż ślady na piaszczystej drodze były
niewyraźne i pomieszane i nie zdołałyby przyciągnąć uwagi przypadkowego widza,
mój niespokojny wzrok zdołał wychwycić pewne szczegóły w miejscu, gdzie ścieżka
prowadząca do domu łączyła się z główną drogą; bez żadnych wątpliwości czy
złudnych nadziei rozpoznałem ich straszne znaczenie. Nie na próżno spędziłem
całe godziny nad przesłanymi przez Akeleya zdjęciami,
na których utrwalone zostały ślady szponów Obcych Istot. Zbyt dobrze je znałem,
a także ich zagadkowy kierunek, który znamionował koszmar nie
znany istotom tej ziemi. Nie było szansy na jakąś łaskawą pomyłkę. Przed
moimi oczami, bez żadnej wątpliwości, widniały świeże, sprzed kilku zaledwie
godzin, co najmniej trzy ślady, które wyróżniały się złowrogo wśród
zdumiewająco licznych, trochę już zatartych śladów skierowanych w stronę farmy Akeleya i z powrotem. Były to diaboliczne ślady owych
żywych grzybów z Yuggoth.
W porę opanowałem
się i stłumiłem okrzyk. Bo przecież nie było to nic więcej, poza tym, czego
mogłem się spodziewać, przyjmując, że naprawdę daje wiarę listom Akeleya. Poinformował mnie, że zawarł pokój z tymi
istotami. Cóż więc dziwnego, że odwiedzają jego dom?
Jednak lęk był silniejszy niż wszelkie perswazje. Czyż możliwe jest, aby na
kimś, kto po raz pierwszy w życiu ujrzał ślady szponów żywych istot z dalekich
przestrzeni kosmicznych, nie zrobiło to wrażenia? W tym właśnie momencie
wyszedł z domu Noyes i zbliżał się do mnie raźnym krokiem.
Uznałem, że muszę się opanować, bo jest bardzo prawdopodobne, iż ten
sympatyczny człowiek nie ma pojęcia o prowadzonych przez Akeleya
dogłębnych i tak bardzo niezwykłych badaniach.
Noyes
powiadomił mnie, że Akeley ucieszył się i oczekuje
mnie; co prawda z powodu nagłego ataku astmy nie będzie zdolny przez najbliższe
dwa dni wypełniać roli gospodarza tak, jakby sobie życzył. Taki atak zawsze go
mocno ścina z nóg, dołącza się zwykle wycieńczająca gorączka i ogólne
osłabienie. Zawsze wtedy jest w złej formie - mówi szeptem, nie ma siły się
poruszać. Stopy i nogi w kostkach ma spuchnięte, muszą więc
być obandażowane jak u starego, zartretyzowanego
halabardnika. Dzisiaj jest szczególnie w złej formie, będę
więc musiał sam się sobą zająć; mimo tych dolegliwości jest jednak
skłonny do rozmowy. Znajdę go w gabinecie, na lewo z hallu. Zamknięte są w nim okiennice, bo kiedy trapi
go choroba, oczy jego są szczególnie wrażliwe na światło słoneczne.
Kiedy Noyes pożegnał się ze mną i odjechał autem w kierunku północnym,
ruszyłem wolnym krokiem w stronę domu. Drzwi były otwarte,ale nim wszedłem do środka, rozejrzałem się uważnie
na wszystkie strony, aby się zorientować, co mnie najbardziej w tym otoczeniu
zdumiewa. Stodoły i szopy wyglądały zwyczajnie, a dość sfatygowany Ford Akeleya stał w przestronnym, nie
zamkniętym garażu. Nagle uświadomiłem sobie, co mnie tutaj najbardziej
zdumiewa. Absolutna cisza. Zwykle farma żyje choćby odgłosami zwierząt, tutaj wogóle nie było śladów życia. Gdzie są kury i świnie? Akeley wspominał, że ma kilka krów, zapewne są na
pastwisku, a psy chyba musiał sprzedać; jednakrze
brak gdakania kur czy kwiczenia świń był naprawdę zaskakujący.
Nie zatrzymywałem
się jednak długo na ścieżce, tylko śmiało wszedłem do domu i zamknąłem za sobą
drzwi. Był to z mojej strony akt odwagi połączony z niemałym wysiłkiem
psychicznym, ale w momencie, gdy, zamknąłem za sobą drzwi, zapragnąłem się
natychmiast wycofać. Wnętrze wcale nie wyglądało groźnie; wręcz przeciwnie, hall w ładnym, późnokolonialnym był
nawet bardzo przytulny, świadczył o dobrym smaku człowieka, który go urządzał.
Chęć odwrotu powodowało coś zupełnie nieuchwytnego i nieokreślonego. Może był
to jakiś dziwny zapach, choć dobrze wiedziałem, że zapach stęchlizny jest
powszechnym zjawiskiem nawet w najwspanialszych starych formach.
VII
Żeby wyzwolić się z
niepokoju, przypomniałem sobie polecenie Noyesa i
otworzyłem znajdującą się na lewo białe drzwi z sześcioma szybkami i mosiężną
klamką. Pokój, jak zostałem uprzedzony, tonął w mroku, a dziwny zapach owijał
mnie tu jeszcze silniej niż w hallu. Powietrze
zdawało się niemal namacalnie poruszać w jakimś rytmie albo wibrować. Z
początku niewiele mogłem dostrzec przy zamkniętych okiennicach, ale wkrótce
dobiegł mnie ledwo słyszalny szept czy pokasływanie od strony fotela w mrocznym
kącie pokoju. Po chwili z głębi mroku wyłoniły się zarysy pobladłej twarzy i
rąk; wszedłem więc, aby się przywitać, usiłował bowiem
coś mówić. Zorientowałem się, że jest to rzeczywiście mój gospodarz.
Wielokrotnie patrzyłem na zdjęcia, toteż ta ogorzała twarz z krótko przyciętą,
siwą brodą nie wzbudziła we mnie żadnych wątpliwości.
Ale kiedy
spojrzałem po raz drugi, ogarnął mnie smutek i niepokój, była to bowiem twarz bardzo chorego człowieka. Wyczuwałem, że
przyczyną napięcia i jakby zastygłego wyrazu twarzy oraz nieruchomych,
szklistych oczu jest coś więcej aniżeli sama astma. Zrozumiałem wtedy, jak
wielkie piętno wywarły na nim wszystkie te straszne przejścia. Czyż nie
złamałoby każdego człowieka, młodszego nawet niż ten nieustraszony badacz
nieznanego, zakazanego świata ? Nagła i niespodziewana
ulga, jakiej doznał, przyszła jednak za późno, aby go ocalić od tego, co można
by nazwać ogólnym załamaniem. Prawdziwą litość budziły wychudłe, jakby
pozbawione życia ręce, spoczywające na kolanach. Miał na sobie luźny szlafrok,
głowę i szuję owiązaną jaskrawożółtym szalem albo kapturem.
Znowu zauważyłem,
że próbuję coś mówić, takim samym urywanym szeptem, jakim mnie powitał. Z
początku trudno mi było zrozumieć, ponieważ siwe wąsy całkowicie zasłaniały
poruszające się usta, ale coś w brzmnieniu tego
szeptu wielce mnie zaniepokoiło; jednakże przy skoncentrowaniu uwagi bez
większego trudu chwytałem sens tego, co mówił. Akcent miał wiejski, ale
formułował zdania gładko, o wiele ładniej, niż mogłem się spodziewać znając
tylko jego listy.
- Pan Wilmarth, prawda? Proszę mi wybaczy, że nie wstaję. Jestem
chory, pan Noyes wprzedził pana o tym, ale nie mogłem i bardzo nie chciałem
pozbawić się tej przyjemności, jaką jest dla mnie pańska wizyta. Wie pan
wszystko z pstatniego mojegolistu,
a jeszcze tyle mam do opowiedzenia jutro, jak będę się czuł trochę lepiej. Nie
potrafię wyrazić, jak bardzo się cieszę, że mogę poznać pana osobiście po
wymianie tylu listów. Przywiózł je pan ze sobą, prawda? A także zdjęcia i
zapisy fonograficzne? Pan Noyes postawił walizkę pana
w hallu, sądzę, że ją tam pan zauważył. Dzisiaj
będzie pan, niestety, musiał sam się sobą zająć. Pokój przygotowany jest na
górze - nad tym pokojem, a przy schodach znajdzie pan otwarte drzwi do
łazienki. W jadalni jest przyszykowany dla pana posiłek, proszę się obsłużyć,
kiedy będzie pan miał ochotę. Jutro będę już lepszym gospodarzem, dziś jestem
słaby i bezradny.
Proszę się czuć jak
u siebie w domu. Listy, zdjęcia i zapisy może pan tutaj na stole, nim weźmie
pan walizkę na górę. Wszystko będziemy omawiać tutaj, a mój fonograf znajduje
się w rogu, na stoliku.
Nie, dziękuję, nic
mi pan nie może pomóc. Znam te dolegliwości od dawna. Proszę mnie jeszcze,
choćby na krótko, odwiedzić wieczorem, a potem może się pan już położyć o
dowolnej porze. Ja tutaj będę sobie wypoczywał, może nawet spędzę tu noc, co mi
się często zdarza. Jutro rano będę już na pewno w lepszej formie i wtedy sobie
porozmawiamy. Z pewnością zdaje pan sobie sprawę, jak niezwykłe rzeczy nas
czekają. Przed nami, a takich ludzi niewielu jest na ziemi, zostają otwarte
całe otchłanie czasu i przestrzeni, a także wiedzy, będącej poza zasięgiem
nauki i filozofii dostępnej człowiekowi.
Czy może pan sobie
wyobrazić, że Einstein się myli i pewne obiekty mogą się poruszać z prędkością
szybszą niż światło? Wsparty odpowiednią pomocą, mam nadzieję cofnąć się w
czasie i wybiec w przyszłość, ujrzeć i zetknąć się namacalnie z odległą
przeszłością i całymi epokami przyszłości. Nie jest pan w stanie nawet sobie
wyobrazić, do jakiego stopnia te istoty rozwinęły naukę. Nie ma rzeczy
niemożliwych, jeśli chodzi o umysł i ciało żywych organizmów. Zamierzam nawet
zwiedzić inne planety, a nawet gwiazdy i całe galaktyki. Pierwszą wyprawę
odbędę do Yuggoth, jest to najbliższy nam świat,
zamieszkały przez te istoty. To bardzo dziwna, mroczna orbita znajdująca się na
samym końcu naszego układu słonecznego, nie znana
jeszcze astronomom na ziemi. Chyba jednak wspomniałem o tym panu w liście. W
odpowiednim czasie owe istoty przekażą na ziemię pewne prądy myślowe i wtedy
dopiero zostanie odkryta albo też któryś z ich ziemskich sprzymierzeńców
wspomni o niej naukowcom.
Na Yuggoth są potężne miasta - całe kondygnacje wzniesionych
tarasowo wież, zbudowanych z czarnego kamienia, takiego jak ten głaz, który
usiłowałem panu kiedyś przesłać. Pochodzi właśnie z Yuggoth
Słońce tam wcale nie jaśniej niż gwiazda, ale te istoty nie potrzebują światła,
mają inne zmysły, o wiele subtelniejsze, poza tym w ich wielkich domach i świątynisch nie ma okien. Światło nawet je razi,
przeszkadza i krępuje, bo przecież światło nie istnieje w czarnym kosmosie, z
którego się wywodzą, znajdującym się poza zasięgiem czasu i przestrzeni. Pobyt
w Yuggoth przyprawiłby każdego słabego człowieka o
obłęd, ja się jednak tam wybieram. Czarne, smoliste rzeki, jakie płyną pod
tajemniczymi, cyklopowymi mostami - zbudowanymi przez starszą rasę, która
przestała istnieć i przeszła w niepamięć, jeszcze zanim te istoty przybyły na Yuggoth z najbardziej odległych przesrzeni
kosmicznych - wystarczyłyby, aby uczsynić z każdego
człowieka Dantego albo Poego, byle tylko zachował
zdrowy umysł i mógł opowiedzieć to wszystko, co widział.
Proszę jednak
pamiętać, że mroczny świat grzybiastych ogrodów i miast bez okien wcale nie
jest straszny. Tylko nam może się tak wydawać. Najprawdopodobniej wydawał się
też straszny owym istotom, które go po raz pierwszy odkryły w dawnych wiekach.
Bo proszę sobie wyobrazić, że owe istoty były tutaj jeszcze przed końcem
legendarnej epoki Cthulhu i pamiętają zatopione
miasto R'lyeh, kiedy jeszcze było na powierzchni.
Były również w głębi ziemi, gdzie znajdują się przestrzenie, o jakich człowiek
nie ma nawet pojęcia - niektóre na przykład w pobliskich górach w Vermont - a gdzie znajdują się nieznane nam światy, w
których toczy się życie; niebiesko oświetliny K'n-yan, czerwono oświetlony Yoth
i czarny pozbawiony wszelkiego światła N'kal. To
właśnie z N'kal przybył straszny Tsothoggua
- wie pan, ten amorficzny, przypominający żabę bóg, który wymieniony jest w
"Pnakotic Manuscripts",
w "Necronomicon" i w całym cyklu mitów Commoriom, zachowanych przez wielkiego kapłana Klarkash-Ton z Atlantydy.
Ale o tym
porozmawiamy później. Jest już chyba godzina czwarta albo piąta. Proszę wyjąć
cały materiał z walizki, coś przekąsić i potem wrócić na miłą pogawędkę.
Z wolna poruszyłem
się, aby wykonać polecenie mego gospodarza; wziołem
walizkę, wyjąłem przywiezione listy, zdjęcia i zapisy fonograficzne, a
następnie wszedłem na górę, do przeznaczonego dla mnie pokoju. Miałem jeszcze w
pamięci świeże ślady widziane na drodze, tym bardziej więc
wszystko to, co Akeley opowiedział, zrobiło na mnie
wrażenie; a jego o nieznanym świecie grzybnego życia - niedostępnym Yuggoth - przeszyła mnie dreszczem przerażenia. Współczułem
Akeleyowi, że jest chory, ale muszę wyznać, że jego
chropowaty szept budził zarówno litość, jak i odrazę. Wolałbym, żeby się tak
nie upajał z powodu Yuggoth
i jego mrocznych tajemnic.
Mój pokój okazał
się bardzo przyjemny, nie czuło się w nim stęchlizny ani tej nieprzyjemnej
wibracji; zostawiłem walizkę i zszedłem na dół, aby zjeść lunch przygotowany
przez Akeleya. Jadalnia znajdowała się tuż za
gabinetem, a kuchnia, jak zauważyłem, jeszcze dalej, w tym samym kierunku. Na
stole w jadalni była pełna taca kanapek, ciasto, ser, a tetrmos
postawiony obok filiżanki ze spodkiem świadczył o tym, że gospodarz nie
zapomniał o gorącej kawie. Zjadłem wszystko ze smakiem, po czym nalałem sobie
trochę kawy, ale stwierdziłem, że tutaj zabrakło Akeleyowi
kulinarnych umiejętności. Już przy pierwszym łyku kawa wydała mi się cierpka,
więc ją odstawiłem. Podczas posiłku nie przestałem myśleć o moim gospodarzu,
siedzącym samotnie w sąsiednim ciemnym pokoju. Nawet wszedłem do niego proponując,
aby zjadł coś razem ze mną, ale powiedział, że jeszcze, niestety, nie może nic
jeść. Później, przes samym snem, napije się trochę
słodkiego mleka, bo nic więcej dzisiaj tknąć nie może.
Po lunchu
posprzątałem talerze ze stołu i pozmywałem w kuchni, gdzie wylałem też kawę,
która mi nie smakowała. Potem wróciłem do ciemnego gabinetu i przysunąwszy
sobie krzesło bliżej fotela Akeleya, gotów byłem do
rozmowy. Listy, zdjęcia i zapisy fonograficzne leżały na stole, ale na razie
nie mieliśmy z nich korzystać. Wkrótce prawie całkiem zapomniałem o unoszącym
się tu przykrym zapachu i dziwnej wibracji powietrza.
Wspomniałem już, że
pewnych spraw, o których Akeley pisał w swoich
listach - zwłaszcza w drugim, najobszerniejszym - nie miałbym odwagi zacytować
ani też wyrazić słowami na papierze. A wszystko, co usłyszałem owego wieczoru w
tym ciemnym gabinecie, pośród samotnych, nawiedzonych gór, jeszcze bardziej
mnie w tym utwierdziło utwierdziło. Nawet nie mogę
nie mogę wspomnieć o tych strasznych koszmarach, jakie zostały mi objawione
ochrypłym szeptem. Akeley już przedtem się z nimi
zaznajomił, ale to, csego się dowiedział po zawarciu
paktu z Obcymi Istotami, przekracza wytrzymałość zdrowego umysłu. Nawet jeszcze
teraz nie dopuszczam do siebie, nie chcę wierzyć w to, co mówił o
nieskończoności, o zestawieniu wymiarów i strasznej pozycji znanego nam świata
przestrzeni i czasu w bezkresnym łańcuchu połączonych ze sobą atomów, które twożą najbliższy superkosmos
linii krzywych, kątów oraz zbudowanej z materi i semimaterii ekektronicznej
struktury.
Nigdy jeszcze
zdrowy na umyśle człowiek nie znalazł się w takiej bliskości tajemnic
fundamentalnego istnienia - nigdy jeszcze mózg organiczny nie był bliżej
całkowitego unicestwienia w chaosie górującym nad formą, siłą i symetrią.
Dowiedziałem się, skąd przybył Cthulhy i dlaczego
połowa obecnych wielkich gwiazd zaświeciła. Poznałem - na podstawie aluzji, i
mojego gospodarza nastroiły bojaźliwie - tajemnicę kryjącą się za Obłokiem
Magellana i sferycznymi mgławicami oraz czarną prawdę ukrytą w odwiecznej
alegorii Tao. Została przedemną
odsłonięta sama istota Doels, a także sama istota (ale nie źródło) Hounds of Tindalos. Legenda o Yigu, Ojcu Węży, przestała już być symboliką i aż drgnąłem
z odrazy, kiedy dowiedziałem się o ogromnym nuklearnym chaosie panującym za
posiadającą kąty przestrzenią, która w "Necronomicon"
jest łaskawie zamaskowana pod nazwą Azathoth. To
naprawdę szokujące, kiedy najbardziej ochydne
koszmary tajemniczych mitów zostają wyjaśnione za pomocą konkretów, które w
swojej strasznej, schorzałej symbolice przewyższają najśmielsze aluzje
starożytnych i średniowiecznych mistyków. Wszystko to w sposób nieuchronny
miało mnie przekonać, że ci, jako pierwsi przekazali te przeklęte opowieści,
odbyli przedtem rozmowy z Obcymi Istotami, z którymi właśnie nawiązał kontakt Akeley, i najprawdopodobniej zrobili też wyprawę do dalekich świarów w kosmosie, jaką
teraz właśnie proponował Akeley.
Opowiedział mi też
o czarnym kamieniu i jego roli, byłem więc rad, że
nigdy do mnie nie dotarł. Okazało się, że prawidłowo odczytałem hieroglify ! A mimo to Akeley
ustosunkował się pojedyńczo do tego szatańskiego
systemu, na jaki się natknął; mało tego, pragnął zapuścić się głęboko w tę
potworną otchłań. Zastanawiałem się, z jakimi to istotami przeprowadził rozmowę
od ostatniego listu, jaki do mnie napisał, i czy wśród nich było więcej takich
istot ludzkich, jak pierwszy emisariusz, o którym wspominał. Byłem napięty do
ostatnich granic, a jednocześnie cisnęły mi się do głowy najdziksze teorie
związane z tym przedziwnym, uporczywym zapachem, jaki się tu unosił, i
zdradzieckim wibrowaniem powietrza w mrocznym gabinecie.
Zapadła już noc, a
mnie przypomniało się nagle wszystko, co Akeley pisał
o poprzednich nocach, i zadrżałem na samą myśl, że może nie być księżycowa.
Równie nieprzyjemna była świadomość, że farma znajdowała się tuż przy ogromnym,
gęsto zalesionym stoku prowadzązym wprost do
niedostępnego szczytu Dark Mountain. Akeley
zgodził się na zapalenie małej lampy naftowej, tylko życzył sobie, abym
przekręcił knot i postawił ją na stojącej w pewnym
oddaleniu szafie bibliotecznej, obok upiornego popiersia Miltona;
potem jednak żałowałem, że to zrobiłem, bo w świetle pełna napięcia, nieruchoma
twarz Akeleya i spokojnie spoczywające ręce wyglądały
jak nieprawdziwe i pozbawione życia. Wydawało się, że jest niezdolny do
jakiegokolwiek ruchu, choć zauważyłem, że co pewien czas jakby się kiwał
sztywno.
Po tym, co już
powiedział, nie starczyło mi wyobraźni, jakie jeszcze wielkie tajemnice może
mieć do odkrycia jutro; w końcu jednak okazało się, że głównym tematem dnia
jutrzejszego będzie wyprawa do Yuggoth
i dalej - oraz mój ewentualny w niej udział. Popadłem w przerażenie, kiedy
wspomniał o moim udziale w kosmicznej wyprawie, co go musiało ogromnie ubawić,
bo głowa nagle mu aż się zatrzęsła. Opowiedział mi więc
głosem łagodnym, w jaki sposób istoty ludzkie mogą to osiągnąć - parokrotnie
już to miało miejsce - choć lot w przestrzenie międzygwiezdne wydaje się
zupełnie nieprawdopodobny. Okazało się, że w wyprawie takiej rzeczywiście nie
może uczestniczyć całe ciało człowieka, ale Obce Istoty posiadają ogromne
umiejętności chirurgiczne, biologiczne, chemiczne oraz wielką sprawność
techniczną i potrafią przenieść mózg człowieka bez całej współzależnej
struktury fizycznej.
Istnieje zupełnie
nieszkodliwy sposób oddzielania mózgu przy jednoczesnym zachowaniu ciała przy
życiu. Nagi organ mózgowy zostaje umieszczony w specjalnym płynie wewnątrz
wypełnionego powietrzem cylindra, wykonanego z metalu pochodzącego z Yuggoth, przez który przechodzą specjalne elektrody i łączą
się w każdej chwili z precyzyjnymi instrumentamu,
które są w stanie zastąpić trzy istotne zmysły; wzroku słuchu i mowy.
Skrzydlate, grzybiaste istoty bez żadnego trudu przenoszą cylinder z mózgiem
poprzez całą przestrzeń kosmiczną. Na każdej planecie, na której rozwinięta
jest cywilizacja, posiadają pomocnicze instrumenty, które mogą być podłączone
do umieszczonego w cylindrze mózgu; i tak po odpowiednim dopasowaniu
podróżujący mózg zostaje obdarzony pełnymi właściwościami czucia i
artykułowanego życia - mimo że pozbawiony jest ciała i mechanicznego działania
- na każdym etapie podróży w przestrzeni i czasie, a także poza ich zasięgiem.
Jest to równie proste, jak przeniesienie fonograficznego zapisu i nastawienie
go wszędzie tam, gdzie fonograf może działać. Nie ma żadnych wątpliwości, jeśli
chodzi o powodzenie tego przedsięwzięcia Akeley
niczego się nie obawiał. Czyż nie dokonano już tego wielokrotnie i z pełnym
sukcesem?
Po raz pierwszy Akeley uniusł nieruchomą,
spoczywającą dotąd bezczynnie rękę i wskazał sztywno na wysoką półkę po drugiej
stronie pokoju. Tam w równym szeregu, stało kilkanaście cylindrów z metalu,
jakiego nigdy jeszcze nie widziałem - wysokości jednej stopy i mniej więcej
tegoż wymiaru średnicy, z trzema zagadkowymi wklęsłościami w równoramiennym
trójkącie na wypukłym froncie każdego cylindra. Jeden z nich połączony był w
dwóch wklęsłościach z dwoma dziwnie wyglądającymi aparatami stojącymi z tyłu.
Ich znaczenia nie trzeba mi było wyjaśniać, przeszył mnie lodowaty dreszcz. Po
chwili zauważyłem, że ręka wskazuje na jakieś zagadkowe aparaty stojące w
najbliższym rogu pokoju, do których przyłączone są sznury i wtyczki, a
przypominające aparaty na półce za cylindrami.
- Są tutaj cztery
rodzaje aparatów, panie Wilmarth - usłyszałem cichy
szept. - Cztery rodzaje - a do każdego trzy pomocnicze - to razem dwanaście. Bo
widzi pan, istnieją cztery grupy różnych istot reprezentowanych przez owe
cylindry tam na górze, w tym trzy istoty ludzkie, sześć istot grzybiastych,
które nie mogą podróżoważ w przestrzeni kosmicznej
cieleśnie, dwie istoty z Neptuna (Boże, żeby pan mógł zobaczyć, jak wyglądają
na swojej własnej planecie) oraz istoty z centralnych pieczar na niezwykle
ciekawej ciemnej gwieździe znajdującej się poza galaktyką. Na głównym
posterunku w głębi Round Hill
może pan spotkać więcej takich cylindrów i instrumentów, w których znajdują się
mózgi z kosmosu, obdarzone zupełnie innymi zmysłami niż te, które są nam znane
- są to sprzymierzeńcy i badacze najbardziej odległych światów - a także
instrumentów dostarczających owym mózgom specjalnych wrażeń i możliwości
wyrażania ich odczuć, odpowiednio do nich dopasowanych, a jednocześnie do
różnego rodzaju słuchaczy. Round Hill,
jak większość posterunków tych istot w całym wszechświecie, ma charakter
kosmopolityczny. Mnie, oczywiście, zostały wypożyczone dla przeprowadzenia
eksperymentu tylko prostsze formy tych cylindrów.
Proszę wziąć trzy
instrumenty, które panu wskazuje, i postawić je na stole. Ten wysoki z dwoma
szklanymi soczewkami na froncie, potem pudełko z pustymi tubami i odgłośnikiem i pudełko z metalowym krążkiem na górze. Teraz
cylinder z nalepką "B-67". Teraz proszę stanąć na tym rzeźbionym
krześle i sięgnąć do półki. Ciężkie? Nie szkodzi. Tylko proszę się nie pomylić
- "B-67". Niech pan nie zwraca uwagi na ten nowy, błyszczący cylinder
podłączony do dwóch pomiarowych instrumentów, na którym wypisane jest moje
nazwisko. Proszę postawić B-67 na stole, obok instrumentów, w takiej pozycji,
żeby tarcza z przełącznikami przy wszystkich trzech instrumentach znajdowała
się z lewej strony.
Teraz trzeba
połączyć sznur biegnący od soczewek a gniazdkiem na górze cylindra... o tam! Następnie tubowy instrument z niższym gniazdkiem po
lewej stronie i aparat z krążkiem do zewnętrznego gniazdka. Teraz proszę
przesunąć wszystkie aparaty tak, żeby przełączniki znalazły się po prawej
stronie - najpierw soczewka pierwsza, potem krążek pierwszy i tuba pierwsza. W
porządku. Jednocześnie chciałbym pana poinformować, że tym razem jest to istota
ludzka... jak każdy z nas. Inne wypróbujemy jutro.
Po dziś dzień nie
rozumiem, dlaczego tak niewolniczo słuchałem szeptanych poleceń, i nie wiem,
czy Akeley był zdrowy na umyśle, czy chory. Po tych
wydarzeniach mogłem się właściwie spodziewać wszystkiego; ta mechaniczna
maskarada wyglądała jak typowa fantazja zwariowanych wynalazców i ludzi nauki i
wzbudziła we mnie większe wątpliwości, niż niedawna dysputa. Wszystko, co ten
człowiek mówił, przekraczało granice ludzkiej wiary - ale czyż inne rzeczy nie
przekraczały jeszcze bardziej, a wydawały się mniej absurdalne tylko dlatego, że były tak dalekie od namacalnych,
konkretnych dowodów?
Umysł mój błąkał
się w zupełnym chaosie, nagle jednak dobiegło mnie skrzypienie i warkot od
strony wszystkich trzech aparatów podłączonych do cylindrów, ale wkrótce
zaległa cisza. Co ma nastąpić? Czyżbym miał usłyszeć głos ? A
nawet jeżeli tak, to jakimam
dowód na to, że nie jest to jakieś specjalne, sprytnie wmontowane radio, w
którym mówi ukryty i pilnie strzeżony spiker? Nawet jeszcze teraz nie miałbym
ochoty potwierdzać tego, co usłyszałem, ani też tego, co się zdarzyło w mojej
obecności. Coś jednak bez wątpienia się zdażyło.
Wyjaśnię to
pokrótce; otóż aparat z tubami i głowicą akustyczną zaczął mówić w sposób nie budzący wątpliwości, że ktoś jest w nim rzeczywiście
obecny i obserwuje nas. Głos był silny, metaliczny, bez życia, czysto
mechaniczny, pozbawiony modulacji czy jakiejkolwiwk
ekspresji, słychać było zgrzytanie i trzaski, ale wszystko pełne szalonej
precyzji i świadomego działania.
- Panie Wilmarth - powiedział - mam nadzieję, że nie przestraszę
pana. Jestem taką samą istotą ludzką jak pan, tylko że
ciało moje spoczywa teraz bezpiecznie, odpowiednio zasilone życiem, w głębi Round Hill, około półtorej mili
na wschód od tego miejsca. Ja natomiast jestem tutaj z panem, mój mózg znajduje
się w tym cylindrze, a widzę, słyszę, i mówię dzięki elektronicznym wibracjom.
Za tydzień wyruszam w podróż poprzez próżnię, robiłem to już zresztą kilkakrotnie,
i mam nadzieję odbyć tę podróż w miłym towarzystwie pana Akeleya.
Pragnąłbym odbyć ją również i w pańskim towarzystwie. Znam pana z widzenia i z
opinii, jaką się pan cieszy, śledziłem też korespondencję pomiędzy panem i jego
przyjacielem. Należę do tych ludzi, którzy się sprzymierzyli z Obcymi Istotami
odwiedzającymi naszą planetę. Po raz pierwszy zetknąłem się z nimi w
Himalajach, gdzie udzielałem im różnego rodzaju pomocy. Ja zaś dzięki nim, w
rewanżu, doświadczyłem rzeczy, jakie niewielu ludziom przypadają w udziale.
Czy zdaje sobie pan
sprawę, co to znaczy, kiedy powiem, że byłem już na trzydziestu siedmiu różnych
ciałach niebieskich - planetach, ciemnych gwiazdach i mało zidentyfikowanych
obiektach - w tym na ośmiu poza naszą galaktyką i dwóch poza zakrzywieniem
czasoprzestrzeni? Wszystkie te wyprawy nie przyniosły mi najmniejszej szkody.
Mózg mój został odłączony od ciała w sposób tak zręczny, że trudno by to nazwać
operacją hirurgiczną. Istoty odwiedzające naszą
planetę mają metody, dzięki którym oddzielenie mózgu jest czynnością łątwą i niemalże normalną - przy czym ciało, po odłączeniu
mózgu, wcale się nie starzeje. Natomiast mózg, chciałbym tu dodać, podłączony
do mechanicznych aparatów pomocniczych i w pewnym stopniu karmiony wymienianym co pewien czas konserwującym płynem, jest
absolutnie nieśmiertelny.
Szczerze pragnę,
aby się pan zdecydował na wypraw wraz ze mną i panem Akeleyem.
Istoty przybywające na naszą planetę chętnie zawierają znajomość z ludźmi
posiadającymi taką wiedzę jak pan i równie chętnie pokazują olbrzymie
otchłanie, o jakich nam się nie śni w najbardziej fantastycznych marzeniach.
Przy pierwszym zetknięciu z nimi doznaje się dość dziwnego wrażenia, wiem
jednak, że pan wstosunkuje się do tego, jak trzeba.
Sądzę, że pan Noyes też się z nami wybierze, ten,
który przywiózł pana tutaj swoim samochodem. Od wielu już lat należy do naszego
grona, chyba rozpoznał pan jego głos, utrwalony w zapisie, jaki wysłał pan Akeley.
Widząc, że
drgnąłem, mówiący przerwał na chwilę, po czym ciągnął dalej:
- Pozostawiam więc panu tę spraę do
rozstrzygnięcia, panie Wilmarth, dodam tylko, że
człowiek, który tak żarliwie interesuje się wszystkim, co wykracz poza
przeciętność, a także folklorem, powinien skorzystać z takiej szansy. Nie ma
żadnych powodów do obaw. Wszelkie zabiegi są bezbolesne, można się zachwycać
techniką dokonywania zmian. Kiedy odłącza się elektrody, mózg zapada w sen
pełen żywych i fantastycznych marzeń.
A teraz, jeśli pan
pozwoli, odłożymy nasze spotkanie do jutra. Dobranoc, i proszę odwrócić
wszystkie przełączniki w lewą stronę. Teraz już nie musi pan tak dokładnie
przestrzegać kolejności, ale lepiej obsłużyć aparaty z soczewkami na końcu.
Dobranoc, panie Akeley, proszę zadbać o naszego
gościa. Czy już obsłużył pan przełączniki?
I to wszystko.
Mechanicznie wykonałem polecenie i przesunąłem wszsystkie
trzy przełączniki, choć trawiły mnie rozmaite wątpliwości odnośnie tego, co się
tutaj zdarzyło. W głowie miałem straszny zamęt, gdy usłyszałem szept Akeleya, który kazał mi
zostawić całą aparaturę na stole. Nie skomentował ani jedną uwagą tego, co się
wydarzyło, choć prawdę mówiąc, żaden komentarz niewiele by mi wyjaśnił, a może wogóle nie dotarłby do mojej
skołowanej głowy. Powiedział tylko, że mogę sobie wziąć lampę do pokoju, zrozumiałem więc, że chce pozostać sam i odpocząć. Z
pewnością powinien już odpocząć, popołudniowa i wieczorna rozmowa wyczerpałyby
najbardziej żywotnego człowieka. Wciąż jeszcze oszołomiony powiedziałem mu
dobranoc i udałem się z lampą na górę, choćmiałem
wspaniałą kieszonkową latarkę.
Zadowolony byłem,
że mogę opóścić ten gabinet przesycony dziwnym
zapachem i nieokreśloną wibracją, ale nie mogłem, niestety, uciec od poczucia
koszmarnego lęku i zagrożenia, i od kosmicznej potworności, jaką przesiąknięte
było całe to miejsce, i mocy, jakie tu napotkałem. Dziki, bezludny teren,
ciemny, porosły tajemniczym lasem stok góry, wznoszącej się tuż za domem, ślady
na drodze, chory, nieruchomy człowiek szepczący w ciemności, diaboliczne
cylindry i aparaty, a do tego jeszcze zaproszenie do niesłychanej operacji i
jeszcze bardziej niesłychanych podróży - wszystko to, tak niespodziewane i tak
nagłe, napierało na mnie ze zdwojoną mocą, która wyssała ze mnie całą siłę woli
i prawie całkiem podkopała moje siły fizyczne.
A już szczególnie
zaskoczyło mnie odkrycie, że mój przewodnik, Noyes,
był celebrantem tego sabatowego rytuału utrwalonego na fonograficznym zapisie,
choć przecież wyczuwałem, że ten odrażający, bezdźwięczny głos jest mi skądś
znany. Byłem też głęboki poruszony moim stosunkiem do Akeleya;
jego listy usposobiły mnie przyjaźnie, teraz jednak budził we mnie tylko
odrazę. Powinienem mu współczuć w chorobie, a ja tylko otrząsałem się z
obrzydzenia. Siedział sztywno i bezwzględnie niczym trup, a jego ustawiczny
szept był jakże nienawistny i nieludzki!
Stwierdziłem, że
takiego szeptu jeszcze w życiu nie słyszałem, że mimo dziwnie nieruchomych,
osłoniętych wąsami ust, szept ten miał jakąś utajoną moc i roznosił się o wiele
donośniej, niż można by się tego spodziewać po charczącym astmatyku. Słyszałem
go i rozumiałem z każdego miejsca w pokoju, a parę razy wydało mi się nawet, że
ten cichy, lecz przenikliwy głos, wcale nie świadczył o słabości, ale jest
świadomie przytłumiony - tylko że nie mogłem się zorientoważ, z jakiego powodu. Od samego początku coś mnie
niepokoiło w brzmieniu tego głosu. Teraz, kiedy zacząłem się nad tym
zastanawiać, doszedłem do wniosku, że głos ten budził we mnie podobne odczucia,
jak głos Noyesa, tak dziwnie złowieszczy. Ale kiedy i
gdzie zetknąłem się z czymś, co spowodowało takie skojarzenia, nie potrafiłem
powiedzieć.
Jednego byłem
pewien - nie spędzę już w tym domu następnej nocy. Cały mój naukowy zapał
zatracił się w lęku i odrazie, pragnąłem tylko, aby się jak najprędzej wydostać
z tego siedliska choroby i nienaturalnych zjawisk. Wystarczy mi to, czego się
dowiedziałem. Niewątpliwie muszą istnieć jakieś powiązania ze wszechświatem -
są to jednak zagadnienia, z którymi normalny człowiek nie może mieć do
czynienia.
Wydawało mi się, że
zewsząd otaczająmnie jakieś bluźniercze siły, że
napierają na wszystkie moje zmysły, że się po prostu duszę. O spaniu mowy być
nie mogło, zgasiłem tylko lampę i rzuciłem się w ubraniu na łużko. To na pewno absurd, ale przez cały czas byłem
w pogotowiu na wypadek niespodziewanego zagrożenia; w prawym ręku trzymałem
rewolwer, który ze sobą przywiozłem, a w lewym latarkę. Z dołu nie dochodziły
żadne odgłosy, oczami wyobraźni widziałem jednak, że mój gospodarz siedzi w
ciemności sztywny jak trup.
Rozległo się
tykanie zegara i doznałem ulgi słysząc te normalne dźwięki. Ale z kolei
uświadomiłem sobie jeszcze jedną niepokojącą rzecz - absolutny brak zwierząt na
tym terenie. Z pewnością nie było na farmie zwierząt gospodarskich, ale nie
słychać też było tak typowych nocą odgłosów dzikiej zwierzyny. Gdzieś tylko z
dali dolatywał złowrogi szum niewidzialnych rzek, ale poza tym wokoło zalegała
cisza, nienormalna, międzyplanetarna. Zastanawiałem się, jaka to niepojęta,
zrodzona wśród gwiazd klątwa wisi nad tą ziemią. Przypomniały mi się stare
legendy, wedle których psy i inne zwierzęta nie
cierpiały Obcych Istot, a jednocześnie zastanawiałem się, co mogą oznaczać
widziane przeze mnie ślady na drodze.
VIII
Nie należy mnie
pytać, jak długo trwała moja drzemka, w którą nieoczekiwanie zapadłem, albo też
ile z tego, co się potem zdarzyło, było zwykłym snem. Jeżeli powiem, że w
pewnym momencie się zbudziłem, że usłyszałem i zobaczyłem różne rzeczy, ktoś
może powiedzieć, że się po prostu wcale nie zbudziłem i że wszystko było snem,
aż do momentu, kiedy wypadłem z domu, pomknąłem do szopy, w której przedtem
zauważyłem stojącego tam starego Forda, wskoczyłem do tego wehikułu i puściłem
się szalonym pędem, nie bacząc na kierunek, poprzez te nawiedzone wzgórza,
które w końcu zawiodły mnie - po całych godzinach podskakiwania na
nierównościach i krążenia pośród groźnych labiryntów leśnych - do wsi Townshend.
Zapewne też nie
spotka się z uznaniem to wszystko, co zawarłem w moim raporcie; można bowiem twierdzić, że zdjęcia, głosy utrwalone przez
fonograf i dobywające się z cylindra oraz wszelkie inne, podobne im dowody były
po prostu zwykłym oszukaństwem, jakie na mnie praktykował nieosiągalny już
Henry Akeley. Można również przypuszczać, że miał
spisek z innymi ekscentrykami i razem uknuli ten głupi i bardzo wymyślny
figiel, że miał ekspresową agencję wysyłkową w Keene,
a zapisy fonograficzne wykonał dla niego Noyes.
Dziwny wydaje się fakt, że jak dotąd Noyes nie został
zidentyfikowany, nikt nie znał go w żadnej z pobliskich wsi, choć z pewnością
często bywał na tym terenie. Ciągle usiłuję sobie przypomnieć numer
rejestracyjny tego samochodu, czasem nawet wolałbym już z tego zrezygnować, ale
może lepiej, żebym nie rezygnował. Bo mimo wszystko, co można na ten temat
powiedzieć i co ja sam nieraz usiłuję sobie mówić, wiem że
w tych niezbadanych górach czają się odrażające wpływy świata zewnętrznego i że
mają swoich szpiegów i emisariuszy w świecie zamieszkałym przez ludzi. Jedyne,
czego pragnę w dalszym życiu, to trzymać się z daleka od tych wpływów i tych
emisariuszy.
Po mojej
przerażającej opowieści szeryf wysłał oddział swoich ludzi na farmę, ale Akeley zniknął bez śladu. Szlafrok, żółty szal i bandaże,
którymi miał owiązane nogi, leżały w gabinecie na podłodze koło fotela
stojącego w rogu, nie wiadomo natomiast, co się stało z resztą jego garderoby, może zniknęła razem z nim. Nie
było psów, ani żadnego inwentarza żywego, na ścianach zewnętrznych domu, a
także i wewnątrz, widniały ślady po kulach. Nic jednak więcej nie zdołano tu
zauważyć, co by mogło zwrócić uwagę. Nie było żadnych cylindrów ani aparatów,
materiałów, jakie przywiozłem w walizce, zniknął dziwny zapach i poczucie
wibracji w powietrzu, ślady na drodze, nie pozostało nic z tych wszystkich
dziwów, które jeszcze tak niedawno oglądałem.
Po mej ucieczce
jeszcze przez tydzień przebywałem w Brattleboro i
rozmawiałem z różnymi osobami, które znały Akeleya; w
rezultacie przeprowadzonych rozmów upewniłem się tylko, że całe wydarzenie nie
było zjawą senną ani ułudą. Faktem niezbitym był zakup przez Akeleya psów, amunicji i chemikaliów, a także przecinanie
przewodów telefonicznych; natomiast ci, którzy go znali - łącznie z jego synem
w Kalifornii - uważali, że jego okazjonalne wzmianki o przeprowadzanych dziwnych
badaniach nie były pozbawione logiki. Różni godni zaufania obywatele
twierdzili, że był szalony, i bez cienia wątpliwości uważali wszystkie
wymienione dowody za zwykłe oszustwo spreparowane z chorobliwym sprytem przy udzialw ekscentrycznych, współdziałających z nim ludzi;
natomiast zwykli, prości ludzie na wsi zgadzali się z każdym szczegółem jego
zeznań. Pokazywał tym wieśniakom niektóre zdjęcia, a także czarny kamień,
przesłuchiwał z nimi ten strasznu zapis
fonograficzny; wszyscy orzekli, że zarówno ślady, jak i bzyczący głos znajdują
potwierdzenie w starych legendach.
Mówiono też, że
kiedy Akeley znalazł czarny kamień, wokół jego farmy
zaczęło się dziać coś dziwnego, rozlegały się jakieś głosy. Wszyscy zaczęli
unikać tego miejsca, poza listonoszem albo jakimiś przypadkowymi, ale odpornymi
nerwowo ludźmi. Dark Mountain
i Round Hill są wciąż
jeszcze nawiedzane i nie znalazłbym nikogo, kto by kiedykolwiek usiłował tam
dotrzeć. Pobliscy mieszkańcy dobrze wiedzieli, że od dawna już znikają co pewien czas z tych okolic różni ludzie, a
ostatnio zniknął nawet znany włóczęga Walter Brown, o
którym Akeley wspominał w listach. Udało mi się
spotkać farmera, który widział dziwne ciała płynące z nurtem West River, jednakże jego
opowieść zbytazagmatwana aby można ją potraktować
poważnie.
Kiedy opóściłem Brattleboro,
postanowiłem, że już nigdy więcej nie wrócę do Vermont,
i jestem przekonany, że wytrwam w swoim postanowieniu. W
tych dzikich górach z pewnością istnieje placówka owej strasznej rasy z
kosmosu, kiedy przeczytałem wiadomość, że za Neptunem dostrzeżono nową,
dziewiątą planetę, jak zapowiedziano u Akeleya,
mam coraz mniej wątpliwości. Astronomowie, w sposób niezwykle prawidłowy, z
czego pewnie wcale nie zdawali sobie sprawy, nazwali ją "Pluto". A ja
uważam, a nawet mam pewność, że jest to właśnie spowite wiecznym mrokiem Yuggoth. Przyznam się, że przeszywa mnie dreszcz lęku,
kiedy rozmyślam, dlaczego te straszne istoty zapragnęły, aby właśnie teraz ta
planeta stała się znana na ziemi. Staram się zachować spokój i wierzyć, że te demoniczne
stwory nie stosują jakiejś nowej taktyki, która ma wyrządzić krzywdę ziemi i
jej mieszkańcom, ale nie przychodzi mi to łatwo.
Wciąż jednak nie
opisałem jeszcze, w jaki sposób skończyła się moja straszna noc na farmie. Jak
już wspomniałem, zapadłem w dość przykrą drzemkę, podczas której w sennej jawie
przesówały się przed mymi oczami straszne krajobrazy. Nie potrafię jednak powiedzieć, co mnie
zbudziło, ale jestem pewien, że zbudziłem się w tym konkretnym momencie.
Najpierw usłyszałem skrzypnięcie podłogi w hallu przy
moich dzwiach i nieprzyjemne, stłumione gmeranie w
zamku. Natychmiast jednak ustało; ale najbardziej jasno uświadomiłem sobie
głosy, jakie mnie dobiegły z gabinetu na parterze. Wydawało mi się, że jest tam
kilka osób, a rozmowa jest mocno kontrowersyjna.
Po kilku chwilach
nasłuchiwania byłem już na dobre rozbudzony, gdyż głosy te miały takie
brzmienie, że myśl o spaniu każdemu wydałaby się śmieszna. Ich tonacj była dość zróżnicowana, a jeśli komuś zdarzyłoby się
wysłuchać kiedykolwiek zapisów fonograficznych, przestałby mieć wątpliwości, co
do dwóch przynajmniej głosów. Choć myśl ta była straszna, zdawałem sobie
sprawę, że znajduję się pod jednym dachem z owymi niesłychanymi istotami z
przepastnych przestworzy; te dwa głosy to było owo bluźniercze bzyczenie, jakim
Obce Istoty posługują się przy porozumiewaniu z ludźmi. I w tym przypadku
zaznaczyła się pewna różnica - w brzmieniu, akcencie i tempie - ale mimo to
należały do tego samego ohydnego gatunku.
Trzeci głos dobywał
się z pewnością z aparatury połączonej z jednym z mózgów, znajdujących się w
cylindrach. Było to równie pewne, jak samo bzyczenie, bo ten donośny,
metaliczny głos bez życia, jaki słyszałem z wieczora, z jego pozbawionym
fleksji i wyrazu zgrzytaniem i rzężeniem, z bezosobową precyzją i rozwagą, był
niezapomniany. Wtedy to zadałem pytania, czy za tym zgrzytaniem kryje się taki
sam mózg, jaki uprzednio do mnie przemawiał; potem jednak zrozumiałem, że każdy
mózg wyda z siebie podobny głos, jeżeli zostanie podłączony do tego samego
aparatu mowy; różnice mogąsię tylko przejawiać w
samym języku, rytmiem prędkości i sposobie wymowy. W
tej ohydnej rozmowie brały udział dwa głosy ludzkie - jeden przynależał do nie znanego mi wieśniaka, a drugi, z łagodnym bostońskim
akcentem, był głosem mojego niedawnego przewodnika, Noyesa.
Usiłowałem
wyodrębnić poszczególne słowa, jakie padały na parterze, ale jednocześnie
świadom byłem, że odbywa się tam pospieszna krzątanina, chrobotanie i
przesuwanie; nie mogłem pozbyć się wrażenia, że pokój pełen jest żywych istot -
było ich znacznie więcej poza tymi, których mowę odróżniałem. Trudno dokładnie
opisać ich chrobotanie, bo nie sposób tego z niczym porównać. Tak jakby się
poruszały po pokoju istoty świadome; odgłos ich kroków przypominał bezładne
stukanie czymś twardym - z rogu albo stwardniałej gumy. Dla bardziej
konkretnego, ale mniej dokładnego porównania można by powiedzieć, że ludzie w
luźnych drewniakach szurali i stukali w wyfroterowaną podłogę z desek. Nawet
nie miałem odwagi wyobrazić sobie, kim są i jak wyglądają istoty odpowiedzialne
za te hałasy.
Wkrótce
zorientowałem się, że nie zdołam uchwycić sensu tej rozmowy. Co pewien czas do
moich uszu docierały poszczególne słowa - w tym nazwisko Akeleya
i moje - zwłaszcza wtedy, kiedy były wypowiadane przez mechaniczny aparat
produkujący mowę; ich prawdziwy sens gubił się jednak w braku ciągłości myśli. Dziś już nie potrafię tego odtworzyć i nawet
straszliwe wrażenie jakie to na mnie wywarło, jest już
raczej kwestią przypuszczenia aniżelu odkrycia. Byłem
pewien, że na dole, pode mną, zgromadziło się jakieś straszliwe, niezwykłe
konklawe, ale nad czym, tak bardzo bulwersującym,
radzili, tego nie wiedziałem. Akeley, co prawda,
zapewniał mnie o przyjacielskim stosunku Obcych Istot, ja jednak czułem, że
kryje się w tym bluźniercze zło.
Wsłuchując się
pilnie, zacząłem z czasem rozróżniać poszczególne głosy, choć nadal nie
chwytałem ich sensu, a także wyczuwać dość charakterystyczne stany emocjonalne.
W jednym z bzyczących głosów, na przykład, wyczuwałem niewątpliwą władczość; z
kolei zaś mechaniczny głos, mimo, że sztucznie donośny i równy, zdawał się
zajmować pozycję podległą i obronną. Głos Noyesa
świadczył o stosunku pojednawczym. Innych nie potrafiłem scharakteryzować. W
ogóle nie słyszałem znajomego mi szeptu Akeleya, ale
wiedziałem przecież, taki szept nie zdoła przeniknąć przez solidny strop
pomiędzy gabinetem a moim pokojem.
Spróbuję odtworzyć
kilka poszczególnych słów i innych dźwięków, w miarę możliwości odpowiednio
określając mówiących. Najpierw zdołałem dokładniej uchwycić jakieś fragmenty
zdań wypowiedzianych przez mówiący aparat.
(Mówiący aparat)
...przynieś do mnie... odesłać listy i zapis fonograficzny... zakończyć
na tym... wziąć... wzrok i
słuch... nie szkodzi... bezosobowa
siła, mimo wszystko... nowy, błyszczący cylinder... dobry Bóg...
(Pierwszy bzyczący głos)
...czas, abyśmy przestali... mały i ludzki... Akeley... mózg... mówiący...
(Drugi bzyczący głos)
... Nayarlathothep... Wilmarth... zapisy i listy... tanie szalbierstwo...
(Noyes)
...(trudne do wymówienia słowo albo
nazwisko, prawdopodobnie N'gah-Kthun )...nieszkodliwy... spokój... kilka tygodni... teatralne... powiedziałem już przedtem...
(Pierwszy bzyczący głos)
...nie ma powodu... zasadniczy plan... efekty... Noyes może dopilnować... Round Hill... nowy cylinder... samochód Noyesa...
(Noyes) ...dobrze... wszystko wasze... tutaj na dole... reszta... miejsce...
(kilka głosów jednocześnie - rozmowa niezrozumiała)
(Liczne kroki, w tym także to szczególne stukanie i szuranie
luźnych drewniaków)
(Dziwne odgłosy człapania)
(Odgłos zapalonego silnika i oddalającego się auta)
(Cisza)
To wszystko, co
pochwyciły moje uszy, kiedy leżałem w napięciu na łużku,
w tej nawiedzonej farmie, pośród demonicznych gór... w
ubraniu, z rewolwerem w zaciśniętej dłoni i kieszonkową latarką w drugiej. A
leżałem, jak już zaznaczyłem, całkowicie sparaliżowany i nie ruszałem się, choć
echo tych odgłosów już dawno zamilkło. Gdzieś z daleka na dole dochodziło
głuche, miarowe tykanie starego zegara z Connecticut,
a wkrótce dotarło do mnie chrapanie. Akeley musiał
wreszcie zasnąć po skończeniu tej dziwnej narady i bardzo mu to było napewno potrzebne.
Nie mogłem się
zdobyć na decyzję, co robić w tej sytuacji. Bo przecież usłyszałem tylko to,
czego się mogłem spodziewać na podstawie uzyskanych wcześniej informacji, nic
więcej. Dobrze też wiedziałem, że Obce Istoty mają wolny dostęp do farmy. A
jednak Akeley był najwyraźniej zdziwiony ich
niespodziewaną wizytą. Lecz coś w zasłyszanych fragmentach ich dyskusji
zmroziło mnie na wskroś, wzbudziło tak groteskowe i straszne wątpliwości, że
zapragnąłem, aby się to okazało tylko snem. Myślę, że podświadomie coś
wyczuwałem, czego świadomość nie mogła jeszcze objąć. Ale jak ma się sprawa z Akeleyem? Czyżby nie był on moim przyjacielem, czyżby nie
zaprotestował, gdyby miało mi grozić jakieś niebezpieczeństwo? Rozlegające się
na dole spokojne chrapanie zdawało się naśmiewać ze wszystkich moich, tak nagle
narosłych obaw.
Możliwe to, że Akeleya oszukano i posłużono się nim jako przynętą, aby
wyciągnąć mnie w te góry wraz z listami, zdjęciami i zapisem fonograficznym?
Czyżby te istoty zamierzały zniszczyż nas obu dlatego, że za dużo wiemy? Znowu przyszła mi na myśl ta
nagła i niezwykła zmiana sytuacji, która znalazła odbicie w jego ostatnich
listach. Instynktownie czułem, że dzieje się coś bardzo złego.
Wszystko wygląda
zupełnie inaczej, niż się spodziewałem. A ta cierpka kawa, której nie
wypiłem... czy Obce Istoty nie miały mnie oszołomić
jakimś narkotykiem? Muszę natychmiast porozmawiać z Akeleyem
i przywołać go do rzeczywistości. Zahipnotyzowali go obietnicami odkryć
kosmicznych, ale teraz musi posłuchać głosu rozsądku. Trzeba nam stąd uciekać,
nim będzie za późno. Jeśli nie starczy mu siły woli, żeby się z tego wyrwać, ja
go wspomogę. A jeśli nie zdołam go przekonać, to przynajmniej sam się wydostanę.
Chyba pozwoli mi wziąć swego Forda, zostawię go w garażu w Brattleboro.
Widziałem, że stał w szopie - drzwi były w nim zamknięte, dobry znak - gotów
był do natychmiastowego użytku, więc niebezpieczeństwo można już było zaliczyć
do przeszłości. Chwilowa niechęć do Akeleya,
która była skutkiem naszej wieczornej rozmowy, już mi przeszła. Obaj
znaleźliśmy się w podobnej sytuacji i musimy się trzymać razem. Wiedząc, że
jest chory, nie miałem ochoty go budzić, ale było to konieczne. Nie mogłem
przecież pozostać w tym domu aż do rana.
Wreszcie, zdolny
już do działania, przeciągnąłem się, żeby rozluźnić mięśnie. Pod wpływem raczej
impulsu aniżeli rozwagi wstałem ostrożnie, włożyłem kapelusz na głowę, wziołem walizkę i przyświecając sobie latarką zacząłem
schodzić na dół w ogromnym napięciu nerwowym. Rewolwer trzymałem w zaciśniętej
prawej ręce, a walizkę i latarkę w lewej. Sam nie wiem, dlaczego zachowałem
takie środki ostrożności, bo przecież miałem obudzić tylko jeszcze jednego
mieszkańca tego domu.
Kiedy po
skrzypiących schodach zszedłem do hallu, usłyszałem
jeszcze wyraźniejsze chrapanie, ale dochodziło z pokoju znajdującego się po
lewej stronie - z salonu, w którym jeszcze nie byłem. Z
prawej ział czarną nocą gabinet, w którym słyszałem niedawno rozmowę. Pchnąłem nie domknięte drzwi salonu przyświecając sobie latarką i
kierując światło w stronę śpiącego. Natychmiast jednak odwróciłem się i
wycofałem bezszelestnie, tym razem już nie instynktownie, ale kierowany rozsądkeiem. Na kanapie spał nie Akeley,
ale mój były przewodnik Noyes.
Nie miałem pojęcia,
jak naprawdę przedstawia się sytuacja, ale zdrowy rozsądek nakazywał mi
dowiedzieć się jak najwięcej, zanim kogokolwiek obudzę. Zamknąłem cicho drzwi
od salonu, żeby nie obudzić Noyesa i ostrożnie
wszedłem do gabinetu spodziewając się tam znaleźć Akeleya,
śpiącego, czy rozbudzonego, w fotelu, najwidoczniej jego ulubionym miejscu
odpoczynku. W blasku latarki dostrzegłem najpierw duży stół pośrodku gabinetu,
na nim jeden z tych piekielnych cylindrów z podłączonymi aparatami wzroku i
słuchu oraz z aparatem mowy stojącym w pobliżu, a uszykowanym do podłączenia w
każdym momencie. Pomyślałem, że w nim napewno
znajduje się mózg, który słyszałem podczas tej strasznej konferencji; przyszła
mi ochota, żeby go na chwilę podłączyć i usłyszeć, co ma do powiedzenia.
Był zapewne świadom
mojej obecności; podłączone aparaty wzroku i słuchu odnotowały blask mojej
latarki i skrzypienie podłogi. Nie miałem jednak odwagi manipulować przy tej
aparaturze. Zauważyłem tylko, że był to nowy, błyszczący cylinder z nazwiskiem Akeleya, który wieczorem stał na półce i na który miałem
nie zwracać uwagi. Teraz, patrząc wstecz, żałuję, że brakło mi odwagi i nie
posłuchałem tego, co mógłby mi powiedzieć. Bóg jeden wie, jakeie tajemniece,
jakie straszne wątpliwości i czyją tożsamość byłby mi wyjaśnił! Wtedy jednak
uznałem, że lepiej to zostawić w spokoju.
Skierowałem
następnie latarkę w róg pokoju, gdzie spodziewałem się znaleźć Akeleya, ale ku memu zaskoczeniu stwierdziłem, że wielki
fotel jest pusty, nie ma w nim ani śpiącego ani rozbudzonego Akeleya. Natomiast z fotela na podłogę opadał jego
obszerny, stary szlafrok, zaś obok na podłodze leżał żółty szal i długi bandaż,
którym owinięte były jego nogi, co wydało mi się takie dziwne. Kiedy tak stałem
pełen wątpliwości i zastanawiałem się, gdzie może się znajdować Akeley i dlaczego tak nagle porzucił strój, jaki miał na
sobie z powodu choroby, stwierdziłem, że już nie czuję tu tego dziwnego zapachu
ani wibracji. Czym były spowodowane? Nagle uświadomiłem
sobie, że najbardziej odczuwałem je w pobliżu Akeleya,
a zwłaszcza koło fotela; następnie w całym gabinecie, ale już słabiej, a także
w hallu, w pobliżu drzwi gabinetu. Reszta domu była
wolna od zapachu i wibracji. Przesunąłem latarką po całym gabinecie łamiąc
sobie głowę nad tym, co się tu mogło zdarzyć.
Lepiej byłoby dla
mnie, gdybym zostawił to miejsce w spokoju i nie oświetlał raz jeszcze pustego
fotela. W rezultacie nie opuściłem tego domu bezszelestnie, wydałem z siebie
bezszelestny okrzyk, który mógł zaniepokoić i rozbudzić śpiącego po wartownika.
Ten krzyk i nieprzerwane chrapanie Noyesa to odgłosy,
jakie zapamiętałem z tego pełnego patologicznych zjawisk domu u stóp
nawiedzonej góry, której szczyt porosły jest czarnym lasem - a będącej
siedliskiem transkomicznego horroru pośród samotnych
zielonych wzgórz i szemrzących klątwę potoków, przecinających widmowy, dziki
krajobraz.
Sam nie wiem, jak
to się stałó, że podczas tego chaotycznego szperania
w gabinecie nie upuściłem latarki, walizki i rewolweru i że zdołałem je przy
sobie zachować. W końcu jednak wydostałem się z pokoju, a potem z tego domu,
zachowując ciszę. Dowlokłem się bezpiecznie do Forda i wrzuciwszy swoje rzeczy
do środka, zasiadłem przy kierownicy. Udało mi się uruchomić ten stary wehikuł
i pomknąć przez czarną, bezksiężycową noc ku nieznanej, bezpiecznej przystani.
Moja jazda tym wehikułem przypominała majaki z utworów Poego
albo Rimbouda czy też obrazów Dore'a,
w końcu jednak udało mi się dotrzeć do Townshend. I
to już wszystko. Jeżeli nie ucierpiało moje zdrowie psychiczne, to miałem
szczęście. Czasami jednak lękam się, co przyniosą następne lata, zwłaszcza
teraz, kiedy niespodziewanie wykryto nową planetę Pluton.
Jak już
wspomniałem, poświeciwszy najpiwrw latarką po całym
pokoju skierowałem ją znowu na pusty fotel i wtedy zauważyłem tam po raz
pierwszy trzy przedmioty ukryte w luźnych fałdach leżącego tam szlafroka. Kiedy trochę później przybyli tam ludzie szeryfa,
już zniknęły. Zaznaczyłem, że nie było w tym nic specjalnie koszmarnego.
Najgorsze były wnioski, jakie się mimo woli nasuwały. Nawet jeszcze teraz
przychodzą na mnie chwile wątpliwości i wtedy jestem całkiem bliski sceptycyzmu
tych ludzi, którzy przypisują wszystkie te moje przeżycia sennej jawie, nerwom
albo też złudzeniu.
Owe trzy rzeczy
były skonstruowane mistrzowsko i zaopatrzone w pomysłowe metalowe klamry, celem
podłączenia do części organicznych, na temat których
nawet teraz nie śmiem snuć żadnych przypuszczeń. Mam nadzieję... głęboką... że były to przedmioty z
wosku, wykonane z prawdziwym mistrzostwem, choć w skrytości ducha jestem pełen
różnych obaw. Wielki Boże ! Ten szepczący w ciemności
człowiek i ten chorobliwy zapach, jaki się wokół niego unosił, i ta wibracja w powietrzu ! Czarownik, emisariusz odmieniec, przybysz z
innego świata... koszmarne, przytłumione bzyczenie... i przez cały czas w tym nowym, błyszczącym cylindrze na
półce... biedaczysko... "Niesłychana zręczność
chirurgiczna, biologiczna i mechaniczne..."
Albowiem te trzy
przedmioty leżące w fotelu, doskonałe aż po najdrobniejsze szczegóły,
odznaczające się wprost mikroskopijnym podobieństwem... identyczne...
to była twarz i ręce Henry Wentwortha
Akeleya.