W górach
szaleństwa
( At the
mountains of madness )
1.
Zostałem zmuszony, aby opowiedzieć moją historię, gdyż nie
znając konkretnych powodów, naukowcy z pewnością nie posłuchaliby mej rady.
Muszę przy tym nadmienić iż powody, dla których sprzeciwiam się ponownemu
wtargnięciu na terytorium Antarktydy z kompleksowymi poszukiwaniami skamielin,
wierceniami i topieniem pradawnych pokryw lądowych, wyjawiam absolutnie wbrew
mojej woli. Waham się tym bardziej, że ostrzeżenia moje mogą okazać się
daremne. Powątpiewanie w oczywiste fakty, które zmuszony Jestem ujawnić jest
nieuniknione, gdybym jednak opuścił bądź przemilczał to co wyda się szalone i
niewiarygodne, nic by praktycznie nie pozostało, na moją korzyść świadczyć będą
ukrywane dotąd zdjęcia, zarówno zwykłe jak i lotnicze, są one bowiem nad wyraz
żywe i plastyczne. Wątpliwości mogą wzbudzić jedynie z tego względu, iż zręczne
oszustwo praktycznie nie ma granic. Szkice wykonane tuszem zostaną, rzecz
Jasna, wykpione jako przykład jawnego szalbierstwa, niemniej Jednak eksperci
powinni bez trudu dostrzec dziwaczność owej techniki i mocno się nad nią
zastanowić. Ostatecznie muszę zdać się na osąd i opinię tych nielicznych
ekspertów, którzy z jednej strony wykazują dostateczną niezależność umysłu by
ocenić moje argumenty zgodne z ich plugawym, przekonującym meritum, a z drugiej
strony posiadających wystarczający wpływ by powstrzymać badaczy z całego świata
przed prowadzeniem niefortunnych prac w pasmach Gór Szaleństwa. Tak się
nieszczęśliwie składa, że ludzie tacy jak ja i moi towarzysze, związani z małym
uniwersytetem, mają raczej niewielką szansę wywrzeć jakikolwiek wpływ tam,
gdzie w grę wchodzą sprawy tak przerażająco dziwne, czy o tak kontrowersyjnej
naturze. Na naszą niekorzyść świadczy również fakt, iż nie jesteśmy sensu
stricte specjalistami w dziedzinach o które, przede wszystkim, tutaj chodzi.
Moim głównym zadaniem jako geologa wchodzącego w skład Ekspedycji Uniwersytetu
Miskatonic było uzyskanie próbek skał i gleb z różnych obszarów kontynentu
antarktycznego, do czego służyć miał znakomity świder wynaleziony przez
profesora Franka M. Pabodiego, z wydziału inżynierii naszej uczelni. nie miałem
najmniejszej ochoty zostać pionierem na jakimkolwiek innym polu i żywiłem
jedynie nadzieję, iż badając z pomocą naszego nowego mechanicznego urządzenia
eksploatowane już wcześniej miejsca, dotrę do nowych materiałów, które dotąd,
przy użyciu tradycyjnych metod wydobywczych, były nieosiągalne. O czym
powiadomiliśmy opinię publiczną w naszych doniesieniach, aparatura wiertnicza
Pabodiego okazała się wyśmienita: łatwa w obsłudze, wyjątkowo lekka i
przenośna, a dzięki temu że obok zwykłych urządzeń do wierceń artyleryjskich
zastosowano w niej system niewielkich, kolistych świdrów skalnych,
błyskawicznie i bez trudu radziła sobie z warstwami o różnej twardości. Stalowa
głowica, połączone pręty, silnik benzynowy, składany, drewniany dźwig, ładunki
dynamitu, detonatory i przewody elektryczne, świder do usuwania odpadów
geologicznych i składany transporter rurowy o średnicy pięciu cali, pozwalający
na wiercenia do głębokości tysiąca stóp, tworzyły ogółem ładunek mieszczący się
na trzech saniach, ciągniętych przez zaprzęgi, złożone z siedmiu psów każdy.
Było to możliwe dzięki przemyślnemu stopowi aluminium, z którego wykonano
większość metalowych części. Cztery duże samoloty, specjalnie przystosowane do
lotów na ogromnych wysokościach nad płaskowyżem Antarktydy wyposażone w
podgrzewacze paliwa i dopalacze, były w stanie przenieść całą naszą ekspedycję
z bazy na skraju wielkiej bariery lodowej, do wybranych przez nas miejsc
wewnątrz kontynentu; stamtąd dalej podążać mieliśmy zaprzęgami. Planowaliśmy
spenetrować terytorium tak odległe jak tylko pozwoli na to jeden antarktyczny
sezon - a może dłużej, gdyby okazało się to absolutnie niezbędne - przy czym
mieliśmy działać głównie w masywach górskich i na płaskowyżu, na południe od
Morza Rossa; w rejonach zbadanych już w różnym stopniu przez Shackletona,
Amundsena, Scotta i Byrda. Zamierzaliśmy często zmieniać obozowiska i pokonywać
samolotem odległości na tyle duże by mogły okazać się znaczące pod względem
geologicznym, spodziewaliśmy się uzyskać ogromną ilość materiałów, zwłaszcza
okazów pochodzących z warstw prekambryjskich, jakich do tej pory na
Antarktydzie zebrano niewiele, Pragnęliśmy zebrać również jak najwięcej skał,
zawierających skamieliny, bowiem informacje na temat pierwotnego życia w tej
posępnej krainie lodu i śniegu, mają ogromne znaczenie dla wiedzy o przeszłości
ziemi. Na Antarktydzie panował tropikalny klimat, obfitujący w formy życia tak
roślinnego jak i zwierzęcego, z których do dziś przetrwały jedynie, żyjące na
północnych wybrzeżach kontynentu, pospolite porosty, pajęczaki i pingwiny;
znakomita okazja by rozwinąć, wzbogacić i uściślić ową wiedzę. Gdyby podczas
któregoś z wierceń udało się nam natrafić na skamieliny, mieliśmy rozszerzyć
nawiert przy pomocy ładunku dynamitu i wydobyć okazy o odpowiednich rozmiarach
i w odpowiednim stanie.
W skład wyprawy wchodziły cztery osoby z Uniwersytetu:
Pabodie, Lakę z wydziału biologii, Atwood z wydziału fizyki (zajmujący się też
meteorologią) oraz ja, reprezentujący geologię, sprawujący nominalne funkcje
kierownika ekspedycji. Oprócz nas było jeszcze szesnastu pomocników - siedmiu
absolwentów uczelni i dziewięciu zdolnych mechaników. Z tych szesnastu,
dwunastu posiadało kwalifikacje pilotów i, za wyjątkiem dwóch, kwalifikacje
operatorów radiowych; dodać należy iż ośmiu spośród nich znało się na
nawigacji, i potrafiło posługiwać się kompasem i sekstansem, podobnie jak
Pabodie, Atwood i ja. Do tego rzecz jasna dochodziły pełne załogi dwóch naszych
statków, byłych jednostek wielorybniczych, których drewniane kadłuby specjalnie
wzmocniono i w których zamontowano dodatkowe kotły paro we. Ekspedycję
finansowała Fundacja N. D. Pickmana wsparta paroma innymi dotacjami; dzięki
temu, mimo braku wielkiej reklamy mogliśmy poczynić nader gruntowne
przygotowania. Psy, sanie, maszyny, sprzęt obozowy oraz pięć rozłożonych na
części samolotów dostarczono do Bostonu i tam załadowano na statki. Cel mieliśmy
jasno określony, wyposażenie doskonałe, a w takich kwestiach jak odpowiednie
zaprowiantowanie. organizacja, transport czy budowa obozów korzystaliśmy z
doświadczeń wielu nad wyraz wybitnych poprzedników, leli liczba i sława jaką
się cieszyli sprawiły, że nasza wyprawa, pomimo iż tak hojnie zaopatrzona,
przeszła, praktycznie rzecz biorąc, nie zauważona.
Wypłynęliśmy z portu w Bostonie drugiego września 1950 roku,
płynąc niezbyt szybkim kursem wzdłuż wybrzeża, przez kanał Panamski i
zatrzymując się na Samoa i w Hobart, na Tasmanii. Tam zabraliśmy na pokład
resztę zaopatrzenia, nikt z naszej grupy badawczej nic był dotąd w rejonach
podbiegunowych i wszyscy polegaliśmy głównie na kapitanach naszych statków - J.
B. Douglasie, dowódcy brygu "Arkham", i całego morskiego etapu
wyprawy, i Georgu Thorfinnssenie, kapitanie statku "Miskatonic". Obaj
byli starymi wilkami morskimi, weteranami wypraw wielorybniczych.
Im dalej zostawialiśmy za sobą zamieszkały świat, tym niżej
słońce zapadało po północnej stronie, pozostając jednocześnie każdego dnia
coraz dłużej nad horyzontem. Na wysokości mniej więcej 62 stopnia szerokości
południowej ujrzeliśmy pierwsze góry lodowe, przypominające stoły, a tuż przed
osiągnięciem kręgu polarnego, którego przecięcie w dniu 20 października uczciliśmy
tradycyjną i oryginalną ceremonią, napotkaliśmy pierwsze poważne kłopoty z
polem lodowym.
Przedzierając się przez lód, którego połać nie była na
szczęście ani zbyt rozległa ani zbyt gruba, na 68 stopniu szerokości
południowej i 175 stopniu długości wschodniej, wyszliśmy na otwarte wody.
Rankiem, dwudziestego szóstego października od strony południowej oczom naszym
ukazał się lśniący potężny ląd, a przed południem, drżąc z emocji oglądaliśmy
rozległy, wyniosły, pokryty śniegiem łańcuch górski rozciągający się aż po
skraj horyzontu. Tak oto, nareszcie dotarliśmy do najbardziej wysuniętego
przyczółka wielkiego, nieznanego kontynentu i tajemniczego, mrocznego świata
lodowej śmierci. Szczyty te należały, rzecz jasna, do odkrytego przez Rossa
Masywu Admiralicji; teraz zadaniem naszym było opłynąć przylądek Adare i
przepłynąć dalej wzdłuż wschodniego wybrzeża Ziemi Wiktorii, do miejsca w
którym mieliśmy rozbić bazę, u brzegów cieśniny NcMurdo, u stóp wulkanu Erebus
na 77 stopniu 9 minucie szerokości południowej.
Ostatni etap podróży był barwny i wpływał pobudzająco na
wyobraźnię. Ogromne, nagie, tajemnicze wierzchołki majaczyły nieprzerwanie
wzdłuż zachodniej strony nieba, podczas gdy nisko wiszące słońce, ukazujące się
w południe po północnej stronie skapywało przymglonym czerwonym blaskiem na
biały śnieg, błękitnawy lód, pasma wód i czarne połacie odsłoniętych,
granatowych stoków. Straszliwe podmuchy upiornego, antarktycznego wiatru
omiatały nagie wierzchołki gór, zawodzenia wichury przywodziły niekiedy na myśl
dziką, ledwo wyczuwalną melodię o szerokiej, zgoła obłędnej, gamie tonów, które
w niewytłumaczalny, podświadomy sposób kojarzyły mi się z czymś niepokojącym, a
nawet wręcz przerażającym. Cała sceneria przywodziła na myśl azjatyckie
malarstwo Micholasa Koericha, i jeszcze bardziej zatrważające opisy owianego
złą sławą płaskowyżu Leng z kart mrożącego krew w żyłach, bluźnierczego i
plugawego "Necronomiconu" szalonego Araba, Abdula Alhazreda.
Wielokrotnie później żałowałem, że w ogóle zajrzałem do tej potwornej księgi, w
bibliotece Uniwersytetu Miskatonic.
7 listopada straciliśmy chwilowo z oczu pasmo gór po
zachodniej stronie, minęliśmy wyspę Franklina, a następnego dnia ujrzeliśmy
przed nami szczyty gór Erebus i Terror na wyspie Rossa, za nimi zaś długą linię
Gór Perryego. Na wschodzie ciągnęła się gruba, biała krecha zapory lodowej,
sięgająca 200 stóp wysokości i przypominająca skaliste urwiska w Quebecu;
zapowiadała ona kres żeglugi w kierunku południowym. Po południu weszliśmy do
cieśniny McNurdo i rzuciliśmy kotwicę w cieniu dymiącego Erebusa. Pokryty
żużlem wierzchołek wulkanu o wysokości 12.700 stóp przypominał Świętą Fuji, z
japońskich malowideł. Za nim, niczym biały upiór, wznosił się Terror, wygasły
już dziś wulkan mierzący 10.900 stóp. Kłęby dymu buchały z otworu Erebusa
raczej sporadycznie i jeden z absolwentów, zdolny, młody chłopak nazwiskiem
Danforth, wskazał coś co przypominało lawę pokrywającą śnieżne stoki.
Stwierdził przy tym, iż góra ta, odkryta w 1840 r. była bez wątpienia
inspiracją dla Poego, który w siedem lat później napisał:
"Siarką cuchnące lawy, gęste strugi
nieustannie spływają w dół po zboczach Yaanck
W najdalszych polarnych krainach
Jęczą spływając w dół po zboczach Yaanck
W lodowych, krainach polarnych zórz."
Danforth był miłośnikiem mrocznych lektur i dużo opowiadał o
Poe'm. Mnie osobiście zainteresował antarktyczny wątek jedynego, długiego
opowiadania Poe'go - wstrząsającego i enigmatycznego "Arthura Gordona
Pyma".
Na bezludnym wybrzeżu i wyrosłej zaporze lodowej niezliczone
ilości groteskowych pingwinów popiskiwały, machały skrzydłami; w wodzie zaś, i
na rozległych krach dryfującego powoli lodu, pływały lub przewalały się tłuste,
leniwe foki. Krótko po północy, 8 listopada, przy pomocy niewielkich łodzi dokonaliśmy
trudnego lądowania. Jednocześnie przeciągnęliśmy z każdego ze statków kabel,
przygotowując się do wyładunku zapasów przy pomocy boi. Pierwsze kroki na
Antarktydzie pozostawiły w naszej pamięci niezatarte wrażenie, pomimo iż
dotarły tu już wcześniej wyprawy Scotta i Shackletona. Masz obóz, założony na
skutym lodem wybrzeżu, u stóp wulkanu był jedynie obozem tymczasowym, kwatera
główna wciąż znajdowała się na pokładzie "Arkham". Wyładowaliśmy
sprzęt wiertniczy, psy, sanie, namioty, żywność, zbiorniki z benzyną, ekwipunek
do topienia lodu, aparaty fotograficzne - zarówno te zwykłe jak i do zdjęć
lotniczych, części samolotowe oraz inne akcesoria wraz z przenośnymi
radiostacjami, które - obok tych zamontowanych na samolotach - były
dostatecznie silne, by za ich pośrednictwem połączyć się z potężną aparaturą
nadawczo-odbiorczą na "Arkham" z dowolnego miejsca na kontynencie
antarktycznym. Aparatura na statku, za pomocą której utrzymywaliśmy bezpośredni
kontakt ze światem zewnętrznym, przesyłać miała raporty prasowe do ogromnej
stacji radiowej "Arkham Advertiser" w King-sport Mead, w
Massachusetts. Mieliśmy nadzieję, że zdołamy zakończyć nasze prace w przeciągu
antarktycznego lata, gdyby jednak okazało się to niemożliwe, mieliśmy
przezimować na "Arkham", a jednocześnie, nim lód skuje wodę, wysłać
"Miskatonic" na północ, po zaopatrzenie na kolejny sezon.
Nie muszę powtarzać tego, co pisano w gazetach na temat
naszych wstępnych działań; o wejściu na górę Erebus, czy uwieńczonych sukcesem
wierceniach mineralogicznych w Kilku punktach na wyspie Rossa, Które - mimo iż
dokonano ich w skalnym podłożu - przebiegły nad wyraz sprawnie. Było to tylko i
wyłącznie zasługą Pabodiego i jego aparatury. Nie będę też wspominał tu o
pierwszej próbie wykorzystania urządzenia do topienia lodu czy o ryzykownym
wejściu z saniami i zaopatrzeniem na wielką zaporę lodową, ani o tym jak w
obozie na szczycie zapory zmontowaliśmy pięć wielkich samolotów. Zdrowie
dopisywało całej naszej grupie, złożonej z dwudziestu mężczyzn i pięćdziesięciu
alaskańskich psów zaprzęgowych, aczkolwiek należy nadmienić iż nie zetknęliśmy
się jeszcze z naprawdę zabójczymi temperaturami i wiatrami. Temperatura wahała
się w granicach między O a +25 stopni, a podobne mrozy występowały zimą w
Płowej Anglii i byliśmy do nich przyzwyczajeni. Obóz na zaporze był również
tymczasowy i pełnić miał wyłącznie funkcję magazynu na benzynę, żywność,
materiały wybuchowe i inny sprzęt, na początek, do przewozu sprzętu badawczego
potrzebowaliśmy tylko czterech samolotów. Piąty, na wypadek gdybyśmy utracili
pozostałe maszyny i gdyby zaszła konieczność dostarczenia nas na
"Arkham", pozostał w bazie zaopatrzeniowej pod opieką pilota i dwóch
ludzi z załogi statku. Później, gdy nie będziemy potrzebować wszystkich
czterech samolotów do przewozu sprzętu, planowaliśmy używać jednego lub dwóch z
nich do transportu wahadłowego, między bazą zaopatrzeniową, a obozem stałym na
olbrzymim płaskowyżu oddalonym od nas o 600-700 mil na południe, leżącym już za
połacią lodowca Beardmore'a. Na przekór nieomal jednomyślnym opiniom o
przerażających wichrach i burzach śnieżnych atakujących z tego właśnie
płaskowyżu, postanowiliśmy, gwoli ekonomice i efektywności naszych działań,
obyć się bez obozów pośrednich. Raporty radiowe donosiły o odbytym 21 listopada
przez naszą eskadrę, zapierającym dech w piersiach czterogodzinnym locie
non-stop. Lecieliśmy ponad dumną, lodową pustynią, gdzie słychać było tylko
ciszę. Wiatr nie sprawiał nam większych kłopotów i radiokompasy przydały się
tylko raz, kiedy trafiliśmy w gęstą mgłę. Pomiędzy szerokością 85 i 84 stopnia
ujrzeliśmy rozległą połać ogromnego wzniesienia; uświadomiliśmy sobie, że
dotarliśmy do lodowca Reardmore'a, największej doliny lodowcowej świata.
Znaleźliśmy się wreszcie w prawdziwym, martwym od wieków, białym świecie
najdalszego południa. Wtedy też dostrzegliśmy daleko na wschodzie, wierzchołek
góry Plansen, wznoszący się na wysokość prawie 15.000 stóp.
Pomyślne założenie bazy południowej ponad lodowcem, na
szerokości 86 stopni 7 minut i 174 stopniu 25 minucie długości wschodniej, oraz
niewiarygodnie szybkie i sprawne wiercenia, prace geologiczne w różnych
punktach, do których dotarliśmy czy to saniami, czy też odbywając krótkie loty
samolotami, należą już do historii. To samo tyczy się uciążliwego, choć triumfalnego
wejścia na górę Plansen, dokonanego przez Pabodiego i dwóch absolwentów uczelni
- Gedney i Carrola, w dniach między 12 a 15 grudnia. Kiedy znajdowaliśmy się na
wysokości około 8.500 stóp nad poziomem morza, próbne wiercenia wykazały, iż w
pewnych miejscach stały grunt znajduje się zaledwie 12 stóp pod powierzchnią
śniegu i lodu. Wykorzystaliśmy zatem naszą aparaturę do topienia lodu;
wytopiliśmy otwory strzelnicze i użyliśmy dynamitu w wielu takich miejscach,
gdzie żadnemu z wcześniejszych badaczy nie zaświtała nawet myśl o poszukiwaniu
minerałów. Uzyskane w ten sposób próbki granitu prekambryjskiego i piaskowca
potwierdziły nasze przypuszczenia, iż płaskowyż ów był homogeniczny, z
olbrzymią masą kontynentu na zachodzie, ale różniący się nieco od części
leżących na wschodzie, poniżej Ameryki Płd. który, jak sadziliśmy uformował
mniejszy, odrębny kontynent oddzielony od większego zamarzniętymi połaciami
mórz Kossa i Weddella, aczkolwiek Byrd odrzucał tę hipotezę. Wewnątrz
niektórych piaskowców, które, celem poznania ich natury, wysadzaliśmy dynamitem
i kruszyli, odnaleźliśmy pewne nader interesujące ślady i odłamki skamielin -
głównie paproci, wodorostów, trylobitów, liliowców oraz mięczaków, jak
Linguellae i gastropody; wszystko to miało ogromne znaczenie dla pierwotnej
historii tego regionu. natrafiliśmy również na osobliwy, trójkątny, prążkowany
odcisk mierzący w najszerszym miejscu stopę średnicy, który Lakę złożył z
trzech fragmentów płytki łupku, wydobytej z otworu po wierceniu dokonanym na wyjątkowo
dużej głębokości. Miejsce, gdzie odkryliśmy owe fragmenty znajdowało się na
zachodzie, w pobliżu Gór Królowej Aleksandry i Lakę, jako biolog, dostrzegł w
tych intrygujących odciskach coś wyjątkowo zagadkowego i ekscytującego. W moim
mniemaniu, jako geologa, łupek ten nie różnił się niczym od innych skał
osadowych. Jest on wszak formacją metamorficzną, w którą wprasowana została
warstwa osadowa, a ciśnienie powoduje deformacje wszelkich zaistniałych w nim
odcisków, nie widziałem więc powodu, aby aż do tego stopnia przejmować się, czy
ekscytować owym prążkowanym wgłębieniem.
Kiedy szóstego dnia Lakę, Fabodie, Daniels, sześciu
absolwentów, czterech mechaników i ja przelatywaliśmy na pokładzie dwóch
samolotów nad brzegiem południowym, nagły, porywisty wiatr, który na szczęście
nie przerodził się w śnieżną burzę, zmusił nas do lądowania. Był to, jak podały
gazety, jeden z nielicznych epizodów w czasie kilku lotów obserwacyjnych,
podczas których staraliśmy się określić nowe szczegóły topograficzne na obszarach,
gdzie nie dotarli dotąd badacze. Wcześniejsze loty, które pod tym względem nas
rozczarowały dostarczyły w zamian kilku olśniewających przykładów
Fantastycznych, zwodniczych miraży, występujących na terenach polarnych,
Których podróż morska data nam zaledwie mizerny przedsmak. Odległe góry
wznosiły się na niebie niczym zachwycające, czarodziejskie miasta i bywało, że
cały biały świat zmieniał się w złotą, srebrzystą i szkarłatną krainę, jakby
zrodzoną z marzeń i imaginacji Dunsanyego, skąpaną w magicznym blasku wiszącego
nisko na niebie słońca. W pochmurne dni miewaliśmy znaczne kłopoty z lotami,
bowiem niebo zlewało się z ośnieżoną ziemią, przeistaczając się w jedną,
mistyczną, mieniącą się wszystkimi barwami tęczy pustkę i nie sposób było
dostrzec horyzontu rozdzielającego ziemię od nieba. Ostatecznie postanowiliśmy
zrealizować nasz pierwotny plan pięćsetmilowego lotu na wschód przy użyciu
wszystkich czterech samolotów, i założyć nową bazę przejściową na, jak mylnie
sądziliśmy, mniejszej części kontynentu. Okazy geologiczne, które planowaliśmy
tam uzyskać mogły okazać się niezwykle cenne, ze względów porównawczych.
Jak dotąd zdrowie nieodparcie nam dopisywało - sok z limonów
idealnie kompensował monotonność diety opartej na puszkowej, mocno solonej
żywności, zaś temperatury, utrzymujące się generalnie powyżej zera, pozwalały
nam obywać się bez najgrubszych futer. Był środek lata, więc śpiesząc się, choć
wykonując sumiennie wszystkie obowiązki, mogliśmy zakończyć naszą działalność
do marca, unikając tym samym nudnego zimowania podczas długiej, antarktycznej
nocy. Z zachodu nadeszło kilka srogich huraganów, ale uniknęliśmy szkód dzięki
zapobiegliwości Atwooda, który wymyślił schrony dla samolotów oraz wiatrochrony
ułożone z ciężkich bloków śniegu. Główne budynki obozu wzmocniliśmy śniegiem.
Co tu dużo mówić, nie da się ukryć, iż dopisujące nam szczęście i nasza
operatywność były doprawdy niesamowite. Zanim jeszcze na dobre przenieśliśmy
się do naszej bazy, zewnętrzny świat wiedział już o naszym Programie, jak i o
dziwnym, zaciętym uporze Lakeya upierającym się przy wyprawie badawczej na
zachód, a raczej, dokładniej rzecz biorąc, na północny zachód. Wyglądało na to,
iż szykował on naprawdę olbrzymie przedsięwzięcie, które związane było z
trójkątnym, prążkowanym kawałkiem łupku - zgodnie z interpretacją Lake'a był on
sprzeczny z naturą, co w najważniejszym stopniu pobudzało jego ciekawość,
sprawiając iż nie mógł już doczekać się kolejnych wierceń i kruszenia skał w
formacjach rozciągających się na zachodzie, do których to formacji owe
fragmenty należały. Był dziwnie przekonany, iż ślad ów jest odciskiem jakiegoś
ogromnego, nieznanego i niesklasyfikowanego dotąd organizmu, stojącego dość
wysoko na drabinie ewolucji. Absolutnie nie zwracał uwagi na fakt, że wiekowe ślady
- kambryjskie, jeśli nie prekambryjskie - wykluczały istnienie nie tylko wyżej
rozwiniętego, ale w ogóle jakiegokolwiek życia poza jednokomórkowcami, lub co
najwyżej trylobitami. Odłamki skały, na której zachowały się niezwykłe ślady
musiały pochodzić sprzed bardzo wielu eonów.
2.
Opinia publiczna żywo zareagowała na nasze radiowe
biuletyny, donoszące o wyprawie w nietknięte dotąd ludzką stopą i nie
spenetrowane nawet wyobraźnią człowieka, północno-zachodnie terytoria, pomimo
iż dotychczas nie wspomnieliśmy jeszcze o wielkich nadziejach na dokonanie
rewolucji w naukach biologicznych i geologicznych. Wstępna wyprawa Lake'a
saniami, między 11 a 18 stycznia w towarzystwie Pabodiego i paru innych osób,
podczas której przy przekraczaniu jednego z ogromnych masywów sprasowanego lodu
utracono dwa psy, przyniosła jeszcze więcej łupków z ery archaicznej - nawet ja
zaintrygowany byłem osobliwą ilością ewidentnych skamielin w tej tak
niewiarygodnie pradawnej warstwie. Chociaż były to odciski prymitywnych form życia,
nie stanowiących zbyt wielkiego paradoksu, znalezione zostały, jak sądziliśmy,
w warstwach, gdzie nie powinniśmy napotkać żadnych śladów życia. Właśnie
dlatego wciąż nie widziałem większego sensu w naleganiach Lake'a, by przerwać
nasz harmonogram - plan Lake'a wymagał bowiem zaangażowania wszystkich czterech
samolotów, wielu ludzi i całej aparatury mechanicznej jaką dysponowaliśmy.
Koniec końców nie wyraziłem sprzeciwu wobec tego planu, choć postanowiłem iż
nie będę towarzyszył grupie udającej się na północny zachód.
Kiedy już odjechali, wraz z Pabodiem i pięcioma innymi
ludźmi, przystąpiłem do ostatecznego opracowania planu naszych przenosin na
wschód. W myśl tego, jeszcze w trakcie przygotowań, jeden z samolotów miał
przetransportować spory zapas benzyny z cieśniny McMindo - to jednak mogło,
przynajmniej na razie, poczekać, zostawiłem sobie sanie i dziewięć psów, gdyż
nierozsądnym byłoby pozbawić się na jakiś czas możliwości transportu w tym
kompletnie pustym świecie lodowatej, panującej tu od zarania śmierci,
nadprogramowa wyprawa Lake'a w nieznane, jak wszyscy sobie przypominają,
nadsyłała własne raporty za pośrednictwem zainstalowanych w samolotach
krótkofalówek. Komunikaty odbierane były jednocześnie przez nasze odbiorniki w
bazie południowej i na "Arkham" w cieśninie McMurdo; z lego
ostatniego miejsca zaś szły dalej w świat na lalach długich, w paśmie do 50
metrów.
Lakę wyruszył 22 stycznia o czwartej nad ranem, pierwszy
przekaz radiowy zaś nadszedł już po dwóch godzinach, kiedy to Lakę doniósł o
lądowaniu i rozpoczęciu wierceń oraz topieniu na niewielką skalę lodu, w
miejscu odległym od nas o około 500 mil. Sześć godzin później drugi, nader
ekscytujący przekaz informował o gorączkowej, szaleńczej pracy w wyniku której
został wywiercony i powiększony wybuchem płytki szyb, w którym odkryto kawałki
łupka z kilkoma śladami podobnymi do tych, które spowodowały pierwotne
zamieszanie. Trzy godziny później, krótki komunikat mówił o podjęciu, mimo
silnej, porywistej wichury, dalszego lotu; kiedy zaś wysłałem zalecenie
zabraniające dalszego ryzyka. Lakę odpowiedział obcesowo, iż jego nowe okazy
czynią każde ryzyko opłacalnym. Wówczas zrozumiałem, że jego podniecenie
osiągnęło stadium bliskie buntowi i nie jestem w stanie uczynić nic, by go
powstrzymać i odwieść od ryzyka zagrażającego sukcesowi całej wyprawy;
największym wszakże przerażeniem napawała mnie myśl, że zanurza się coraz to
głębiej w złowrogi i zdradziecki biały bezmiar huraganów i niezbadanych
tajemnic, ciągnący się jakieś półtora tysiąca mil aż do na poły tylko znanej,
linii brzegowej Ziemi Królowej Marii i Knoxa. Następnie, po upływie mniej
więcej półtorej godziny nadeszła podwójnie ekscytująca wiadomość, nadana ze
znajdującego się w powietrzu samolotu Lake'a, która diametralnie zmieniła mój
nastrój, sprawiając że zapragnąłem nagle towarzyszyć jego zespołowi:
- 10:05. Ma pokładzie samolotu. Po burzy śnieżnej
dostrzegliśmy masyw górski, wyższy niż jakikolwiek dotąd przez nas oglądany.
Zważywszy na wysokość płaskowyżu można go porównać z Himalajami. Przypuszczalne
położenie: 76 stopni 15 minut szerokości i l 15 stopni 10 minut długości
wschodniej. Rozciąga się w prawo i w lewo daleko, jak okiem sięgnąć.
Podejrzewamy istnienie dwóch dymiących wulkanów. Wszystkie szczyty czarne i
oczyszczone ze śniegu. Szalejąca wichura utrudnia nawigację.
Po tej informacji Pabodie, jego ludzie i ja czuwaliśmy, z
niepokojem i ekscytacją nad odbiornikiem. Myśl o nieznanych górach oddalonych
od nas o 700 mil rozpaliła w nas żądzę; cieszyliśmy się, że to my - pomimo iż
nie osobiście - jesteśmy odkrywcami tych gór. Po pół godzinie Lakę znowu nas
wywołał:
- Samolot Moultona musiał przymusowo lądować na płaskowyżu,
na pogórzu, nikomu nic się nie stało, a maszynę zapewne uda się naprawić.
Przeładujemy najważniejszy sprzęt do trzech pozostałych maszyn na powrót, lub
dalszą drogę, w zależności od sytuacji, ale na razie nie zachodzi potrzeba
podróży obciążonymi samolotami. Zamierzam przeprowadzić dziś zwiad na pokładzie
maszyny Carrolla, po wyładowaniu z niej całego sprzętu. Nie jesteście w stanie
wyobrazić sobie czegoś takiego. najwyższe wierzchołki muszą mieć ponad 55
tysięcy stóp. Everest to przy nich pestka. Atwood mierzy wysokość teodolitem,
podczas gdy Carroll i ja wybraliśmy się na krótki wypad. Jeśli chodzi o
wulkany, prawdopodobnie zaszła pomyłka, gdyż formacje wyglądają na warstwowe,
prawdopodobnie prekambryjskie łupki przemieszane z innymi pokładami. Dziwnie
prezentują się na tle nieba - regularne grupy sześcianów przylegających do
najwyższych szczytów. Wszystko spowite jest cudownym czerwono-złotym blaskiem
wiszącego nisko słońca. Przypomina krainę ze snów albo bramę zapomnianego
świata pełnego nieznanych cudów. Chciałbym abyś tu byt i mógł to zobaczyć.
Choć właściwie była to pora snu, nikt z nas, słuchających,
nie myślał nawet o ułożeniu się na spoczynek. Podobne nastroje musiały zapewne
panować w McMurdo, gdzie informacje dotarły do naszego magazynu i na pokład
"Arkham". Douglas pogratulował nam tak istotnego odkrycia, a do niego
przyłączył się Sherman, kierownik magazynu. Martwiliśmy się, rzecz jasna o
uszkodzony aeroplan, ale mieliśmy nadzieję, że łatwo da się go naprawić. O
25:00 ponownie zgłosił się Lakę.
- Lecimy z Carrollem nad najwyższymi partiami pogórza. Nie
odważymy się wznieść przy tej pogodzie nad naprawdę wysokimi szczytami, ale
uczynimy to później. Dotarcie tu było uciążliwe i przerażające, ale warto było.
Olbrzymie pasmo górskie stanowi jednolity masyw i nie ma możliwości zajrzeć co
znajduje się za nimi. Główne wierzchołki są wyższe niż szczyty Himalajów i nader
osobliwe. Wygląda na to, iż są zbudowane z prekambryjskich łupków z wyraźnymi
oznakami wypiętrzenia innych warstw. Jeśli chodzi o wulkany, myliliśmy się.
Masyw rozciąga się tak daleko, jak okiem sięgnąć. Powyżej mniej więcej 21
tysięcy stóp góry są pozbawione śniegu. Dziwne i niezwykle formacje na stokach
najwyższych gór. Wielkie, acz niewysokie kwadratowe bloki o idealnie pionowych
bokach i prostokątnych obwałowaniach u dołu, niczym stare, azjatyckie zamki
przylegające do stromych górskich zboczy na obrazach Roericha. niezwykle
frapujący widok. Doprawdy, robi z daleka ogromne wrażenie. Podlecieliśmy bliżej
do niektórych z nich, bo Caroll myślał, iż są zbudowane z mniejszych,
oddzielnych fragmentów, ale prawdopodobnie to tylko ślady zwietrzenia.
Większość krawędzi jest pokruszona i zaokrąglona, jakby przez miliony lat
wystawione były na działanie burz i niedogodności klimatycznych. Pewne partie
gór, zwłaszcza te wyższe wydają się być utworzone ze skał jaśniejszego koloru
niż większość warstw na właściwych zboczach, i z całą pewnością posiadają
strukturę krystaliczną. Zbliżywszy się do nich dostrzegliśmy wiele wejść do
jaskini -niektóre z nich mają osobliwie regularny kształt: kwadratowy lub
półkolisty. Musisz sam tu przybyć i to zbadać. Wydaje mi się, że na szczycie
jednego z wierzchołków widziałem wał lub coś zbliżonego do łuku. Wysokość
szczytu wynosi od 50 - 55 tysięcy stóp. Ja znajduję się teraz na wysokości 21.5
tysiąca stóp. Jest piekielnie zimno. Mróz przenika do szpiku kości. Wiatr wyje
i zawodzi przetaczając się przez przełęcze, zaglądając i wydostając się z
jaskini, ale dla samolotu nie stanowi większego zagrożenia.
Od tej chwili, przez następne pół godziny. Lakę z przejęciem
opowiadał nam o wszystkim, wyrażając zapalczywe pragnienie odbycia normalnej
wspinaczki na któryś ze szczytów. Odpowiedziałem, że dołączę do niego tak
szybko, jak tylko zdoła przysłać mi samolot, oraz że opracujemy z Pabodiem
najlepszy plan zagospodarowania benzyny - ogólnie rzecz biorąc chodziło o to
gdzie i jak powinniśmy skoncentrować nasze zapasy z punktu widzenia zmiany
planów wyprawy. Rzecz jasna, wiercenia Lake'a, jak również loty aeroplanów
wymagać będą ogromnych ilości benzyny w nowej bazie, którą zamierzał założyć u
podnóża gór; tak więc lot na wschód mógł w ogóle w tym sezonie nie dojść do
skutku. W związku z tą sprawą skontaktowałem się z kapitanem Douglasem i
poprosiłem, by wyładował ze statków tyle benzyny ile się da i przesłał zapasy
na górę, na zaporę, psim zaprzęgiem, który tam pozostawiliśmy. Przede wszystkim
mu sieliśmy zorganizować bezpośrednie połączenie poprzez nieznane terytoria,
dzielące obóz Lake'a od cieśniny Mc Murdo. Później Lakę znów mnie wywołał, by
stwierdzić, że postanowił rozbić obóz tam, gdzie Moulton wsadził samolot,
którego naprawa, notabene, była Już w loku. Pokrywa lodu była tam nader cienka
i gdzieniegdzie spod bieli przezierał ciemny grunt; Lakę przed wspinaczką i
wyprawą saniami chciał jeszcze dokonać w tym miejscu kilku wierceń i strzałów.
Mówił o trudnym do opisania, niepojętym majestacie całej, otaczającej ich
scenerii, dziwnym, niepokojącym odczuciu jakby znajdował się w cieniu
ogromnych, milczących wieź, których szeregi wznosiły się w górę niczym ściana
sięgająca nieba, na krawędzi świata. Atwood prowadząc obserwacje przy pomocy
teodolitu ustalił, iż wysokość pięciu najwyższych szczytów wahała się od 50 do
54 tysięcy stóp. Lake'a niewątpliwie niepokoił problem omiecionych ze śniegu
zboczy, gdyż sugerowało to istnienie powracających z większą lub mniejszą
częstotliwością wichur, przewyższających swą zaciekłością i gwałtowności. I
wszystkie inne, jakie dotąd mieliśmy możliwość oglądać. Jego obóz usytuowany
był ponad 5 mil od miejsca, gdzie pogórze gwałtownie się wznosiło. Wyczułem w
je go słowach nutę podświadomej trwogi - nutę która dala się wyczuć nawet
poprzez dzielącą nas lodową pustkę 700 mil - gdy nakłaniał nas, byśmy się
pospieszyli i dotarli do owego osobliwego, nowego regionu tak szybko jak to
tylko możliwe. Wybierał się właśnie na spoczynek po całym dniu nieustannej
pracy, prowadzonej w niesłychanym tempie, z niewiarygodną zawziętością i dającą
niesamowite wyniki.
Rankiem odbyłem trójstronną rozmowę z Lake'm i kapitanem
Douglasem, przebywającymi w swych odległych od siebie obozach. Ustaliliśmy, że
jeden z samolotów przybędzie do mojej bazy po Pabodiego, pięciu mężczyzn i po
mnie, jak również po tyle paliwa ile zdoła unieść na swym pokładzie. Sprawa
pozostałej benzyny zależeć będzie od naszych dalszych ustaleń w kwestii wypadu
na wschód; póki co odłożyliśmy ów problem na kilka dni, gdyż chwilowo Lakę
posiada wystarczająca ilość paliwa potrzebnego by ogrzać obóz i prowadzić
wiercenia. W paliwo powinna zostać zaopatrzona baza południowa, lecz jeżeli
odłożymy wyprawę na wschód, to nie skorzystamy z niej aż do przyszłego lata, a
tym czasem Lakę przyśle samolot, by określić bezpośrednia trasę pomiędzy swymi
nowymi górami, a cieśnina Mc Murdo. Wraz z Pabodiem przygotowałem bazę do
zamknięcia jej na dłuższy lub krótszy okres - w zależności od sytuacji. Gdyby
przyszło nam spędzić na Antarktydzie całą zimę, odlecimy zapewne z bazy Lake'a
na "Arkham" nie wracając już do tego punktu. Część naszych stożkowych
namiotów została już wcześniej wzmocniona bryłami zlodowaciałego śniegu, w
związku z czym postanowiliśmy obecnie dokończyć prace nad stworzeniem stałego
osiedla. Jako że dysponowaliśmy spora liczbą namiotów - Lakę miał ich pod
dostatkiem, nawet gdyby nasza grupka miała przenieść się i zamieszkać w jego
bazie. Przekazałem przez radio, że Pabodie i ja będziemy gotowi do drogi
nazajutrz, gdyż czekał nas jeszcze jeden dzień pracy, noc zaś chcieliśmy
uczciwie przespać. Praca jednak trwała nieprzerwanie tylko do szesnastej, gdyż
od tego mniej więcej czasu zaczęły napływać od Lake'a zdumiewające i nad wyraz
ekscytujące komunikaty. Dzień zaczął się dla niego niepomyślnie; dokonane z
aeroplanu pomiary wyłaniającej się spod lodu, w pobliżu bazy, skalnej
powierzchni wykazały całkowity brak wszystkich tych pierwotnych archaicznych
warstw, których tak poszukiwał, a które tworzyły przeważającą część
gigantycznych wierzchołków widniejących w prowokującej odległości od
obozowiska. Większość owych lśniących skał była albo pochodzącymi z okresu
jurajskiego i kredowe go piaskowcami, albo łupkami z permu i triasu, których
występujące tu i ówdzie połyskujące czernią pokłady sugerowały twarde złoża
łupkowego węgla. To raczej zniechęcało Lake'a, który chciał wydobyć dużo
starsze okazy niż liczące sobie 500 milionów lat. Zdawał sobie sprawę, że aby
odkryć żyłę archaicznego łupku w którym znalazł dziwne znaki, musi podjąć nielichą
wyprawę saniami z pogórza na którym się znajdował, aż do stóp stromych zboczy
gigantycznych gór. Mimo to jednak postanowił dokonać kilku miejscowych wierceń,
jako część ogólnego programu wyprawy. Polecił zatem zmontować świder i
wyznaczył do jego obsługi pięciu ludzi, podczas gdy po została grupa kończyła
ustawianie obozu i reperowała uszkodzony samolot. Ma początek wierceń wybrano
skały, które wyglądały na najbardziej miękkie - piaskowiec oddalony od obozu o
mniej więcej ćwierć mili. Świder uporał się z nim bardzo łatwo, bez potrzeby
dokonywa nią dodatkowych dynamitowych strzałów. Trzy godziny później po
pierwszym koniecznym strzale usłyszano krzyk załogi świdra i niebawem młody
Gedney - pełniący rolę kierownika robót - wpadł spiesznie do obozu, z zaskakującymi
wieściami. Natrafiono na jaskinię, pobliską wiec szybko ustąpił miejsca żyle
komanczańskiego wapienia, pełnego mikroskopijnych skamielin głowonogów, kości
morskich kręgowców i rekinów. Już to, samo w sobie, było ważnym odkryciem, gdyż
dostarczało wyprawie pierwszych skamielin kręgowców; wkrótce po tym jednak, gdy
głowica zagłębiła się w próżnię, wiertaczy ogarnęła kolejna, jeszcze silniejsza
fala emocji. Potężny ładunek ujawnił podziemny sekret - poprzez postrzępiony
otwór mierzący około 5 stóp szerokości i 2 stopy grubości ziała płytka jama
wydrążona w wapieniu przed ponad 50 min lat, przez wody pradawnego,
tropikalnego świata. Wydrążona warstwa nie miała więcej niż 7 czy 9 stóp, lecz
rozciągała się pod ziemią we wszystkich kierunkach. Wyczuwało się tam słaby
ciąg powietrza, który sugerował istnienie całego rozległego systemu ja skiń.
Zarówno strop jak i podłoże pokryte było obficie stalaktytami i stalagmitami -
niektóre z nich stykały się ze sobą tworząc ogromne kolumny, najistotniejszy ze
wszystkiego był jednak odkryty tam, rozległy pokład muszli i kości, które
miejscami wręcz blokowały przejście. Zmyte z nieznanych dżungli mezozoicznych,
z lasów trzeciorzędu, palm wachlarzowych i prymitywnych roślin
okrytozalążkowych, owo kostne zbiorowisko zawierało więcej gatunków zwierzęcych
niż najsumienniejszy paleontolog byłby w stanie zgromadzić i sklasyfikować
przez rok. Mięczaki, pancerze skorupiaków, ryby, zwierzęta ziemnowodne, gady,
ptaki i wczesne ssaki, duże i małe, znane i nieznane. Nic dziwnego zatem, że
Gedney wrócił biegiem do obozu krzycząc, i nic dziwnego, że każdy rzucał swoją
pracę i ruszał przez przeszywający do szpiku kości, gryzący chłód tam, gdzie
wysoki szyb znaczył nowoodkrytą bramę wiodącą ku sekretom wnętrza ziemi i
minionych wieków. Kiedy Lakę zaspokoił pierwszą, palącą ciekawość, pospiesznie
nabazgrał w notatniku krótką wiadomość i młody Moulton pobiegł z nią do obozu,
by nadać przez radio komunikat. W ten sposób dowiedziałem się o odkryciu.
Wiadomość mówiła też o zidentyfikowaniu pierwszych muszli, kości ryb
kostołuskich i Placodermów, szczątków Labyrinthodontów i Thccodontów,
fragmentów czaszki Mosasaura, stosu pacierzowego i pancernych płyt Dinozaura,
zęba i kości skrzydła Pterodaktyla, szczątków Archeopteryxa, zębów mioceńskiego
rekina, czaszek prymitywnych ptaków oraz innych kości pradawnych zwierząt
takich jak: Xiphodony, Eohippy, Oreodony i Titanothery. Ponieważ nie znaleziono
szczątków współczesnych. Lakę wysnuł wniosek, że ostatnie warstwy trafiły tutaj
w Oligocenie, a ta zapadnięta warstwa, w obecnym wyschniętym martwym i
odizolowanym stanie, znajdowała się tak przez ostatnie 50 milionów lat. Z
drugiej jednak strony najbardziej interesująca była przewaga form bardzo
wczesnego życia. Chociaż wapienna formacja była niewątpliwie komanczańska, i
ani trochę wcześniejsza, czego dowodem są skamieliny osadzone w tej płytkiej
grocie w typowy, konarowy sposób, to także fragmenty wolnej przestrzeni
zawierały zadziwiającą proporcję organizmów traktowanych dotychczas jako
właściwych dla okresów dużo starszych - nawet szczątkowe ryby, mięczaki i
korale pochodziły z odległego syluru i ordowiku. Nasuwał się oczywisty wniosek,
że w tej części świata istniała nadzwyczajna i unikalna ciągłość między życiem
sprzed 500 i sprzed 50 milionów lat. Trudno było ustalić jak daleko ciągłość ta
wychodzi poza oligocen, kiedy to jaskinia została zamknięta. Tak czy inaczej
nadejście straszliwego lodowca w plejstocenie - jakieś 500 tysięcy lat temu -
nieomal wczoraj w porównaniu z wiekiem jaskini, musiało oznaczać kres
wszystkich pierwotnych form, które lokalnie potrafiły przetrwać właściwe dla
nich czasy. Lakę nic poprzestał na pierwszej wiadomości, lecz sporządził
kolejny komunikat i przesłał go poprzez śniegi do obozu, nim Moulton zdążył
stamtąd wrócić. Dlatego też Moulton pozostał już przy radiu w jednym z
samolotów nadając do "Arkham" i dalej w świat dalsze uzupełnienia,
które Lakę przesyłał mu przez kolejnych posłańców. Kto śledził doniesienia
prasowe, pamięta zapewne poruszenie jakie wśród naukowców wywołały te
popołudniowe raporty; raporty które doprowadziły ostatecznie, po tylu latach do
zorganizowania Ekspedycji Starkweathera i Moora, o którą tak się niepokoję, i
którą usiłuję storpedować, najlepiej będzie jak przekażę te komunikaty
dokładnie w takiej formie, jak przesyłał mi je Lakę, a nasz radiooperator w
bazie, McTighe, przekładał ze stenogramu pisanego ołówkiem:
- Fowler w odłamkach piaskowca i wapienia uzyskanych wskutek
wybuchu, dokonał odkrycia najwyższej wagi. Kilkanaście wyraźnych trójkątnych,
prążkowanych odcisków, dokładnie takich samych Jak te w archaicznym łupku,
dowodzących, że źródło to przetrwało ponad 600 milionów lat, aż do czasów
komanczańskich, bez większych zmian; to z kolei dowodzi, że odciski
komanczańskie są w oczywisty sposób prymitywniejsze i bardziej schyłkowe niż
pozostałe, starsze. Podkreślcie w prasie wagę odkrycia. Będzie ono znaczyć dla
biologii tyle co dzieło Einsteina dla matematyki i fizyki. Skojarzcie to z moja
poprzednią pracą i wysnujcie wnioski. Wygląda na to iż, jak podejrzewałem,
ziemia była świadkiem całego cyklu, czy cykli organicznego życia jeszcze przed
tym znanym, które rozpoczęło się od komórek w archeozoiku. Wyewoluowało ono i
wyspecjalizowało się nie później niż miliard lat temu; kiedy planeta była młoda
i nic nadająca się do zasiedlenia przez jakiekolwiek formy życia czy zwyczajne
struktury protoplazmatyczne. Rodzi się pytanie - gdzie, kiedy i jak rozpoczął
się ich rozwój?
- Badając fragmenty pewnych szkieletów należących do
ogromnych, zarówno lądowych jak i morskich gadów oraz prymitywnych ssaków,
znalazłem osobliwie umiejscowione rany i uszkodzenia struktury kostnej, których
nie można przypisać jakiemukolwiek drapieżcy czy mięsożercy z żadnego okresu.
Były one dwojakiego rodzaju - proste, wytopione dziury na wylot oraz wyraźne
ślady nacięć czy rąbania. Jeden czy dwa przypadki równo przeciętych kości,
niewiele okazów uszkodzonych. Posłałem do obozu po latarki elektryczne.
Rozszerzymy teren badań podziemnych przez wycięcie stalaktytów.
- Znalazłem bardzo dziwny kawałek steatytu. Ma około 6 cali
średnicy i 1.5 cala grubości. Jest całkiem inny od tutejszej formacji - trudno
określić z jakiego pochodzi okresu. Zdumiewająco gładki i regularny. Ma kształt
pięcioramiennej gwiazdy z odłamanymi końcami i śladami wgnieceń od uderzeń w
wewnętrznych katach i pośrodku. Na nieuszkodzonej powierzchni, pośrodku, małe
gładkie wgłębienie. Jeszcze bardziej zdumiewające jest jego pochodzenia oraz
ślady zwietrzelin. Prawdopodobnie jakaś osobliwa forma działania wody. Carroll
sądzi, że przy pomocy szkła powiększającego zdoła odnaleźć ślady dzięki którym
obiekt zyska większe znaczenie geologiczne. Grupy maleńkich punkcików ułożonych
w regularne wzory. Podczas naszych badań wzrasta niepokój psów i wydaje się, że
zwierzęta nienawidzą tego steatytu. Muszę sprawdzić czy nic ma on jakiegoś
specyficznego zapachu. Kolejny komunikat nadam przed wyruszeniem pod ziemię,
kiedy Mills wróci z latarkami.
- 22:15. Ważne odkrycie. Orrendorf i Watkins, pracując pod
ziemią, przy sztucznym świetle znaleźli o godzinie 21:45 gigantyczną,
baryłkowatą skamielinę całkowicie nieznanego rodzaju - zapewne jakiejś rośliny
lub przerośniętego, nieznanego morskiego gatunku. Tkanka zakonserwowana przez
sole mineralne. Twarda jak skóra, lecz miejscami zachowała zdumiewającą
elastyczność. Ślady po odłamanych częściach na końcach i bokach. Mierzy
dokładnie 6 stóp długości, 5.5 stopy szerokości w najgrubszym miejscu, przy
końcach zwęża się do szerokości l stopy. Przypomina beczułkę z pięcioma
wypukłymi krawędziami zamiast klapek. Ułamane końce czegoś, co wygląda jak
cienkie łodygi biegnące koliście w najszerszym miejscu korpusu. Z bruzd między
krawędziami wyrasta coś intrygującego - grzebienie albo skrzydła, które zwijają
się i rozkładają niczym wachlarze. Wszystkie - za wyjątkiem jednego, które
rozwija się w siedmiostopowej rozpiętości, są prawie zupełnie zniszczone.
Całość przypomina jedno z monstrów z pradawnych mitów, zwłaszcza Starsze Istoty
opisywane w "Necronomiconie". Skrzydła ich wydają się być z błony naciągniętej
na szkielet, na ich końcach widnieją maleńkie otwory, końce ciała są uschłe i
pomarszczone; nie sposób ustalić co znajdowało się w środku, ani co się
odłamało. Kiedy wrócimy do obozu przeprowadzę sekcję. Nie potrafię określić czy
było to zwierzę, czy roślina. Wiele cech wskazuje, iż było to stworzenie
niewiarygodnie wręcz prymitywne. Poleciłem, by wszyscy zabrali się do wycinania
stalaktytów i szukali kolejnych okazów. nadal mamy kłopoty z psami, nienawidzą
nowego okazu i prawdopodobnie rozszarpałyby go na strzępy, gdybyśmy nie
trzymali ich na dystans.
- 25:50. Uwaga! Dyer, Pabodie, Douglas! Sprawa najwyższej,
rzekłbym, transcendentalnej wagi. "Arkham" musi to przekazać
natychmiast stacji w Kingsport Mead. Dziwna, baryłkowata narośl jest stworem z
ARCHAIKU, który pozostawił odciski w skałach. Mills, Boudrcau i rowler odkryli
pod ziemią grupę, trzynastu kolejnych, znajdującą się pod ziemią, 40 stóp od
otworu. Wymieszane z zadziwiająco ukształtowanymi, zaokrąglonymi kawałkami
steatytów, mniejszymi niż ten znaleziony na początku - wszystkie w kształcie
gwiazdy, ale już bez uszkodzeń, za wyjątkiem kilku miejsc. Ze wszystkich okazów
organicznych, osiem jest najwyraźniej kompletnych, ze wszystkimi dodatkami.
Zabrałem je na powierzchnię. Psy trzymam od nich na dystans. Przykładam dużą
wagę do opisu, zatem powtórzę jeszcze raz, dla dokładności. Gazety muszą opisać
to dokładnie. Obiekty mają długość 8 stóp. Sześciostopowe, pięciokrawędziowe
baryłkowate korpusy, mierzące 5.5 stopy w najszerszym miejscu, kości o szerokości
l stopy. Ciemnoszare, elastyczne i niewiarygodnie twarde. W bruzdach miedzy
krawędziami znajdują się siedmiostopowe, błoniaste skrzydła, również
ciemnoszarego koloru, które w oliwili znalezienia były zwinięte. Szkielet nośny
skrzydeł - z rurek lub gruczołów o nieco jaśniejszym odcieniu szarości, z
otworami na końcach. Krawędzie rozwiniętych skrzydeł są zablokowane. W
najgrubszym miejscu każdej z pięciu pionowych, podobnych do klepek w beczce
krawędzi, znajduje się pięć jasnoszarych, elastycznych ramion czy macek, w
chwili znalezienia zwiniętych i przylegających ciasno do korpusu. Okazały się
one rozciągliwe, a ich maksymalna długość liczy ponad 5 stopy; jak ramiona
prymitywnego liliowca. Każda z macek o 5 calach średnicy, po dalszych 6 calach
rozgałęzia się w niewielkie spiczaste odrosty czy wąsy, tak, że każda szypułka
liczy w sumie 25 macek. Ma szczycie korpusu znajduje się gruba, bulwiasta szyja
jasnoszarej barwy, zaopatrzona w coś, co przypomina skrzela, podtrzymująca
żółtawą, pięcioramienną, przypominającą rozgwiazdę głowę pokrytą długimi na 5
cale, sztywnymi rzęskami o różnorodnych, pryzmatycznych barwach. Głowa jest
gruba i pękata, mierzy około 2 stóp szerokości od czubka do czubka, z
trzycalowymi żółtymi rurkami wychodzącymi z każdego końca. Szczelina pośrodku
głowy służyła zapewne do oddychania, na końcu każdej rurki widnieje kuliste
napęcznienie, gdzie żółtawa błona cofa się ku nasadzie, ukazując szklistą, o
czerwonawej tęczówce gałkę, z całą pewnością oko. Z wewnętrznych kątów
ukształtowanej na podobieństwo rozgwiazdy głowy wychodzi pięć nieco dłuższych,
czerwonawych rurek kończących się workowatymi obrzmieniami tej samej barwy,
które naciśnięte rozchylają się w otwory o kształcie dzwonu i maksymalnej
średnicy dwóch cali, okolone białymi, przypominającymi zęby wypustkami -
prawdopodobnie jest to otwór gębowy. Wszystkie te rurki, rzęski i ramiona
należące do głowy o kształcie rozgwiazdy w chwili znalezienia byty czasowo
złożone i przylegały ściśle do bulwiastej szyi i korpusu. Wobec wielkiej
twardości taka elastyczność wydaje się wręcz zdumiewająca. W dolnej części
korpusu kanciaste, acz odmiennie funkcjonujące kopie układu głowy. Bulwiasta,
jasnoszara pseudoszyja - pozbawiona czegoś co wygląda jak skrzela - utrzymuje
zielonkawy, pięcioramienny kształt rozgwiazdy. Twarde, muskularne ramiona
długości 4 stóp, mierzące u podstawy 7 cali zwężają się do około 2,5 cala na
końcach, skąd wyrasta niewielki, zielonkawy, przecięty pięcioma żyłkami,
błoniasty trójkąt o długości 8 i szerokości 6 cali. Jest to łapka, płetwa lub
pseudostopa, która od miliarda do 50 czy 60 milionów lat temu pozostawiła
odciski w skale. Z wewnętrznych kątów rozgwiazdy wychodzą dwustopowe, czerwone
rurki o 5 calach średnicy u podstawy i l calu na końcu. W końcówkach widnieją
małe otworki. Wszystko to jest nadzwyczaj twarde i skórzaste, a jednocześnie
niesłychanie elastyczne. Czterostopowe ramiona z płetwami bez wątpienia służyły
istocie do poruszania się - pływania, czy czegoś w tym rodzaju. Poruszone,
ukazują niezwykłą muskulaturę. W chwili znalezienia wszystkie te elementy były
czasowo zwinięte wokół pseudoszyi i końca korpusu; podobnie rzecz miała się z
wypustkami po spodniej stronie. Nie potrafię jeszcze dokładnie ustalić czy owo
coś należało do świata zwierząt, czy roślin. Wszystko wskazuje raczej na
zwierzę. Jest to prawdopodobnie niezwykle zaawansowana w ewolucji forma
promieniaka, który zarazem nie utracił nic ze swych prymitywnych cech. Zauważa
się niewątpliwe podobieństwo do szkarłupnia, mimo pewnych zaprzeczających temu
oznak. Jako iż był to zapewne stwór morski, zadziwia układ i struktura
skrzydeł, choć mogły być one przydatne przy żegludze. Symetria natomiast jest
osobliwie roślinnej natury typu: góra-dół, w przeciwieństwie do zwierzęcego
układu struktur na bazie: przód-tył. Bajecznie wczesna data ewolucji,
poprzedzająca nawet najprostsze ze znanych dzisiaj, archaiczne organizmy -zbija
z tropu i rodzi domysły co do pochodzenia owego stwora, nieuszkodzone okazy tak
niesamowicie przypominają pewne stworzenie z pierwotnych mitów, że. ich
istnienie, w pradawnych czasach poza Antarktyda wyda je się nieuniknione. Dyer
i Pabodie, którzy czytali "Ne cronornicon" i widzieli powstałe z
inspiracji treści.] owej plugawej księgi przerażające obrazy Clarka Ashtona
Smitha, zrozumieją zapewne co mam na myśli, gdy mówię o Starszych Istotach,
które przypuszczalnie stworzyły całe ziemskie życic - czy to dla żartu, czy też
może przez pomyłkę. Otworzyło się szerokie pole do badań. Sadzać według
znalezisk, pochodzą one prawdopodobnie z okresu późnej kredy. Nad nimi
zwieszają się ogromne, masywne stalagmity. Wycięcie ich to nader żmudna i
ciężka robota, ale to właśnie ich twardość zapobiegła zniszczeniu okazów. Stan
zachowania skamielin jest wręcz zdumiewający, rzecz jasna dzięki procesom
wapiennym. Jak dotąd nie znaleźliśmy nic więcej; wznowimy poszukiwania później.
Teraz musimy odtransportować czternaście ogromnych okazów do obozowisk.. Nie
możemy użyć do tego psów, które szczekają jak oszalałe i wolimy się do nich nie
zbliżać. Dziewięć osób - trzy pozostały by pilnować psów - powinno poradzić
sobie z trzema saniami, mimo że wieje paskudny wiali. Musi my ustalić
połączenie lotnicze z cieśnina McMurdo i zacząć przewozić sprzęt, nim jednak
udam się na spoczynek, chciałbym dokonać sekcji jednego z tych stworów. Brakuje
mi tu prawdziwego laboratorium. Miech Dyer sam wymierzy sobie solidnego
kopniaka, że starał się powstrzymać mnie przed wyprawa na zachód, najpierw
najwyższe góry świata, a teraz to. Myślę, że możemy pogratulować sobie sukcesu.
Zadanie naukowe zostało wykonane. Dzięki Pabodiemu za świder, który pozwolił
nam otworzyć jaskinię. Czy teraz "Arkham" może powtórzyć opis?
Trudno wręcz opisać uczucie Pabodiego i moje po otrzymaniu
tego komunikatu. Entuzjazm naszych towarzyszy dorównywał naszemu. McTighe, który
w pośpiechu tłumaczył najistotniejsze fragmenty raportów w miarę jak napływały
z buczącego radia, kiedy tylko operator Lake'a zakończył transmisję, przepisał
je w całości ze sporządzonego stenogramu. Wszyscy pospołu docenialiśmy epokowe
znaczenie odkrycia. Gdy operator z "Arkham" powtórzył opisowe
fragmenty relacji, jak mu polecono, przesłałem Lake'owi ogólne gratulacje. Za
moim przykładem poszedł również Sherman z bazy zaopatrzeniowej w cieśninie
McMurdo oraz kapitan Douglas z "Arkham". Później jako kierownik
wyprawy dodałem parę uwag, które miały być przesłane za pośrednictwem statku w
świat, naturalnie, w ogólnym podnieceniu i poruszeniu, myśl o odpoczynku
wydawała się niedorzeczna. Jedynym moim pragnieniem było dotrzeć jak
najszybciej do obozowiska Lake'a. Wielkim rozczarowaniem był dla mnie jego
komunikat o nadciągającej z gór wichurze, uniemożliwiającej w obecnym czasie
jakąkolwiek komunikację lotniczą. Jednak w ciągu godziny zainteresowanie wzięło
górę nad rozczarowaniem. Lakę w kolejnych komunikatach donosił o pomyślnym
przetransportowaniu do obozu czternastu olbrzymich okazów. Zadanie to okazało
się nielicho trudne, gdyż stworzenia były zdumiewająco ciężkie; dziewięciu
mężczyzn jednak poradziło sobie z tym nad wyraz sprawnie. W obecnej chwili kilka
osób wznosiło, w stosownej odległości od obozowiska, śnieżną zagrodę, w której
dla większej wygody przy karmieniu miały być trzymane psy. Okazy, za wyjątkiem
jednego, na którym Lakę dokonać miał nader prymitywnej sekcji, wyładowano w
pobliżu obozu, na ubitym śniegu. Sekcja okazała się trudniejszym
przedsięwzięciem, aniżeli przypuszczano, gdyż pomimo gorąca buchającego z
benzynowego pieca w nowo postawionym namiocie laboratoryjnym, zwodniczo
elastyczna tkanka wybranego okazu - potężnego i nienaruszonego - nie straciła
nic ze swej twardości, dużo większej niż w przypadku zwykłej skóry. Lake
zachodził w głowę jak dokonać koniecznych nacięć nie niszcząc zarazem
delikatnej struktury, którą pragnął zbadać. Posiadał wprawdzie jeszcze siedem,
lepiej zachowanych okazów, ale mimo to było ich zbyt mało, by mógł sobie
pozwolić na utratę choćby jednego, chyba że okazałoby się iż w jaskini jest ich
jeszcze pod dostatkiem. Dlatego też zrezygnował z dokonania sekcji tego okazu i
przyciągnął do namiotu drugi, który choć miał na obu końcach resztki wypustek w
kształcie rozgwiazdy, był paskudnie zgnieciony i częściowo rozłupany wzdłuż
jednej z bruzd wielkiego korpusu. Wyniki o których niezwłocznie powiadomił nas
przez radio, były rzeczywiście ekscytujące i zapierały dech w piersiach. Trudno
mu było precyzyjnie operować instrumentami, które z najwyższym trudem cięły
anormalną tkankę, ale to co uzyskał wzbudziło w nas najwyższe zdumienie i
oszołomienie. Konieczną rzeczą będzie dokonanie diametralnych korekt we
współczesnej biologii, bowiem ów stwór nie był produktem żadnego, znanego nauce
wzrostu komórkowego. W okazie wystąpiły wyłącznie drobne zmiany mineralne i
mimo upływu dobrych 40 milionów lat organy wewnętrzne były absolutnie
nienaruszone. Twarda jak podeszwa, nie podlegająca rozkładowi i prawie nic
zniszczona tkanka była charakterystyczną cechą struktury stwora, a zatem
przejawem jakiegoś organicznego cyklu ewolucji bezkręgowców całkowicie
przekraczającego możliwości naszych dociekań. Ma początku wszystko co zna lazł
Lakę było wyschnięte, jednak po upływie pewnego czasu, gdy w panującym w
namiocie cieple rozpoczął się proces odtajania, z nieuszkodzonego boku stwora
począł dobywać się płyn organiczny o nader ostrej, odpychającej woni. Nie była
to krew, ale gęsta, ciemnozielona ciecz, pełniąca zapewne podobną funkcje.
Zanim Lakę osiągnął to stadium badań, wszystkie trzydzieści siedem psów zostało
odprowadzonych do niewykończonej jeszcze zagrody opodal obozowiska, choć nawet
z tej odległości słychać było ich szaleńcze ujadanie, gdy wyczuwały unoszący
się w powietrzu, kwaśny, ostry, drażniący fetor. Ta prowizoryczna sekcja,
zamiast cokolwiek wyjaśnić, pogłębiła tylko zagadkę. Wszelkie domysły snute na
lemat zewnętrznych organów okazu okazały się słuszne i w świetle uzyskanych dowodów
nikt nie mógł się wahać, by nazwać owo stworzenie zwierzęciem. Badania
wewnętrzne jednak, wykazały istnienie tak wielu cech roślinnych, że Lakę był
kompletnie zdezorientowany. Trawienie, cyrkulacja wewnętrzna i wydalanie
odbywało się poprzez czerwonawe rurki umieszczone przy podstawie, w kształcie
rozgwiazdy. Ogólnie można stwierdzić, iż jego organy oddechowe przyswajały
raczej tlen niż dwutlenek węgla, a co dziwniejsze, natknięto się na wewnętrzne
komory powietrza oraz dwa inne, w pełni rozwinięte systemy oddychania - przy
pomocy skrzeli i porów, najwyraźniej stwór był istotą ziemnowodną,
przystosowaną do długotrwałych okresów hibernacji. Jego narządy głosowe zdawały
się być połączone z głównym systemem oddychania, aczkolwiek zawierającym w
sobie tyle anomalii, że przy tak prowizorycznej sekcji nie sposób ich było
wyjaśnić. Artykułowana mowa, w sensie zwykłego wyrażania słów, wydaje się mało
prawdopodobna, bardziej logicznym byłoby sądzić, iż stwór wydawał całą gamę
dźwięcznych, melodyjnych, świergoczących tonów. Układ mięśniowy rozwinięty był
wręcz nadnaturalnie. System nerwowy był tak skomplikowany i wyewoluowany, że
Lakę wręcz osłupiał. Jakkolwiek pod pewnymi względami niezwykle prymitywny i
archaiczny, stwór posiadał szereg niebywale rozwiniętych i wyspecjalizowanych
ośrodków nerwowych i tkanek łącznych. Mózg o pięciu płatach był zaskakująco
zaawansowany w rozwoju i posiadał wyraźnie układ sensoryczny, działający po
części przy pomocy sztywnych rżę sęk na głowie stworzenia, którego parametry
były kom piętnie obce dla jakiegokolwiek organizmu. Prawdopodobnie dysponował
więcej niż pięcioma zmysłami, toteż jego zwyczajów i zachowań nie sposób było
domyślić się na podstawie analogii. Lakę sadził, że musiało to być stworzenie o
ogromnej wrażliwości i zróżnicowanych funkcjach. Reprodukcji dokonywał jak
rośliny okrytozalążkowe, zwłaszcza Pteriodophyta, posiadanymi na czubkach
skrzydeł zarodnikami, na tym etapie badań dokładne określenie nazwy owego
stworzenia byłoby rzecz niepoważna. Po części roślina, posiadało w trzech
czwartych strukturę zwierzęca. Z pochodzenia było istotą morską; wskazywał na
to jego symetryczny kształt oraz nie które inne cechy; nikt jednak nie potrafił
określić granic jego późniejszej adaptacji. Skrzydła nieodparcie sugerowały, że
to stworzenie latające. Sposób w jaki zdołało przejść swą potwornie złożoną
ewolucję, na nowo narodzonej ziemi, w tak szybkim czasie, by zostawić odciski w
skałach archaiku był równie niepojęty jak pewne mity, powracające w osobliwy
sposób we wspominaniach Lake'a - o wielkich Starych Istotach, które przybyły z
gwiazd i, dla żartu lub przez pomyłkę, stworzyły życie na ziemi, a także
szalone, zwariowane opowieści o zamieszkujących w głębi ziemi przybyszach z
kosmosu, opowiadane mi przez kolegę, badacza folkloru z wydziału anglistyki w
Miskatonic. Lakę brał rzecz jasna pod uwagę możliwość, że prekambryjskie
odciski mogli po zostawić mniej rozwinięci jeśli chodzi o ewolucję, przodkowie
obecnego okazu, ale po rozważeniu rozwiniętych właściwości strukturalnych
starszych skamielin, szybko odrzucił tę łatwą teorię. Kontury późniejszych
stworzeń wykazywały bowiem raczej cofanie się, aniżeli poślę? w ewolucji.
Rozmiar pseudostóp malał, a cała morfologia upraszczała się, tracąc swą
złożoność. Ponadto przebił dane nerwy i organy wyraźnie sugerowały regresję w
stosunku do form bardziej złożonych. W zadziwiający sposób przeważały tu organy
ulegające zanikowi, bądź organy szczątkowe. Ogólnie rzecz biorąc, niewiele to
wyjaśniało i Lakę znów powrócił do mitologii nadając swym znaleziskom
tymczasową, żartobliwą nazwę - Starsze Istoty. Około 2:50 nad ranem zdecydował
wreszcie zakończyć pracę i udać się na spoczynek. Organizm, na którym prowadził
sekcję przykrył brezentem, wyszedł z namiotu laboratoryjnego i z
zainteresowaniem począł oglądać nienaruszone okazy. Promienie nie gasnącego,
antarktycznego słońca ponownie dotarły do ich tkanek i czubki głów oraz rurki
dwóch czy trzech okazów zaczęły się z wolna rozwijać; Lakę nie sądził jednak,
by w powietrzu o temperaturze bliskiej zeru istniało niebezpieczeństwo ich
rozkładu, niemniej zebrał wszystkie nienaruszone okazy razem, nakrywając je
zbędnym namiotem, aby w ten sposób uchronić je przed bezpośrednim działaniem
procesów słonecznych, a zarazem stłumić nieco woń. która - jak wszystko wskazywało
- drażniła zaprzęgowe psy; wrogość tych zwierząt stała się rzeczywistym
problemem, mimo sporej bądź co bądź odległości w jakiej je trzymano i coraz
wyższych ścian ze śniegu, które wciąż zwiększająca się liczba osób wznosiła
pospiesznie wokół ich zagrody. Z powodu przybierającej na sile wichury -
wszystko wskazywało na to, iż od strony tytanicznych, posępnych gór nadciągała
nielicha śnieżyca - musiał przycisnąć jeszcze brzegi namiotu kilkoma ciężkimi
bryłami zlodowaciałego śniegu. Znów powróciły obawy przed antarktycznymi
zawieruchami, toteż pod nadzorem Atwooda zaczęto obwarowywać śniegiem od strony
gór namioty, zagrodę dla psów i prowizoryczne schronienia dla samolotów. Te
ostatnie, wzniesione z twardego śniegu i w trudnych warunkach, nie były dostatecznie
wysokie; koniec końców Lakę polecił zaprzestać innych prac i zająć się tylko
tym jednym za daniem. Było już po czwartej, kiedy Lakę dal nareszcie sygnał do
zakończenia transmisji, radząc nam, byśmy również pozwolili sobie na odrobinę
odpoczynku, tak jak uczynią to jego ludzie, kiedy ściany hangaru będą
odpowiednio wyższe. Następnie uciął sobie niedługą, przyjacielska pogawędkę z
Pabodiem raz jeszcze wychwalając jego doprawdy doskonałe świdry, które pomogły
mu dokonać wielkiego odkrycia. Do pochwał i pozdrowień do łączył się Atwood, ja
zaś przesłałem Lake'owi kilka ciepłych słów, przyznając mu rację co do podjęcia
wyprawy na zachód. Na koniec ustaliliśmy kolejną łączność radiową na dziesiątą
rano. Gdyby do tej pory wichura ustała, Lakę miał wystać samolot po grupę z
mojej bazy. Tuż przed udaniem się na spoczynek wysłałem ostatnią wiadomość na
"Arkham" z instrukcją, by nieco stonowano wiadomości wysyłane tego
dnia w świat. Wszystkie szczegóły bowiem były tak radykalne, że wzbudziłyby
falę nieufności i niedowierzania; należało rozgłaszać informacje o naszych
odkryciach nader oględnie, aż do chwili kiedy będziemy w stanie wszystko
uzupełnić, wyjaśnić i udokumentować.
3.
Sądzę, że tego ranka nikt z nas nie spał ani długo, ani
głęboko, nie pozwalały na to zarówno gwałtowność wichury, jak i podniecenie
spowodowane odkryciami Lake'a. nawet tam, gdzie się znajdowaliśmy, podmuchy
wiatru były tak potężne, że nie potrafiliśmy sobie wyobrazić jego siły w obozie
Lake'a, bezpośrednio pod ogromnymi, nieznanymi wierzchołkami, skąd brał swój
początek. McTighe obudził się o dziesiątej i jak było ustalone próbował
nawiązać łączność z Lake'm; występujące jednak w rozszalałym powietrzu na zachodzie,
jakieś zakłócenia natury elektrycznej uniemożliwiały łączność. Kiedy
połączyliśmy się z "Arkham", Douglas oznajmił nam, że też próbował,
bezskutecznie, nawiązać kontakt z grupą Lake'a. nie wiedział nic o huraganie,
gdyż choć u nas wiało jeszcze z uporczywą furią, w cieśninie McMurdo panowała
względna cisza i spokój. Przez cały dzień niespokojnie nasłuchiwaliśmy,
starając się od czasu do czasu nawiązać z Lake'm kontakt - bez skutku. Około
południa z zachodu nadciągnęła jeszcze silniejsza burza i zaczęliśmy już
obawiać się o bezpieczeństwo naszego obozu; niebawem jednak wichura przycichła
i tylko na krótko - o drugiej po południu - zaatakowała nas ponownie, pełną
mocą. O trzeciej wiatr był już bardzo słaby, a my zdwoiliśmy wysiłki, by
połączyć się z Lake'm. Wiedząc, że dysponuje czterema samolotami, zaopatrzonymi
w doskonałe nadajniki krótkofalowe nie potrafiliśmy wymyśleć jakiejkolwiek
zwykłej przyczyny, która mogła spowodować jednoczesną awarie wszystkich
czterech urządzeń, niemniej jednak, grobowa cisza przeciągała się i kiedy
rozmyślaliśmy o szaleńczej sile wichury jaka musiała rozszaleć się nad ich
obozowiskiem, przychodziły nam do głowy najgorsze przypuszczenia. O szóstej
nasze obawy stały się jednoznacznie mroczne i złowrogie. Po radiowej konsultacji
z Douglasem i Thorfinnssenem, postanowiłem podjąć kroki w celu wyjaśnienia
sytuacji. Piąty samolot, pozostawiony w bazie zaopatrzeniowej w cieśninie
McMurdo, z Shermanem i dwoma marynarzami był w dobrym stanie i gotowy do
natychmiastowego użytku, a wszystko wskazywało, że czarna godzina, kiedy to
miał zostać przez nas wykorzystany, właśnie wybiła. Połączyłem się przez radio
z Shermanem i poleciłem mu jak najszybciej dołączyć do mnie z samolotem i dwoma
marynarzami z bazy południowej, zwłaszcza, że panowały wręcz wymarzone warunki
powietrzne, następnie omówiliśmy skład grupy biorącej udział w nadchodzących
poszukiwaniach, ustalając, że należy zaangażować całe nasze siły, łącznie z
saniami i psami, które miałem ze sobą. nawet tak duży ładunek znaczył niewiele
dla olbrzymiego samolotu, zbudowanego zgodnie z naszym zamówieniem do
transportu ciężkich urządzeń. W przerwach wciąż usiłowałem nawiązać łączność z
Lake'm, ale nadal bez rezultatu. Sherman z marynarzami: Gunnarssoncm i
1-arsenem wy startowali o 7:50 nawiązując z nami kontakt kilkakrotnie podczas
lotu, by donieść o jego spokojnym przebiegu. Do naszej bazy przybyli o północy
i niezwłocznie pr,y stąpiliśmy do omówienia kolejnego kroku. To nader ryzykowne
przedsięwzięcie - lecieć nad Antarktydą pojedynczym samolotem bez wsparcia
żadnych baz po dro dze, nikt jednak nie zamierzał cofać się przed tym, co było
absolutną koniecznością. O drugiej, po wstępnym załadunku samolotu udaliśmy się
na krótki spoczynek, ale już o czwartej byliśmy znów na nogach golowi cło
kończyć pakowania i załadunku. Wystartowaliśmy 25 stycznia o godzinie 7:15
rano, udając się w kierunku zachodnim. Pilotem był McTighe. Ma pokładzie
znajdowało się dziesięciu ludzi, siedem psów, sanie, zapas paliwa i żywności
oraz szereg innych przedmiotów, łącznie Z pokładową radiostacją. Powietrze było
czyste, zupełnie spokojne, temperatura względnie łagodna i nic przewidywaliśmy
większych kłopotów z osiągnięciem punktu, w którym Lakę rozbił swój obóz.
nurtował nas jedynie problem co znajdziemy - lub czego NIE ZNAJDZIEMY u celu naszej drogi, gdyż na próby
nawiązania łączności z obozem odpowiedzią była niezmiennie grobowa cisza.
Marynarz Larsen pierwszy dostrzegł postrzępioną linię gór, a
jego krzyki sprawiły, że wszyscy czym prędzej rzuciliśmy się do okien wielkiej
kabiny samolotu. Pomimo dużej prędkości przybliżały się bardzo wolno, toteż
doszliśmy do wniosku, że muszą być niesłychanie odległe i widoczne wyłącznie
dzięki swej niewiarygodnej wysokości. Stopniowo jednak pięły się coraz to wyżej
i coraz bardziej posępne ku zachodniemu niebu; niebawem mogliśmy już rozróżnić
poszczególne nagie, poczerniałe, mroczne wierzchołki budzące w nas uczucie
nierealności i złudy, gdy tak obserwowaliśmy je, zalane czerwonawym
antarktycznym blaskiem w drażniącym tle opalizujących chmur lodowego pyłu. W
całym tym widowisku zawierała się uporczywa, przenikająca do głębi aluzja
potwornej tajemnicy, która miała zostać niebawem wyjawiona. Zupełnie jakby owe
potężne, niczym zrodzone z nocnych koszmarów iglice, były wrotami przerażającej
bramy wiodącej w głąb krain zakazanych snów, w głąb labiryntu, gdzie mieszają
się ze sobą otchłanie minione go czasu, przestrzeni i innych wymiarów, nic
potrafiłem stłumić w sobie odczucia, że były to złe twory - prawdziwe Góry
Szaleństwa, których odległe stoki wyzierały majacząc nad jakąś przeklętą,
najgłębszą z możliwych, otchłanią. A owo tło, przelewających się, na wpół
rozświetlonych chmur przywodziło na myśl niemożliwe do opisania, mgliste
kosmiczne rubieże, wykraczające daleko poza ziemskie przestrzenie i przywodziło
na myśl przejmujące uczucie kompletnej obcości, oderwania, pustki i śmierci
panującej od stuleci w tej dziewiczej, niezbadanej południowej krainie. To
młody Danforth pierwszy zwrócił naszą uwagę na zadziwiające regularności w zarysie
majaczących na tle nieba wyższych gór. Przylegały do nich fragmenty
geometrycznych sześcianów, o których wspominał Lakę w swoich komunikatach, i
które praktycznie usprawiedliwiały jego porównanie do powstałych w sennych
wizjach ruin prastarej świątyni, na spowitych chmurami szczytach azjatyckich
gór, tak subtelnie i osobliwie namalowanych przez Koericha. Prawdę mówiąc, w
tym nieziemskim kontynencie tajemniczych gór było coś natrętnie i złowieszczo
rocrichowskiego. Odczułem to już w październiku, kiedy po raz pierwszy ujrzałem
Ziemię Wiktorii, a teraz uczucie to powróciło na nowo ze zdwojoną siłą. Tym
razem towarzyszyło mu dodatkowo niepokojące wrażenie analogii do mitów z
archaiku; wrażenie iż ta wstrząsająca kraina śmierci przypomina okryty złą
sławą, posępny płaskowyż Leng, z pradawnych legend. Mitologowie umiejscawiają
go w Azji Centralnej, ale pamięć ludzkiej rasy - lut) jej poprzedników, jest
długa i może być tak, że pewne opowieści pochodzą z krain, gór i świątyń
starszych niż Azja, starszych niż jakikolwiek ludzki świat, który znamy. Kilku
odważnych mistyków napomknęło o praarchaicznej genezie fragmentarycznych
Manuskryptów Pnakolyckich sugerując, że wyznawcy Tsathoggui byli równie obcy
człowiekowi jak sam Tsathoggua. Leng, gdziekolwiek by się nie znajdował w
czasie i przestrzeni, nic należał do miejsc które chciałbym odwiedzić, czy
choćby znaleźć się w ich pobliżu. Nie chciałbym również zetknąć się bliżej ze
światem, który spłodził tak zagadkowe, pochodzące z archaiku, odrażające
monstra o jakich wspominał La ke. W tej chwili żałowałem wręcz, że w ogóle
czytałem plugawy "Necronomicon" i prowadziłem rozmowy z tym
nieprzyjemnym erudytą, badaczem folkloru, Wilmarthem z naszej uczelni, nastrój
ten bez wątpienia jedynie wzmógł moją reakcję na dziwaczny miraż, który
roztoczył się przed nami pośród coraz bardziej opalizującego zenitu, w miarę
jak zbliżaliśmy się do masywu i zaczęliśmy dostrzegać widoczne na dole, mocno
pofałdowane pogórze. W minionych tygodniach widziałem tuziny polarnych miraży,
a niektóre z nich były równie niesamowite i fantastycznie żywe jak ten. Teraz
jednak wyczuwałem w nim całkowicie nowy, nieokreślony i groźny symbolizm;
ciarki przeszły mi po plecach, gdy ujrzałem ów kryjący labirynt bajecznych
murów, wież i minaretów wyłaniający się z rozszalałego lodowego wszechświata
przed naszymi oczami. W sumie owo gigantyczne miasto o nieznanej człowiekowi,
przechodzącej ludzkie wyobrażenie architekturze, z rozległymi skupiskami
czarnych jak noc wytworów sztuki kamieniarskiej zdawało się, w przerażający
sposób urągać wszelkim prawom geometrii. Występowały tam ścięte stożki -
niekiedy z terasami, zwieńczone wysokimi, cylindrycznymi szczytami - tu i
ówdzie bulwiaste rozszerzonymi, często z warstwami ciężkich, fryzowanych tarcz;
dziwne, zwieszające się. przypominające stoły konstrukcje przywodzące na myśl
sterty nakładających się jedne na drugą prostokątnych lub owalnych płyt i
pięcioramiennych gwiazd. Były tam kompozycje stożków i piramid, zarówno samych,
jak i przyozdobionych walcami i sześcianami. Gdzieniegdzie strzelały w górę
wąskie, smukłe jak igły wieżyce - i co zastanawiające - zawsze w grupach po
pięć. Wszystkie te, przypominające wytwory chorej wyobraźni, budowle zdawały
się być połączone ze sobą rurowymi mostami przechodzącymi z jednego w drugi na
różnych, zawrotnych wysokościach. Dopiero one oddawały całą skalę
przytłaczającego ogromu owej niesamowitej, zapierającej dech w piersiach
budowli. Generalnie miraż przypominał niektóre z bardziej szalonych form
zaobserwowanych i opisanych w 1820 roku przez arktycznego wielorybnika
Scoresby'ego. Teraz jednak i w takim miejscu, w obliczu mrocznych, nieznanych
zdających się sięgać niebios górskich wierzchołków, w chwili gdy nasze umysły
dręczyła wizja innego, jeszcze starszego świata i przeczucie nieszczęścia,
które prawdopodobnie spotkało większą część naszej ekspedycji, wydawało się nam
iż posępny miraż stanowi ostrzeżenie przed czającym się tu ukrytym,
nieskończonym złem. Byłem zadowolony, kiedy wizja zaczęła w końcu się rozmywać,
aczkolwiek w trakcie tego procesu niektóre z wieżyczek i iglic przybrały
jeszcze ohydniejsze, pomimo iż tylko przejściowe, kształt' 'idy w końcu cała
iluzja rozpłynęła się pośród opalizującej kipieli, ponownie zaczęliśmy
spoglądać w kierunku ziemi; zbliżał się bowiem kres naszej podróży. Przed nami
pięły się strzeliście przyprawiające o zawrót głowy nieznane góry, niczym
przerażający wał obronny wzniesiony przez gigantów, a ich dziwaczna regularność
widoczna była, z zaskakującą ostrością, nawet bez lornetek. Znajdowaliśmy się
teraz nad najniższymi partiami pogórza i dostrzegliśmy pośród śniegu, lodu i
nagich skał głównego płaskowyżu kilka burych płatów, które jak sądziliśmy były
miejscem obozu i prac wiertniczych Lake'a. Wyższe partie pogórza rozciągały się
na przestrzeni 5 czy 6 mil tworząc odrębny masyw, wyraźnie odcinający się od
przeraźliwej linii wyższych niż himalajskie wierzchołków. Po dłuższym czasie
Kopcs -student, który zastąpił McTighe'a przy sterach - skierował maszynę w
dół, ku ciemnemu punktowi po naszej lewej stronie, którego rozmiar świadczył,
iż musiał to być obóz. W tym samym czasie McTighe przekazał ostatni komunikat,
jaki w nieocenzurowanej formie otrzymał świat od naszej ekspedycji. Wszyscy,
rzecz jasna, czytali krótkie i niepełne doniesienia o naszym dalszym pobycie na
Antarktydzie. W kilka godzin po lądowaniu przesłaliśmy ocenzurowany już
meldunek o tragedii jaka się tu wydarzyła, niechętnie wspominając o
przerażającej wichurze jaka nadeszła poprzedniego dnia, lub noc wcześniej,
niosąc zagładę całej grupie Lake'a. Jedenaście trupów, młody Oedney zaginiony.
Społeczeństwo wybaczyło nam, iż nie zagłębialiśmy się w szczegóły, zdając sobie
sprawę z ogromu szoku i żalu wywołanego tym strasznym dramatem, wierząc
zarazem, że to huraganowy wicher i jego niszcząca siła sprawiły, iż owych
jedenaście ciał nie nadawało się do transportu. Prawdę mówiąc pochlebiam sobie,
że nawet w obliczu takiego nieszczęścia, w kompletnym oszołomieniu i
chwytającej za serce grozie udało się nam niemal w każdym przypadku, w
niewielkim tylko stopniu rozminąć z prawdą. Sęk bowiem w tym, że nie śmieliśmy
wyznać wszystkiego;
nie uczyniłbym tego i dziś, gdyby nie konieczność
przestrzeżenia innych przed bezimiennym koszmarem, rakiem jest, iż huraganowy
wicher poczynił w obozie potworne spustoszenia. Burza miotająca z furią odłamki
lodu, musiała swymi rozmiarami przekraczać wszystkie jakie dotąd napotkała
nasza ekspedycja. Jeden ze schronów samolotowych - wydaje się iż wszystkie były
zbyt słabe i niezdolne, by stawić czoła podobnemu żywiołowi - został
praktycznie starty na miazgę, a rusztowanie odległego świdra dosłownie
rozniesione na kawałki. Metalowe szczątki samolotów i urządzeń wiertniczych
wygładzone zostały na wysoki połysk, a dwa niewielkie namioty, pomimo iż
znajdowały się za obwarowaniami ze śniegu, kompletnie rozpłaszczone. Wszystkie
drewniane powierzchnie wystawione na działanie wichury obdarte były z farby i
podziurawione jak ser szwajcarski. Ma śniegu nie pozostały żadne ślady. Nie
znaleźliśmy też żadnego z archaicznych obiektów biologicznych w stanie
nadającym się do transportu. Zebraliśmy jedynie kilka okazów minerałów z
ogromnej sterty zawierającej zielonkawe odłamki steatytu z dziwnymi odciskami w
kształcie rozgwiazdy i niewyraźnych śladów punkcików, które spowodowały tyle
wątpliwości. Ponadto trochę skamieniałych kości, wśród których były egzemplarze
noszące osobliwe ślady uszkodzeń. Nie przeżył ani jeden pies. Ich w pośpiechu
budowana w pobliżu obozu zagroda ze śniegu była prawie całkowicie zburzona.
Uszkodzenia te mogły być dziełem wichury, aczkolwiek większe szkody widniejące
w murze od strony obozowiska, czyli od zawietrznej, zdawały się sugerować, iż
były one dziełem samych psów, które walcząc jak oszalałe rozbiły ścianę pragnąć
wyrwać się na wolność. Zaginęły wszystkie trzy pary sań, co tłumaczyliśmy
działaniem wichru, który porwał je w nieznane. Urządzenie wiertnicze i
aparatura do topienia lodu znajdujące się w miejscu wiercenia były zbyt
zniszczone, aby można je było naprawić. Użyliśmy ich zatem do zaczopowania w
niewielkim tylko stopniu zniszczonej bramy wiodącej w przeszłość, otwartej
przez Lake'a. Pozostawiliśmy też w bazie dwa najbardziej uszkodzone samoloty,
zwłaszcza że w naszej grupie było tylko czterech pilotów z prawdziwego
zdarzenia - Sherman, Dantbrth, McTighe i Ropes - a na dodatek Danforth był w
zbyt kiepskim stanie psychicznym, aby pilotować maszynę. Zabraliśmy natomiast
ze sobą wszystkie książki, aparaturę naukową oraz różne inne przedmioty, które
przypadkiem weszły nam w ręce, jakkolwiek wiele z nich było uszkodzonych i nie
mogło się nam na wiele przydać. Zapasowe namioty i futra albo zaginęły, albo
były w takim stanie, że nie nadawały się już do użytku.
Mniej więcej o czwartej po południu, po dalekim zwiadzie
lotniczym ostatecznie uznaliśmy Gedney'a za zaginionego i przesłaliśmy
ocenzurowaną wiadomość na "Arkham", skąd miano przekazać ją dalej.
Sądzę, że udało nam się utrzymać komunikaty w spokojnym i wymijającym tonie.
Mówiliśmy głównie o poruszeniu wśród psów, których szaleńczy niepokój wywołany
bliskością pradawnych okresów biologicznych spodziewał się wyjaśnić nieżyjący
Lakę. nie wspomnieliśmy natomiast nic, o podobnym zaniepokojeniu, kiedy węszyły
w pobliżu osobliwych, zielonkawych steatytów i niektórych innych przedmiotów
znajdujących się na miejscu tragedii - instrumentów naukowych, samolotów,
urządzeń tak w samym obozie jak i w miejscu wierceń. Wszystko było potrzaskane,
bezlitośnie rozwleczone, nosiło ślady działalności wiatru, który musiał wiać tu
z przerażającą i zadziwiającą siłą. W obozie powinno być czternaście okazów
biologicznych, i jeżeli o nie chodzi - informacje jakie przekazaliśmy były,
oględnie mówiąc zdawkowe. Powiedzieliśmy, że znaleziono wyłącznie egzemplarze
uszkodzone, których wygląd jednak w pełni potwierdził, że opis Lake'a był
wyjątkowo dokładny. Było nam trudno nie mieszać w tę sprawę osobistych uczuć,
ale nie wyznaliśmy dokładnej liczby ani nie wspomnieliśmy o stanie znalezionych
przez nas zwłok. Uzgodniliśmy między sobą, że nie powiemy niczego, co mogłoby
sugerować popadniecie w obłęd niektórych ludzi Lake'a. A wszystko zdawało się
na to wskazywać, kiedy odkryliśmy sześć uszkodzonych monstrów pogrzebanych
pieczołowicie, w pionowej pozycji w grobach w śniegu. Ich głębokość sięgała 9
stóp, a każdy z grobów zwieńczony został pięcioramiennym kopcem oznaczonym na
szczycie grupą punkcików, układającą się dokładnie w taki sam wzór jak na
osobliwych, zielonkawych steatytach z warstw pochodzących z mezozoiku.
natomiast osiem nieuszkodzonych okazów, o których wspominał Lakę musiało zostać
porwanych przez wichurę. Zadbaliśmy również o to, by zanadto nie wzburzyć
umysłów opinii publicznej, toteż nie powiedzieliśmy z Danforthem zbyt wiele o
przerażającej podróży nad górami, którą odbyliśmy następnego dnia. Tylko
dlatego, iż całkowicie odciążony samolot byt w stanie przelecieć nad masywem
górskim na tak ogromnej wysokości, miłosierny los ograniczył liczebność grupy
rekonesansowej do naszej dwójki. Kiedy już wracaliśmy, Danfbrth był bliski
histerii, choć. z podziwu godnym uporem trzymał język za zębami, nie musiałem
go przekonywać i zmuszać do obietnic, że nie doda nic ponad to co
zdecydowaliśmy rozgłosić oficjalnie oraz zachowa milczenie na temat szkiców i
innych rzeczy przywiezionych przez nas z rekonesansu w kieszeniach, jak również
na temat Filmów, które potem wywołamy prywatnie, tylko dla naszego użytku. Tak
wiec część obecnej relacji będzie czymś zupełnie nowym, tak dla Pabodiego,
McTighe'a, Ropesa, Shermana i całej reszty, podobnie jak i dla całego świata,
niewątpliwie milczenie Danfortha jest głębsze od mojego, widział on bowiem, lub
wydaje mu się, że widział coś o czym nawet mnie nie powiedział. Jak wszystkim
wiadomo, raport nasz zawierał opowieść o niezwykle trudnej wspinaczce,
potwierdził też opinię Lake'a, że ogromnie wierzchołki zbudowane są z łupków
archaicznych i innych bardzo dawno sfałdowanych warstw, które nie uległy
przekształceniom od czasów co najmniej środkowej epoki komanczańskiej. W
dalszej części raportu znajdowała się ogólnikowa wzmianka o regularności
kształtów przylegających do gór sześcianów i formacji w kształcie watów
obronnych, stwierdzenie iż wejścia do jaskiń wskazują na istnienie zjawiska
rozpuszczania wapiennych żył, przekonanie, że niektóre stoki i przełęcze są
dostępne dla wytrwałych wspinaczy. Raport kończył się informacja, iż po
tajemniczej, drugiej stronie gór rozciąga się ogromny superpłaskowyż, równie
starożytny i nic zmieniony jak same góry. Leży on na wysokości 20 tysięcy stóp,
i pokryty jest groteskowymi formacjami skalnymi wystającymi spod cienkiej
pokrywy lodowej, kończy się zaś niskim pogórzem, ciągnącym się od głównej
powierzchni płaskowyżu, do podnóża zaskakująco urwistych, najwyższych
wierzchołków masywu. Wszystkie te
dane są pod każdym względem prawdziwe i w zupełności
usatysfakcjonowały naszych towarzyszy w obozie, naszą trwającą 16 godzin
nieobecność, dłuższą niż tego wymagał lot, lądowanie, rekonesans i zebranie
próbek skalnych, usprawiedliwiliśmy przedłużającym się niczym za sprawą złych
mocy, niepomyślnym wiatrem oraz lądowaniem na wspomnianym, dalszym pogórzu, na
szczęście opowieść nasza brzmiała zwyczajnie i na tyle prozaicznie, że nikt nie
zapragnął powtórzyć naszego lotu. Gdyby mimo tego ktoś próbował to uczynić,
wykorzystałbym wszelkie możliwe środki perswazji aby go powstrzymać - nie wiem
co zrobiłby Danforth. Podczas naszej nieobecności Pabodie, Sherman, Ropes,
McTighe i Wiliamson uwijali się jak frygi przy naprawie dwóch mniej
uszkodzonych samolotów Lake'a, doprowadzając je, acz z pewnym trudem, do stanu
używalności. Samoloty postanowiliśmy załadować następnego ranka i jak
najszybciej wyruszyć z powrotem, do naszej starej bazy. Mimo okrężnej drogi był
to niewątpliwie najbezpieczniejszy sposób dotarcia do cieśniny McMurdo; lot w
linii prostej ponad nieznanymi obszarami martwego od wieków kontynentu, byłby
wielokroć bardziej ryzykowny. W wyniku tragicznego zdziesiątkowania naszej
wyprawy oraz zniszczenia urządzeń wiertniczych dalsza kontynuacja badań nie
wchodziła w grę. nurtujące nas wątpliwości i dojmująca zgroza, o których nie
wspomnieliśmy słowem, sprawiły iż pragnęliśmy tylko najszybciej jak to możliwe
uciec z tego południowego świata pustki i bezbrzeżnego szaleństwa.
Jak już ogół czytelników wie, nasz powrót do zamieszkałego
świata odbył się bez dalszych nieszczęść, następnego dnia wieczorem, 27 stycznia,
wszystkie samoloty, po szybkim locie non-stop dotarły do naszej starej bazy. 28
w dwóch etapach osiągnęliśmy cieśninę McMurdo. Jedyna przerwa w locie była
krótka i wywołała ją awaria sterów podczas szalonej wichury, na jaką
natknęliśmy się nad polem lodowym po opuszczeniu terytorium wici kiego
płaskowyżu. pięć dni później "Arkham" i "Miskatonic" z cala
załogą i sprzętem na pokładach pozostawiły za sobą grubiejące z dnia na dzień
coraz bardziej pola lodowe i wpłynęły na morze Kossa; na zachodzie, przed nami
na tle zachmurzonego, mrocznego, antarktyczncgo nieba widniały kontury
absurdalnie niskich gór na Ziemi Wiktorii. Zawodzenie wiatru, przechodzące w
przeciągły gwizd zmrażało mnie do szpiku kości. Niecałe dwa tygodnie później
opuściliśmy ostatnie rubieże polarnej krainy, dziękując niebiosom, że udało nam
się ujść cało z tego straszliwego, przeklętego świata, gdzie życie i śmierć,
czas i przestrzeń zawarty czarne, bluźniercze sojusze w nieznanych epokach,
kiedy materia zaczęła wykonywać, pierwsze nieśmiałe jeszcze ruchy i pływać po
nie do końca wówczas ostudzonej powierzchni planety.
Od chwili naszego powrotu, zachowując pewne wątpliwości i
domysły dla siebie, z zadziwiającą jednomyślnością i wzajemnym zaufaniem robimy
wszystko, by znie chęcić innych do prowadzenia badań na terytorium Antarktydy.
Nawet młody Danforth w nerwowym załamaniu nie zająknął się słowem przed swoimi
lekarzami - jak już wspomniałem faktycznie istnieje coś, o czym myśli, że tylko
on to widział i nawet mnie tego nie zdradza, choć, jak się wydaje, zwierzenie
takie poprawiłoby jego stan psychiczny, gdyby się na nie zdecydował..
Moglibyśmy sobie wiele wyjaśnić, a jemu przyniosłoby to ulgę, choć to wszystko
zapewne było tylko złudzeniem, mglistą konsekwencją wcześniejszego szoku. W każdym
razie takie odniosłem wrażenie po tych kilku rzadkich chwilach wylewności,
kiedy bełkotał mi do ucha rozmaite chaotyczne zdania, zdania i słowa które
wyrzucał z siebie gwałtownie i nerwowo, aż do chwili kiedy pozornie odzyskiwał
nad sobą panowanie. Trudno nam będzie odwieść innych od wyprawy na wielkie,
białe południe, zwłaszcza że nasze wysiłki mogą odnieść przeciwny skutek,
przyciągając uwagę ciekawskich. Powinniśmy byli wiedzieć od początku, że ludzka
ciekawość jest nieśmiertelna, a wyniki uzyskane i ogłoszone przez naszą wyprawę
staną się dostateczną pokusą dla innych, by zapragnęli wyruszyć w tę samą,
trwającą od wieków pogoń za nieznanym. Doniesienia Lake'a o tych biologicznych
potwornościach wzbudziły wśród kolegów i paleontologów najwyższe zainteresowanie,
jakkolwiek byliśmy na tyle przezorni, że ukryliśmy fragmenty szczątków wydobyte
z grobów w których pogrzebane zostały okazy, oraz fotografie tych okazów,
wykonane w chwili ich odnalezienia. Powstrzymaliśmy się także przed pokazaniem
jeszcze bardziej zagadkowych, uszkodzonych kości i zielonkawych steatytów;
Danforth natomiast i ja bacznie strzegliśmy zdjęć zrobionych przez nas na
superpłaskowyżu za łańcuchem górskim. Zachowaliśmy również dla siebie pewne
pocięte rzeczy, które wygładziliśmy, rozprostowaliśmy i po przestudiowaniu ich
ze zgrozą, zabraliśmy w kieszeniach do bazy. Obecnie jednak przygotowywana jest
ekspedycja Starkweathera i Moora, dysponująca aparaturą i sprzętem dużo lepszym
od naszego. Jeżeli nie odwiedziemy ich od tego zamierzenia, dotrą do samego
pola Antarktydy i tak długo będą wiercić i topić, aż odkryją to, o czym my już
wiemy doprowadzając tym samym do końca świata. Dlatego muszę przerwać
milczenie: opowiedzieć o wszystkim, nawet o tym niewiarygodnym, przerażającym
bezimiennym tworze spoza Gór Szaleństwa.
4.
Z wahaniem i bardzo niechętnie powracam pamięcią do obozu
Lake'a i lego, co w rzeczywistości lam odkryliśmy - i do owego tworu za Górami
Szaleństwa. Prosto i naturalnie byłoby złożyć wszystko na karb szaleństwa jakie
ogarnęło część grupy Lake'a. Sama demoniczna górska wichura wystarczyła, by w
tym sercu krainy pustki i tajemnic, doprowadzić każdego do obłędu.
Ukoronowaniem potworności był stan zwłok - zarówno ludzkich jak i psich.
Wszystkie one wyglądały strasznie -rozdarte i rozszarpane w tyleż szatański co
niewytłumaczalny sposób. Na ile zdołaliśmy się zorientować przyczyną śmierci
było albo uduszenie, albo rozdarcie na sztuki. Prawdopodobnie kłopoty zaczęły
się od psów, które wpadły w popłoch; wygląd ich prowizorycznej zagrody
świadczył, że wydostały się z niej siła. Wprawdzie, z powodu wrogiego stosunku
zwierząt do tych piekielnych istot z archaiku, zagroda stała w pewnej
odległości od obozu, ale ów środek ostrożności okazał się niewystarczający.
Pozostawione za kruchymi, niedostatecznie wysokimi ścianami, sam na sam z
potwornym huraganowym wiatrem, psy musiały wpaść w panikę, nie sposób
stwierdzić czy przyczyną owego popłochu był tylko wiatr, czy jakiś przenikliwy,
przybierający na sile fetor wydzielany przez te koszmarne okazy, niemniej
jednak, cokolwiek się tam wydarzyło było w dostatecznym stopniu odrażające i
plugawe. Chyba najlepiej będzie jeśli opowiem o wszystkim otwarcie, nie siląc
się na delikatność, opierając się o bezpośrednie obserwacje i jedyne nasuwające
się logiczne wnioski, zarówno Daniortha jak i moje. Muszę stanowczo oświadczyć,
iż zaginiony Gedney nic byt w żaden sposób odpowiedzialny za obrzydliwe,
przyprawiające o mdłości okropieństwa jakie zastaliśmy w obozie. Wspomniałem
już, iż ciała były w straszliwy sposób poszarpane. Teraz zaś pragnę dodać, że
niektóre z nich były porozrywane i rozczłonkowane w zdumiewająco nieludzki, i
dokonany z zimna krwią sposób. Dotyczyło to zarówno ludzi jak i psów. Wszystkie
co bardziej zdrowe i tłuste zwłoki, zarówno stworzeń dwu- jak i czworonożnych
miały wyciętą i usuniętą, niczym przez skrupulatnego rzeźnika, główną masę
tkankową. Ale najpotworniejsze skojarzenia budziła rozsypana wokoło, w osobliwy
sposób sól, pochodząca z rozbitych skrzyń przechowywanych w samolotach. Odkryliśmy
to wszystko w jednym z prymitywnych hangarów, z którego wy wleczony został
aeroplan. Niestety wiatr pozacierał wszystkie ślady, które mogłyby udzielić nam
jakichkolwiek wiarygodnych wyjaśnień. Nie dostarczyły leż żadnych wskazówek
strzępy odzieży zdartej brutalnie z ciał ludzkich okazów. Bezsensownym jest tu
również wspomnienie, iż wydawało się nam, że w osłoniętym od wiatru kącie
zniszczonego ogrodzenia dostrzegliśmy słabe na wpół zamazane ślady na śniegu,
nic należały one bo wiem do żadnej ludzkiej istoty, lecz nieodparcie kojarzyły
się ze skamieniałymi odciskami, o których nieszczęsny, nieżyjący już Lakę tyle
nam mówił przez ostatnie kilka dni. Jak już zaznaczyłem, okazało się że bez
śladu zaginęli młody Gedney i jeden z psów. Gdy dotarliśmy do tego
przerażającego hangaru przegapiliśmy początkowo zwłoki dwóch mężczyzn i dwóch
psów, jednak po przebadaniu potwornych grobów weszliśmy do całkiem
nienaruszonego namiotu, w którym przeprowadzona by ła sekcja, natknęliśmy się
na kolejną osobliwość. Wnętrze nie wyglądało tak jak podczas badań prowadzonych
przez Lake'a, gdyż z prowizorycznego stołu znikły przykryte szczątki pradawnego
monstrum. Prawdę mówiąc już wcześniej domyślaliśmy się, że jeden ze
znalezionych przez nas sześciu niedbale i obłąkańczo pogrzebanych stworów -
ten, który wydawał z siebie osobliwy, drażniący nozdrza fetor - może być owym
uszkodzonym okazem, który usiłował badać Lakę. Ma samym siole laboratoryjnym i
wokół niego poniewierały się inne rzeczy i niewiele czasu zajęło nam
stwierdzenie, iż są to starannie, choć osobliwie i niewprawnie wypreparowane
organy człowieka i psa. Aby nie ranić uczuć tych co przeżyli, zataję tożsamość
owego nieszczęśnika. Urządzenia anatomiczne Lake'a zniknęły, lecz natknęliśmy
się na ślady świadczące, że zostały pieczołowicie oczyszczone. Zniknął również
piec benzynowy, a wokoło natknęliśmy się na sporą ilość wypalonych zapałek. Owe
ludzkie szczątki pogrzebaliśmy obok zwłok pozostałych dziewięciu mężczyzn;
szczątki psa z pozostałymi trzydziestoma pięcioma psami. Co się tyczy
dziwacznych plam na stole laboratoryjnych i na stercie rozsypanych
bezceremonialnie opodal, i potraktowanych w nader barbarzyński sposób
ilustrowanych książek, byliśmy zbyt wstrząśnięci by snuć jakiekolwiek domysły.
To właśnie wzbudzało w obozowisku największą zgrozę, niemniej jednak
natknęliśmy się w nim na inne, równie zdumiewające rzeczy. Zniknięcie Gedney'a,
psa, ośmiu nieuszkodzonych okazów biologicznych, trzech par sań, rozmaitych
instrumentów, ilustrowanych książek technicznych i naukowych, materiałów
piśmiennych, latarek elektrycznych z bateriami, żywności, paliwa, pieca,
zapasowych namiotów, kombinezonów futrzanych i tym podobnych, wykraczało poza
granice zdrowego rozsądku. Podobnie rzecz miała się ze strzępiastymi kleksami
atramentu na niektórych kawałkach papieru oraz ewidentne oznaki czyjegoś
manipulowania i eksperymentowania przy samolotach i innych urządzeniach
mechanicznych, zarówno w bazie jak i w miejscu gdzie prowadzono wiercenia. Nie
oszczędzono również kredensu z żywnością, zniknęły różne artykuły, a blaszane
puszki, otwarte w najbardziej niewiarygodny sposób i w nieprawdopodobnych
miejscach, ułożono w odrażający swym komizmem stos. Kolejną, pomniejszą zagadkę
stanowiła obfitość rozsypanych zapałek, wypalonych, całych i połamanych. Równie
tajemniczy wydawał się fakt, iż dwie lub trzy plandeki namiotowe oraz
kilkanaście futrzanych kombinezonów, jakie znaleźliśmy nieopodal, pocięto i
poszarpano w nader osobliwy i oryginalny sposób, w niemożliwym do określenia
celu. Wszystko to było przykładem nieokiełznanego szaleństwa. Przewidując
okoliczności zbliżone do obecnych, sfotografowaliśmy szczegółowo wszystkie
główne dowody obłędu jaki dotknął ludzi w obozie. Na nich właśnie pragniemy się
oprzeć, uzasadniając nasz sprzeciw wobec organizowanej właśnie Ekspedycji
Starkweathera i Moora. Pierwszą czynnością po odnalezieniu przez nas zwłok w
hangarze było sfotografowanie ich, a następnie otwarcie ułożonych w szeregu,
makabrycznych grobów zwieńczonych pięcioramiennymi, śnieżnymi kopcami. Trudno
było nie dostrzec analogii tych potwornych muld zdobionych grupkami punkcików i
dziwnymi, zielonkawymi steatytami, opisywanymi przez nieszczęsnego Lake'a;
podobieństwo to przybrało jeszcze na sile, gdy natknęliśmy się na całą stertę
tych minerałów. Należy jasno powiedzieć, iż generalnie kształt tych steatytów
aż do obrzydliwości przypominał zbliżoną wyglądem do rozgwiazdy głowę owych
pochodzących z archaiku istot. Jednomyślnie stwierdziliśmy, że podobieństwo to
musiało mieć ogromny wpływ na przeczulone, przemęczone umysły ludzi Lake'a.
Przyjęliśmy zgodnie, iż to właśnie szaleństwo - ześrodkowujące się w Gedney'u
jako jedynym przypuszczalnie ocalałym - było powodem wszystkich przerażających
wypadków jakie miały tu miejsce.
Nię będę jednak na tyle naiwny, by sądzić że żaden z nas nie
żywił najdzikszych, najbardziej fantastycznych podejrzeń, których jednak zdrowy
rozsądek nie pozwalał nam do końca sformułować.
Po południu Shennan, Pabodie i McTighe wyruszyli samolotem
na zwiad, by spenetrować całe okoliczne terytorium. Bez rezultatu. Grupa
patrolowa doniosła jedynie o gigantycznej barierze łańcucha górskiego, który
nie tracąc ani jarda ze swej przeraźliwej wysokości, ani nie zmieniając
struktury geologicznej rozciągał się, jak okiem sięgnąć w prawo i w lewo. na
niektórych jednak wierzchołkach wyraźnie można było dostrzec formacje
ukształtowane na podobieństwo watów i iglic, wzmagających tylko fantastyczne
podobieństwo do malowanych przez Roericha azjatyckich wzgórz z ruinami. Rozkład
tajemniczych pieczar widniejących w czarnych, zmiecionych ze śniegu skalnych
ścianach wydawał się nieregularny nawet z tak dużej odległości. Pomimo całej
grozy sytuacji w naszych wnętrzach pozostało dość naukowego zapału i żądzy
przygód, byśmy pragnęli zbadać nieznane krainy znajdujące się poza owymi
tajemniczymi górami. Zgodnie z naszym wymijającym komunikatem, po dniu pełnym
zakłopotania i dojmującej zgrozy o północy udaliśmy się na spoczynek, ale w
głowach mieliśmy już gotowy plan odbycia następnego dnia jednego lub więcej
lotów ponad masywem górskim. Zamierzaliśmy dokonać tego na pokładzie odciążonej
maksymalnie maszyny, zaopatrzonej jedynie w kamerę lotniczą i mżą dzenia
geologiczne. Postanowiliśmy, że jako pierwsi polecą: Danforth i ja. W związku z
tym, jako że planowaliśmy start wczesnym rankiem wstaliśmy punktualnie o 7.
Jednak silny wiatr, o którym wspominaliśmy w krótkim, posłanym w eter
komunikacie opóźnił start i ostatecznie wyruszyliśmy około dziewiątej.
Studiując notatki sporządzone przez Pabodiego podczas jego popołudniowego lotu
i sprawdzając ich treść z sekstansem, wyliczyliśmy że najniższa i możliwa do
osiągnięcia przełęcz w masywie znajduje się nieco na prawo od nas, w zasięgu
wzroku od obozu sięgając wysokości 24 tysięcy stóp nad poziomem morza. Tam
zatem skierowaliśmy najpierw nasz, odciążony specjalnie na ten rekonesansowy
lot, aeroplan. Sam obóz, na spływającym z wysokiego, kontynentalnego płaskowyżu
pogórzu leżał na wysokości około 12 tysięcy stóp; różnica wysokości jaką
mieliśmy do pokonania nie była znów taka wielka, jak się to mogło wydawać.
Jednak, wznosząc się odczuwaliśmy skutki rozrzedzonego powietrza i dotkliwe
zimno, gdyż dla polepszenia warunków widoczności zostawiliśmy otwarte okienka
kabiny, naturalnie mieliśmy na sobie najgrubsze i najcieplejsze futra. Kiedy
zbliżyliśmy się do zakazanych szczytów mrocznych i złowróżbnych gór, nad linią
wyciętego szczelinami śniegu i lodowca, ujrzeliśmy jeszcze więcej zadziwiająco
regularnych formacji przylegających do stoków i raz jeszcze powróciłem myślami
do osobliwych azjatyckich malowideł Nicholasa Koericha. Starożytne i zwietrzałe
warstwy skalne zgadzały się w pełni z doniesieniami Lake'a, potwierdzając fakt,
że szczyty te piętrzą się tu w niezmienionej formie od wczesnych czasów
ziemskiej historii, zapewne zaś od ponad 50 milionów lat. Jak dużo wyższe były
kiedyś, daremnie by zgadywać, ale wszystko wskazywało, iż w tym dziwnym
regionie istnieją niezrozumiałe wpływy atmosferyczne, nie sprzyjające zmianom i
spowalniające typowe procesy klimatycznego niszczenia skał. najbardziej jednak
fascynowała nas chaotyczna mozaika owych regularnych sześcianów, wałów i
jaskiń. Kiedy Danforth siedział za sterami lustrowałem je przy pomocy lornetki,
wykonując jednocześnie zdjęcia lotnicze. Aby umożliwić i jemu obserwację
zajmowałem od czasu do czasu miejsce w fotelu pilota, jakkolwiek moja znajomość
awiacji jest czysto amatorska. Dostrzegliśmy bez trudu, że większość owych
tworów uformowana była z archaicznych kwarcytów o innej barwie, odmiennej niż
materiał z którego zbudowane były pozostałe formacje na całej rozległej
przestrzeni. Okazało się również, że ich regularność była jeszcze bardziej
niesamowita i niewiarygodna niż wspominał nieszczęsny Lakę. Tak jak mówił, ich
krawędzie były pokruszone i zaokrąglone w wyniku trwającego przez niezliczone
stulecia procesu wietrzenia. Tylko ich nadprzyrodzona twardość uchroniła je od
całkowitego zniszczenia. Wiele z nich, zwłaszcza tych najbliższych stoków
górskich sprawiało wrażenie, że wykonane są z tego samego budulca co otaczające
je skały. Całość wyglądała jak ruiny Macchu Picchu w Andach lub ściany
pierwotnych fundamentów w Kish, które odkopała w 1929 roku Ekspedycja Muzeum
Ziemi z Oxfordu; zarówno Danforth jak i ja podzielaliśmy wrażenie, iż są to
głazy Gigantów, jak ochrzcił je Lakę w rozmowie ze swoim towarzyszem lotu,
Carrollem. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem jak wytłumaczyć istnienie podobnych
rzeczy w takim miejscu i jako geolog czułem się całkowicie bezradny, formacje
wulkaniczne często są zadziwiająco regularne -jak np. słynna Granfs Causeway w
Irlandii - ale ów szokujący masyw, wbrew pierwotnym doniesieniom Lake'a, że
dostrzega dymiące stożki wulkanów, nosił wszelkie cechy struktury
niewulkanicznej. Intrygujące, niezwykle regularne otwory wejściowe do jaskiń, w
pobliżu których występowały osobliwe formacje stanowiły kolejną, choć już nie
tak tajemniczą zagadkę. Były one, jak wspominał w swoich doniesieniach Lakę
prawie kwadratowe lub półkoliste, zupełnie jakby ich naturalne otwory, dla
większej symetrii, ukształtowała jakaś czarodziejska ręka. Ich liczba i
rozstawienie były niewiarygodne, nieomal zdumiewające, sugerując iż cały ten
obszar był niczym wielki plaster miodu, podziurawiony tunelami wydrążonymi w
warstwach wapienia. Nie mogliśmy zajrzeć głębiej do ich wnętrza, ale na pierwszy
rzut oka groty sprawiały wrażenie, iż nie było w nich stalaktytów ani
stalagmitów.
Na zewnątrz stoki górskie, w których znajdowały się owe
szczeliny wydawały się niewiarygodnie gładkie i regularne; Danforth napisał
nawet, że drobne szczeliny i szczerby powstałe wskutek procesów wietrzenia
układają się w niezwykłe wzory. Przepełniony grozą i uczuciem niesamowitości,
po tym co ujrzał w obozie wyznał, że zwietrzeliny w jakiś niewyraźny sposób
przypominają mu owe zaskakujące grupy punkcików, którymi upstrzone były
prastare, zielonkawe steatyty i które w tak odrażający, plugawy sposób
powtórzone zostały na śnieżnych kopcach znaczących miejsce pochówku sześciu
upiornych monstrów z przeszłości.
Wznosiliśmy się stopniowo nad coraz wyższe partie pogórza, a
następnie wzdłuż niego, ku wybranej przez nas przełęczy. Od czasu do czasu
spoglądaliśmy na pokryty śniegiem i lodem ląd, zastanawiając się czy mielibyśmy
szansę dotrzeć tu dawniej, mając do dyspozycji dużo prostszy sprzęt. Ku naszemu
zdumieniu spostrzegliśmy, że teren nie był zbyt trudny i pomimo szczelin
lodowych oraz innych czyhających niebezpieczeństw możliwy do pokonania przez
sanie Scotta, Shackletona czy Amundsena. niektóre lodowce wiodły bezpośrednio
na nagie, omiatane wiatrami przełęcze, a gdy dotarliśmy już nad tę, którą
wybraliśmy z Danforthem, stwierdziliśmy że i ona nie stanowi wyjątku od reguły.
Trudno opisać uczucia jakie przepełniały nas, gdy szykowaliśmy się do okrążenia
masywu i zerknięcia na nietknięty ludzką stopą świat; nawet jeśli nie mieliśmy
powodu przypuszczać, że terytorium po drugiej stronie łańcucha gór może różnić
się zasadniczo od tych, w których już byliśmy i które znamy. Tchnienie
złowrogiej tajemnicy tkwiącej w tych granicznych górach i w przyzywającej
otchłani opalizującego morza niebios rozpościerającego się migotliwie pomiędzy
ich spiczastymi wierzchołkami było sprawą niezwykle subtelnych odczuć, których
nie sposób oddać zwykłymi, pisanymi słowami. Była to raczej kwestia mglistej
psychologicznej symboliki i skojarzeń natury estetycznej - mieszanina
egzotycznego malarstwa, poezji i mitów kryjących się w zakazanych i powszechnie
unikanych księgach. Nawet wiatr zdawał się być przesycony świadomym, okrutnym i
bezlitosnym złem; słychać to było w poszumie wichru, bo gdy jego podmuchy wpadały
i wypadały z wszechobecnych, rezonujących otworów jaskiń można było - przez
sekundę lub dwie - wychwycić nader osobliwy, melodyjny świergot czy gwizd.
Pobrzmiewała w nim mętna nuta kojarząca się z odrazą i wstrętem, tak złożone i
trudne do określenia jak żadne inne z naszych mrocznych doznań.
Po mozolnym wznoszeniu się byliśmy już, wedle wskazań
sekstansu, na wysokości 25.570 stóp. Dokładnie przed nami majaczyła przełęcz -
była gładka i omieciona do czysta przez bezlitosny wiatr, rozciągnięta między
dwoma mrocznymi strzępiastymi, złowrogimi cieniami górskich szczytów. Za nią
było niebo wypełnione wirującymi oparami i rozjaśnione blaskiem nisko
zawieszonego, polarnego słońca - niebo owej odległej, tajemniczej krainy,
której, jak sądziliśmy, nigdy dotąd nie oglądało ludzkie oko. Jeszcze parę stóp
w górę i nareszcie ją zobaczymy. Pośród odgłosów zawodzącego, świszczącego
wiatru, którego podmuchy przetaczały się ponad przełęczą, i mieszającym się z
nimi wyciem silników naszych maszyn trudno było mi zamienić z Danforthem choćby
słowo; krzyczeliśmy więc do siebie, wymieniając przy tym znaczące spojrzenia.
Aż wreszcie, uzyskawszy właściwy pułap pokonaliśmy granicę Gór Szaleństwa i
znaleźliśmy się oko w oko z niezgłębionymi tajemnicami starej i całkowicie
obcej ziemi.
5.
Wydaje mi się, że kiedy ostatecznie wznieśliśmy się ponad
przełęcz i ujrzeli co poza nią leży, obaj wydaliśmy głośny krzyk, w którym
mieszały się pospołu groza, zdumienie, przestrach i niewiara we własne zmysły.
Rzecz jasna, obaj musieliśmy dysponować jakimś naturalnym, skrytym głęboko w
naszych umysłach wytłumaczeniem, aby się na nim oprzeć i nie utracić zmysłów.
Myśleliśmy wówczas zapewne o takich rzeczach jak groteskowe zwietrzeliny skalne
w Ogrodzie Bogów w Colorado, czy wyrzeźbione przez wiatr głazy na pustyni w
Arizonie. Być może w pierwszej chwili sądziliśmy nawet, że to tylko miraż, taki
jak ten którego byliśmy świadkami poprzedniego ranka, kiedy po raz pierwszy
zbliżaliśmy się do Gór Szaleństwa. Z całą pewnością tak to sobie tłumaczyliśmy,
omiatając wzrokiem bezkresny, naznaczony przez gwałtowne nawałnice płaskowyż, i
zdawało by się nie mający końca labirynt olbrzymich, regularnych kamiennych mas
o geometrycznych wzorach, które wznosiły swe spękane, naznaczone otworami grot
grzebienie, ponad płaszcz lodowca, nie grubszy w swych najgłębszych miejscach
niż 40 czy 50 stóp, a miejscami jeszcze cieńszy. Efekt tego potwornego widoku
był wręcz nie do opisania; początkowo wydawało się, że w tym miejscu nastąpiło
jakieś diaboliczne pogwałcenie wszelkich znanych praw natury. Ma tym piekielnie
starym płaskowyżu, wznoszącym się 20 tysięcy stóp ponad poziomem morza, gdzie
klimat od czasów praludzkich, czyli od dobrych 500 tysięcy lat, jest zabójczy
dla wszystkich form życia, jak okiem sięgnąć, rozciągał się labirynt głazów
ułożonych w takim porządku, że tylko desperacki odruch ludzkiego zdrowego
rozsądku mógł przypisać ich powstanie ślepym i naturalnym siłom. Początkowo,
jak dyktował nam rozum, odrzuciliśmy ewentualność, że sześciany i wały obronne
usytuowane na górskich zboczach mogą być innego niż naturalne pochodzenia.
Jakże zresztą mogłoby być inaczej skoro w czasach, kiedy ów rejon zamierał
poddając się z wolna panującej tu dziś niepodzielnie lodowej śmierci, człowieka
z trudem można było odróżnić od olbrzymieli małp? W obecnej chwili jednak ów
zdrowy rozsądek uległ poważnemu zachwianiu, bowiem cały ten labirynt Gigantów,
gdzie roiło się wręcz od równobocznych, zaokrąglonych lub kanciastych bloków
skalnych zaprzeczał wszelkim wytłumaczeniom podsuwanym przez nasz zdrowy
rozsądek. A więc jednak tamta piekielna lata morgana miała naturalne
wytłumaczenie, najwyraźniej w wyższych partiach atmosfery istniała jakaś
pozioma warstwa lodowego pyłu, za pośrednictwem której ów szokujący kamienny
wytwór przesyłał swój obraz poprzez góry. zgodnie z prawem odbicia światła,
naturalnie fantom był zdeformowany, wykoślawiony i wyolbrzymiony - miał
elementy których nie posiadało jego rzeczywiste źródło; teraz jednak, gdy
ujrzeliśmy pierwowzór mira żu przekonaliśmy się, że jest on jeszcze bardziej
odraża jacy i złowieszczy niż jego odległe wyobrażenie. Jedynie niewiarygodna,
nieludzka masywność tych rozległych kamiennych wież i wałów uchroniła ów
przerażający twór od kompletnej zagłady w przeciągu setek tysięcy, a mo że i milionów
lat, jakie minęły od chwili ich pojawienia się na tej posępnej, niegościnnej
wyżynie. Corona Mundi - Dach Świata... kiedy spoglądaliśmy z zawrotnej
wysokości na to niewiarygodne zjawisko, cisnęły się nam na usta wszelkie
fantastyczne określenia. Znów przyszły mi na myśl niesamowite, pradawne mity,
które kołatały mi się po głowie od chwili, gdy po raz pierwszy ujrzałem
wymarły, antarktyczny świat... legendy o demonicznym płaskowyżu Leng, o Mi-Go,
albo odrażających Ludziach Śniegu z Himalajów, o Manuskryptach Pnakotyckich z
ich praludzkimi implikacjami, o kulcie Cthulhu, "Necronomiconie" i
hyperborejskich opowieściach o bezkształtnym Tsathoggua, i jeszcze gorszych
istotach towarzyszących tej przybyłej z gwiazd półistocie. Ów twór rozciągał
się na wszystkie strony na długości wielu mil - i tylko czasami tu i ówdzie
widać było nieznaczne zmniejszenie się skalnej formacji. Wodząc wzrokiem na
prawo i lewo wzdłuż podstawy niskiego, choć stopniowo wznoszącego się pogórza,
odgradzającego twór od głównego łańcucha gór, ustaliliśmy bezspornie, że
rozciąga się ono nieprzerwanie, za wyjątkiem jednego tylko miejsca, po lewej
stronie przełęczy, przez którą się tu dostaliśmy. Trafiliśmy całkiem zresztą
przypadkiem w lukę w masywie czegoś, co zdawało się być niewiarygodnie złożonym
tworem sięgającym nie wiadomo jak daleko. Pogórze było rzadziej usiane
groteskowymi, kamiennymi budowlami i łączyło upiorne miasto ze znanymi nam już
sześcianami i wałami obronnymi, pełniącymi najwyraźniej funkcję górskich
stanic. Tych ostatnich, podobnie jak osobliwych, mrocznych wejść do jaskiń było
tyle samo na zewnętrznych, co na wewnętrznych skalnych stokach, niewyobrażalny,
niemożliwy do opisania stówami koszmarny labirynt składał się w przeważającej
części z nagich ścian, mierzących od 10 do 150 stóp wysokości; ich grubość zaś
wahała się od 5 do 10 stóp. Tworzyły je ogromne bloki czarnego pierwotnego
łupku i piaskowca, przeważnie o wymiarach 4 na 6 na 8 stóp; w kilku miejscach
wydawały się być one wycięte bezpośrednio w litej, szorstkiej skale
prekambryjskiej płyty. Budowle miały rozmaite rozmiary, natknęliśmy się tam
zarówno na olbrzymią ilość ukształtowanych niczym plaster miodu, ogromnych
struktur, jak i na mniejsze, oddzielne budynki. Generalnie twory te miały
kształt stożkowy, piramidalny lub tera-sowy, niemniej jednak widzieliśmy tu
również wiele figur w kształcie walców, sześcianów, wielościanów i innych
osobliwie usytuowanych kanciastych budowli, których pięcioramienny układ
kojarzyć się mógł z nowoczesnymi fortyfikacjami. Ich budowniczowie musieli być
prawdziwymi ekspertami w dziedzinie stosowania formacji łukowych, których
ogromna liczba, podobnie jak kopuł, istniała tu zapewne w czasach rozkwitu
miasta. Cały len labirynt był niewiarygodnie zwietrzały. Powierzchnię lodowca,
z którego wystrzeliwały wieże zaścielały zwalone bloki i zalegające tu od
niepamiętnych czasów odłamki skalne. W miejscach gdzie pokrywa lodowa była
przezroczysta, mogliśmy dostrzec niższe partie gigantycznych tworów i zachowane
w lodzie, rozpięte na różnych wysokościach kamienne mosty łączące poszczególne
wieże. Ma nagich ścianach zauważyliśmy wyraźne ślady po takich samych,
widniejących tu niegdyś, jeszcze wyższych mostach. Bliższe oględziny ukazały
niezliczoną ilość okien. W niektórych tkwiły jeszcze okiennice ze skamieniałego
drewna, większość tych otworów była jednak pusta, a ich wygląd sprawiał
doprawdy nader ponure i złowrogie wrażenie. Rzecz jasna większość ruin nie
miała dachów, a ich górne krawędzie były nierówne i zaokrąglone przez wiatr;
podczas gdy inne, stożkowe i piramidalne, osłonięte przez stojące przy nich
wyższe budowle zdołały zachować swój pierwotny kształt i, jeśli nic liczyć
drobnych wykruszeń czy wgłębień na ich powierzchni, były praktycznie nie
tknięte. Przy pomocy samej tylko lornetki z trudem zdołaliśmy dostrzec coś, co
wyglądało jak całe rzędy rzeźb dekoracyjnych, tu również natrafiliśmy na
osobliwe grupy punkcików, a ich obecność na pradawnych budowlach w obecnej
sytuacji nabrała dużo większego znaczenia. W wielu miejscach budynki były kompletnie
zniszczone, a pokrywa lodowa, wskutek różnych procesów geologicznych poszyta
głębokimi szczelinami. W innych z kolei, wytwory sztuki kamieniarskiej zostały
starte aż do poziomu pokrywy lodowej. Jeden rozległy pas ciągnący się od
wnętrza płaskowyżu aż do rozpadliny u stóp pogórza, około mili na lewo od
przełęczy przez którą się tu dostaliśmy, nie był w ogóle zabudowany. Jak
przypuszczaliśmy było to koryto wielkiej rzeki, która przed milionami lat,
przepływała przez miasto, wpadając w jakąś fantastyczną podziemną otchłań,
wewnątrz bariery górskiego łańcucha. Bez wątpienia była to kraina jaskiń,
przepaści i podziemnych tajemnic wykraczających poza ludzką zdolność
pojmowania.
Wracając do towarzyszących nam odczuć i wspominając nasze
oszołomienie, mogę się jedynie dziwić, iż udało się nam zachować przynajmniej
pozory trzeźwości i równowagi umysłowej. Naturalnie zdawaliśmy sobie sprawę, że
coś - chronologia, teoria naukowa czy wreszcie nasza własna świadomość - było
tu w fatalny sposób wypaczone, zachowaliśmy jednak równowagę w stopniu
wystarczającym by pilotować samolot, przeprowadzić dość szczegółowe obserwacje
i wykonać szereg doskonałych zdjęć, które być może przysłużą się jeszcze
zarówno nam jak i całemu światu. W moim przypadku. zbawienne okazały się zakorzenione
głęboko nawyki naukowca - oszołomienie i uczucie czyhającego na nas zagrożenia
zdominowane zostały przez ciekawość i żądzę zgłębienia owych pradawnych
tajemnic; pragnienie dowiedzenia się jakie istoty zbudowały i zamieszkiwały w
tym nieprawdopodobnym, gigantycznym kamiennym labiryncie oraz ustalenia związku
między tym unikalnym siedliskiem życia a resztą świata w tamtym czasie, czy
ogólnie rzecz biorąc w innych czasach. Miejsce to nie mogło być bowiem zwykłym
miastem. Musiało stanowić początek i środek jakiegoś archaicznego,
niewiarygodnego rozdziału ziemskiej historii, który zatracił się całkowicie w
chaosie miotanej potężnymi konwulsjami ziemi, na długo przed tym jak rasa
ludzka wydźwignęła się ze stadium małpy, a którego echa pobrzmiewają jeszcze w
najbardziej mrocznych, zakazanych i wypaczonych mitach. Mieliśmy przed sobą
przedwieczne megalopolis, w porównaniu z którym legendarna Atlantyda, Lemuria,
Commoriom, Uzuldaroum i Olathoe w krainie Lomar są tworami dnia, nawet nie
wczorajszego a dzisiejszego;
megalopolis należące do tak praludzkich, bluźnierczych
miejsc, o których nie można mówić inaczej niż szeptem, jak Walusja, R'lyeh, Ib
w krainie Mnar i Bezimienne Miasto z Pustyni Arabskiej. Kiedy przelatywaliśmy
nad labiryntem potężnych, tytanicznych wież, popuszczałem wodzy fantazji
błąkając się bez celu w krainie fantastycznych skojarzeń, a nawet wręcz
szukając związku pomiędzy tym zaginionym światem a mymi najdzikszymi snami,
zrodzonymi z obłędnej, niewysłowionej grozy koszmaru w obozie. Aby jak najbardziej
odciążyć samolot bak z paliwem był napełniony tylko częściowo; toteż musieliśmy
znacznie ograniczyć nasz zakres badań. Lo mimo to, już po zejściu na pułap,
gdzie praktycznie nie było wiatru, przebyliśmy jeszcze olbrzymi szmat drogi,
lub raczej powinienem powiedzieć - powietrza. Koryto rzeki znaczyło się
szeroką, wklęsłą linią, a sam płaskowyż sta wał się dzikszy i jakby nieznacznie
wznosił się ku górze, niknąc w spowijającej zachód mgle. Jak dotąd wszelkie
obserwacje czyniliśmy z powietrza, ale opuszczenie płaskowyżu bez podjęcia
próby wejścia do którejś z monstrualnych budowli było dla nas nie do przyjęcia.
Dlatego też postanowiliśmy wyszukać jakieś płaskie miejsce na pogórzu w pobliżu
przełęczy, która stanowiłaby dla nas punktu orientacyjny - tam wylądować i
przygotować się do pieszego rekonesansu. Jakkolwiek łagodnie opadające stoki
były częściowo pokryte ruinami, to lecąc na niewielkiej wysokości
wypatrywaliśmy sporą liczbę miejsc nadających się do lądowania. Ponieważ w
drodze powrotnej musieliśmy ponownie przeciąć ogromny masyw górski, szukaliśmy
miejsca położonego najbliżej przełęczy. Koniec końców o 12:50 wylądowaliśmy na
gładkim, twardym polu śnieżnym pozbawionym jakichkolwiek przeszkód i nadającym
się doskonale do późniejszego, łatwego i szybkiego startu. Ma lak krótki okres
czasu i przy kompletnym braku wiatru nie zachodziła konieczność zabezpieczania
maszyny murem ze śniegu. W tej sytuacji upewniliśmy się tylko, że płozy
samolotu były należycie ustawione, a wszystkie ważniejsze części maszyny
zabezpieczone przed zimnem. Ponieważ czekała nas piesza wędrówka, zdjęliśmy z
siebie najgrubsze futra, które nałożyliśmy na czas lotu. Zabraliśmy ze sobą
lekki ekwipunek, na który składał się kieszonkowy kompas, ręczna kamera,
żelazna racja żywnościowa, gruby notatnik i papier, dłuto oraz młotek
geologiczny, worek na okazy, zwój liny alpinistycznej oraz potężne latarki
elektryczne z zapasem baterii; cały sprzęt mieliśmy w samolocie, przewidując
możliwość lądowania w celu wykonania zdjęć, rysunków i szkiców topograficznych,
oraz zebrania okazów skał z pozbawionych śniegu stoków, odkrywek czy górskich
jaskiń. Byliśmy również zaopatrzeni w spory zapas papieru, który planowaliśmy
podrzeć na kawałki, włożyć do worka na okazy i używać w miarę potrzeby, znacząc
nimi przebytą drogę we wnętrzu jakiegoś labiryntu, gdyby przyszło nam takowy
spenetrować. Papier ten obecnie zabraliśmy ze sobą na wypadek, gdybyśmy
natrafili na system jaskiń, gdzie brak przeciągów ułatwiłby nam stosowanie tej
szybkiej i prostej metody zamiast tradycyjnego wykuwania śladów w skalnej
ścianie. Schodząc ostrożnie w dół po zlodowaciałym śniegu w kierunku
zdumiewającego, kamiennego labiryntu majaczącego na tle opalizującego,
zachodniego nieba, przeczuwaliśmy czekające nas osobliwości, podobnie jak to
miało miejsce przed czterema godzinami, gdy zbliżaliśmy się do niezbadanej,
górskiej przełęczy. To fakt, oswoiliśmy się już z widokiem tej niewiarygodnej
tajemnicy kryjącej się za barierą górskiego masywu, obecnie jednak perspektywa
dotarcia do pradawnych murów, wzniesionych przez rozumne istoty, zapewne przed
milionami lat, kiedy nie istniała jeszcze żadna ze znanych ras ludzkich,
wydawała się wręcz przerażająca a upiorne implikacje kosmicznej anomalii
nieomal mroziły nam krew w żyłach. Choć na tej wysokości rozrzedzone powietrze
powodowało, iż każdy wysiłek był dużo większy niż normalnie, zarówno Danforth
jak i ja radziliśmy sobie nad wyraz dobrze, czując że jesteśmy w stanie pokonać
każdą przeszkodę, jaka stanęłaby nam na drodze. Gdy wreszcie mogliśmy dotknąć
zwietrzałych, gigantycznych bloków, poczuliśmy że nawiązaliśmy pierwszą,
niezwykłą i nieomal bluźnierczą więź łączącą nas z zapomnianymi wiekami,
niedostępnymi dla reszty naszego gatunku. Wal o kształcie gwiazdy mierzył około
500 stóp rozpiętości i zbudowany był z bloków jurajskiego piaskowca o
niejednolitych wymiarach, przeważnie jednak 6 na 8 stóp. na wysokości jakichś 4
stóp nad poziomem lodowca znajdował się rząd łukowato sklepionych otworów
strzelniczych, lub może okien o szerokości 4 stóp i wysokości 5 stóp każde,
umieszczonych symetrycznie wzdłuż ramion gwiazdy i w jej kątach wewnętrznych.
Zaglądając przez nie do środka mogliśmy stwierdzić, że kamienne mury mierzą
dobrych 5 stóp grubości, ale wewnątrz nie zachowały się żadne ściany działowe.
Ma ścianach od środka dostrzec można było rzędy płaskorzeźb lub rzeźb, co
zaobserwowaliśmy już wcześniej przelatując zarówno nad tą jak i nad innymi
podobnymi formacjami. Choć niegdyś musiały istnieć niższe kondygnacje obecnie
były one pokryte grubą warstwą śniegu i lodu. Wpełzliśmy przez jedno z okien i
na próżno staraliśmy się odszyfrować prawie kompletnie zatarte wizerunki na
murach. Skutą lodem podłogą w ogóle nie zaprzątaliśmy sobie głowy. Loty
rozpoznawcze wykazały, ze wiele budynków w głównym mieście było mniej
oblodzonych i prawdopodobnie jeśli tylko dotrzemy do budowli w której zachował
się dach, uda się nam znaleźć. nie zablokowane zmarzliną korytarze i przejścia
wiodące do rzeczywistego poziomu gruntu. Zanim opuściliśmy nasza budowlę skrzętnie
ją obfotografowaliśmy i z osłupieniem obejrzeliśmy gigantyczne bloki skalne,
ułożone bez odrobiny zaprawy murarskiej. W tym momencie bardzo przydałby się
nam Pabodie ze swoją znajomością inżynierii, rozwiązałby zapewne zagadkę w jaki
sposób w tak nieprawdopodobnie odległych czasach, gdy wznoszone było owo
miasto, jego budowniczowie transportowali na to odludzie gigantyczne bryły
budulca.
Nigdy nie zapomnę naszego półmilowego marszu w dół wzgórza,
ku właściwemu miastu, gdy wysoko nad naszymi głowami pośród sięgających ku
niebu wierzchołków górskiego masywu rozlegało się próżne i wściekle zawodzenie
wiatru. Pamiętam to w najdrobniejszych szczegółach. Coś takiego, za wyjątkiem
Danfortha i mnie, mogło przydarzyć się człowiekowi tylko w jakimś fantastycznym
sennym majaku. Efekty wizualne były niewiarygodne. Pomiędzy nami a rozszalałymi
oparami na zachodzie rozciągał się ogromny labirynt mrocznych, kamiennych wież,
których niesamowite i dziwaczne kształty oglądane - w miarę jak się zbliżaliśmy
pod różnymi kątami - wywierały na nas coraz to nowe wrażenie. Był to miraż
zaklęty w litej skale i gdyby nie zdjęcia nadal wątpiłbym czy coś takiego może
w ogóle istnieć. Budową przypominały kamienny wal, który niedawno oglądaliśmy,
jednak obłędnych kształtów wież w samym mieście po prostu nie sposób opisać.
Nawet nasze fotografie ilustrują wyłącznie jedną czy dwie formy ich
nieskończonej różnorodności, nadnaturalnej wręcz wielkości i kompletnie obcej
egzotyki. Znajdowały się tam formy geometryczne dla których nie znalazłby nazwy
nawet sam Euklides -stożki normalne i ścięte, regularne i nieregularne, terasy
o wyzywających wręcz dysproporcjach, słupy o bulwiastych rozszerzeniach,
osobliwe rzędy złamanych kolumn, pięcioramienne lub pięciokrawędziowe formacje
uderzające szaleńczą wręcz groteskowością. Kiedy podeszliśmy bliżej, zdołaliśmy
dostrzec tu i tam rysujące się pod przezroczystą warstwą lodu rurowe, kamienne
mosty łączące na różnych wysokościach porozrzucane w szaleńczy sposób budowle.
Nie było tam zwykłych ulic - w naszym tego słowa znaczeniu -jedynie szeroki
pusty pas, znajdujący się po lewej stronie, w odległości mili, od miejsca,
gdzie pradawna rzeka przepływała przez miasto, w stronę gór. Przy pomocy
lornetek dostrzegliśmy zewnętrzne, poziome wstęgi całkiem prawie zatartych
płaskorzeźb oraz występujące tu bardzo często grupy punkcików. Dzięki tej
rozległej panoramie mogliśmy sobie w pewnym stopniu wyobrazić jak to miasto
wyglądało kiedyś, nawet jeśli w obecnej chwili większość dachów i szczytów
uległo zniszczeniu. W całości jawiło się jako labirynt krętych zaułków i
uliczek, z których wszystkie bez wyjątku były głębokimi wąwozami, a niektóre z
powodu zwieszających się nad nimi budowli lub przerzuconych łuków mostów
przypominały bardziej tunele. Teraz, rozpościerając się poniżej nas majaczyło
niczym wytwór z fantastycznego snu, skąpany w mlecznych oparach zachodnich
mgieł, przez których północny kraniec próbowało przedrzeć się swym blaskiem
wiszące nisko, czerwonawe, wczesnopopołudniowe słońce; kiedy zaś skryło się na
chwilę za którąś z masywniejszych budowli i całą okolicę spowiły mroczne
cienie, efekt był tak niewiarygodnie zatrważający, że mam nadzieję iż nigdy nie
będę musiał próbować tego opisać. W takich chwilach nawet ciche zawodzenie i
melodyjne granic niewyczuwalnego tu, a hulającego na przełęczach potężnego
górskiego masywu wichru niosły w sobie wyraźną dzikszą nutę umyślnej
złośliwości.
Ostatni odcinek drogi był niezwykle ostry i stromy; na
krawędzi, gdzie zmieniało się nachylenie stoku, spod lodu wystawała strzępiasta
skata i pomyśleliśmy, że musiała tu kiedyś istnieć sztuczna trasa, zaś pod
lodowcem ciągnie się kondygnacja schodów, lub czegoś w tym rodzaju. Kiedy,
przestępując fragmenty zwalonych skał i starając się w miarę możności omijać z
daleka gigantyczne, pokruszone, naszpikowane otworami ściany, dotarliśmy w
końcu do miasta, zaczęły targać nami takie odczucia, że do dziś jeszcze
zadziwia mnie samokontrola jaką udało się nam sobie narzucić. Danforth, z
natury porywczy zaczął snuć jakieś obłędne domysły na temat koszmaru jaki
wydarzył się w obozie, nie podjąłem jednak tego tematu będąc przez cały czas
pod wrażeniem górujących nad nami kształtów upiornych, obłędnych budowli
pochodzących z tak koszmarnej przeszłości. Ich widok budził w moich myślach
dziwne skojarzenia, których nie chciałem rozwijać. Spekulacje Danfortha wywarły
również silny wpływ na jego wyobraźnię, upierał się bowiem, że na jednym z
placów, gdzie zasłana rumowiskiem alejka zakręcała pod ostrym kątem, dostrzega
na ziemi nikłe ślady, które bynajmniej mu się nie podobają;
w innym znów miejscu przystanął by posłuchać subtelnego
wyimaginowanego dźwięku, dochodzącego z jakiegoś nieokreślonego miejsca: ów
stłumiony, melodyjny ton -jak stwierdził mój towarzysz - na pozór nie różnił
się od szumu wiatru w górskich jaskiniach, a jednak w niepokojący sposób
wydawał się odmienny. Powtarzające się nieustannie formy pięciokąta w
otaczającej nas architekturze oraz kilka ściennych arabesek, które zdołaliśmy
rozszyfrować niosły w sobie mgliste, złowieszcze skojarzenia, z których nie
potrafiliśmy się otrząsnąć, a które napawały nas przeraźliwą, choć jedynie
podświadomą pewnością dotyczącą pierwotnych istot, które zbudowały i
zamieszkiwały to plugawe, bezbożne miasto. niemniej jednak, przepełniający
dotąd nasze dusze naukowy i awanturniczy zapał nie wygasł i mechaniczne
wypełniliśmy nasze zadanie, pobierając próbki różnego typu skał występujących w
tych kamiennych tworach. Pragnęliśmy zgromadzić ich możliwie najwięcej, i
później na ich podstawie wysnuć jak najdalej idące wnioski co do wieku tego
miejsca. W ogromnych, zewnętrznych ścianach nie spotkaliśmy żadnej skały
młodszej niż jurajska czy komanczańska, i żaden z kamieni w mieście nie
pochodził z okresu późniejszego niż pliocen. Błądziliśmy uporczywie po tym
królestwie śmierci, panującej tu od co najmniej 500 tysięcy lat, a
prawdopodobnie nawet dłużej. Brnąc dalej w głąb labiryntu, w mrocznym cieniu
rzucanym przez piętrzące się głazy, przystawaliśmy przy każdej napotkanej
szczelinie szuka jąć możliwości dostania się do środka. Niektóre znajdo wały
się poza naszym zasięgiem, inne z kolei wiodły do zablokowanych lodem ruin
równie spustoszonych i pozbawionych dachu, jak ów wał obronny na wzgórzu. Jeden
z otworów choć obszerny i kuszący prowadził ku z pozoru bezdennej otchłani i
nie oferował żadnej możliwości zejścia w jej czeluść. Tu i ówdzie mieliśmy
okazję przyjrzeć się bliżej skamieniałemu drewnu okiennic. Wielkie wrażenie
wywierał na nas niewiarygodny wiek te go drewna, dający się wywnioskować z
wciąż jeszcze widocznych słojów. Pochodziło ono z mezozoicznych roślin
nagozalążkowych i drzew iglastych, głównie kresowych sagowców, oraz z palm
wachlarzowych i wczesnych roślin okrytozalążkowych, pochodzących zapewne z
trzeciorzędu. Nie stwierdziliśmy niczego, co byłoby młodsze niż pliocen.
Okiennice te, których krawędzie nosiły ślady zniszczonych, dawno już nic
istniejących zawiasów, posiadały różnorodne zestawienie. Jedne z nich
znajdowały się po zewnętrznej, inne po wewnętrznej stronie framug. Były
umieszczone na stałe, dzięki czemu przetrwały, mimo iż tkwiące w nich elementy
metalowe i zamocowania już dawno temu przeżarte zostały przez rdzę. Po pewnym
czasie natknęliśmy się na rząd okien, w wybrzuszeniach gigantycznego
pięciokrawędziowego stożka o nieuszkodzonym wierzchołku, prowadzących do
rozległej, doskonale zachowanej sali o kamiennej podłodze; znajdowały się one
jednak zbyt wysoko, by można było przedostać się przez nie do środka bez użycia
liny. Mieliśmy ze sobą linę, ale nie paliło się nam zjeżdżać całe 20 stóp w dół
- zwłaszcza tu, na płaskowyżu, gdzie rozrzedzone powietrze stawiało sercu
olbrzymie wymagania. Ogromne pomieszczenie było zapewne korytarzem lub
dziedzińcem, a światło naszych elektrycznych latarek wydobywało z ciemności
śmiałe, wyraźne i zaskakujące płaskorzeźby rozmieszczone wzdłuż ścian na
szerokich, poziomych wstęgach oddzielonych, przez takiej samej szerokości pasma
klasycznych arabesek. Zrobiliśmy dokładne notatki dotyczące tego miejsca,
planując tu wrócić, jeśli tylko nie napotkamy innej, ciekawszej budowli
oferującej dużo dogodniejszy dostęp. Koniec końców natrafiliśmy na otwór
jakiego szukaliśmy; sklepione wejście o szerokości 6 i wysokości 10 stóp,
noszące ślad kończącego się tam niegdyś powietrznego mostu rozpiętego nad
alejką mniej więcej 5 stóp nad obecnym poziomem lodowca. Takie przejścia
stanowiły rzecz jasna połączenia z górnymi piętrami, a w obecnym przypadku
jedno z takich pięter jeszcze istniało. Ów dostępny dla nas budynek składał się
z kilkunastu prostokątnych tarasów, i stał po naszej lewej stronie, skierowany
ku zachodowi. Po drugiej stronie alei, gdzie ziało kolejne łukowe przejście,
znajdował się zniszczony walec bez okien z osobliwym wybrzuszeniem, jakieś 10
stóp nad otworem. W środku panowały egipskie ciemności i sklepione przejście zdawało
się prowadzić w otchłań bezdennej pustki. Nagromadzony gaz czynił wejście do
budynku po lewej stronie dwakroć łatwiejszym, ale przez dłuższą chwilę
wahaliśmy się czy skorzystać z tej nadarzającej się, z dawna wyczekiwanej
okazji. Jakkolwiek od jakiegoś już czasu penetrowaliśmy owo skupisko
archaicznych tajemnic, to w obecnej chwili musieliśmy podjąć kolejną decyzję,
czy wejść do wnętrza kompletnie zachowanej budowli, która przetrwała i
pochodziła z legendarnego, starszego świata, którego natura stawała się dla nas
coraz bardziej oczywista i odrażająca. W końcu ruszyliśmy, gramoląc się w górę
po rumowisku, w kierunku majaczącego wyżej otworu. Podłoga wewnątrz wyłożona
była wielkimi płytami z łupku i wyglądało na to, że prowadzi do długiego,
wysokiego korytarza o ścianach pokrytych płaskorzeźbami. Dostrzegając wiele
wewnętrznych łukowych przejść, które zeń prowadziły, zdaliśmy sobie sprawę jak
bardzo złożony musi być kompleks znajdujących się wewnątrz pomieszczeń. W tej
sytuacji postanowiliśmy zastosować metodę rozrzucania na trasie strzępków
papieru. Dotychczas nasze kompasy oraz towarzyszący nam widok górującego nad
okolicznymi wieżami górskiego masywu, wystarczały nam w zupełności; teraz
jednak potrzebowaliśmy czegoś więcej, aby się nie zgubić. Podarliśmy więc
papier na odpowiedniego rozmiaru kawałki i włożyliśmy do torby, którą miał
nieść Danfbrth. Jego zadaniem było również rozrzucanie strzępów papieru, miał
to czynić na tyle ekonomicznie jak na to pozwalały względy bezpieczeństwa.
Wybrana przez nas metoda powinna uchronić nas przed zabłądzeniem, zwłaszcza że
wewnątrz posępnej budowli nie wyczuliśmy żadnych silniejszych prądów
powietrznych. Jeśli trafimy w strefę przeciągów albo skończy się nam papier,
będziemy naturalnie zmuszeni wykorzystać bezpieczniejszą, choć bardziej nużącą
i czasochłonną metodę wycinania znaków w skale. Nie sposób było, bez
uprzedniego sprawdzenia określić jak rozległe otwiera się przed nami
terytorium. Bliskość i gęstość połączeń między poszczególnymi budowlami
sugerowały, że będziemy mogli przedostawać się z jednej do drugiej po
znajdujących się pod powłoką lodu kamiennych mostach, chyba że natkniemy się na
naturalne rozpadliny czy geologiczne zapadliska; wyglądało bowiem na to, iż
zlodowacenie nie dotarto w głąb murów prastarych budowli. Prawie wszędzie gdzie
występował przezroczysty lód, widać było okna z zamkniętymi na głucho
okiennicami; wszystko wskazywało na to, iż miasto w tak jednolitym stanie
pozostawało aż do chwili nadejścia lodowca, który skrystalizował niższe partie miasta
nadając im formę jaką prezentowały po dzień dzisiejszy. Prawdę mówiąc
odnieśliśmy wrażenie, że to miasto zostało raczej celowo zamknięte i
opuszczone, niż zniszczone jakimś nagłym kataklizmem czy stopniowym powolnym
upadkiem, w mglistych, dawno zapomnianych stuleciach. Czy przewidziano
nadejście lodowca i bezimienna "ludzkość" opuściła to miasto, by
znaleźć sobie nową siedzibę w miejscu nie skazanym na zagładę? Precyzyjne
ustalenia fizjograficzne warunków towarzyszących tworzeniu się w tym miejscu pokrywy
lodowej muszą zostać odłożone na później, nie występował tu - z nielicznymi
wyjątkami - proces kruszenia. Być może to napór nagromadzonych śniegów, powodzi
lub wylew jakiegoś starożytnego, lodowcowego jeziora sprawiły, że miasto
zachowało się w tak wyjątkowym stanie.
6.
Niełatwo będzie zdać szczegółową i uporządkowaną relację z
naszej wędrówki wewnątrz tej ogromnej, martwej od wieków, podziurawionej jak
plaster miodu prastarej kamiennej budowli, potwornego siedliska starszych
sekretów, których echo rozbrzmiało po raz pierwszy od niezliczonych epok pod
wpływem odgłosów naszych kroków. Fotografie, wykonywane przy użyciu flesza
stanowią doskonałe świadectwo wyjawianej przez nas obecnie prawdy, wielka
szkoda iż nie mieliśmy wówczas ze sobą większej ilości filmów. Kiedy się
skończyły, sporządziliśmy w notesach prymitywne szkice niektórych płaskorzeźb o
szczególnie uderzających rysach. Budynek do którego trafiliśmy miał ogromne
rozmiary i kunsztowny styl, a architektura tej nieznanej bezimiennej geologicznej
przeszłości wywarła na nas iście wstrząsające wrażenie. Wewnętrzne ściany nie
były już tak masywne jak zewnętrzne, a na niższych kondygnacjach zachowały się
znakomicie. Całość budowli miała strukturę labiryntową, poziomy pięter zaś
przejawiały osobliwe i zadziwiające różnice asymetryczne, gdyby zatem nie
podarty na strzępy papier, który zostawialiśmy za sobą, zgubilibyśmy się zaraz
na początku drogi, najpierw postanowiliśmy zbadać bardziej zniszczone, górne
poziomy. Dotarliśmy tam po stromych, poprzecznie żebrowanych kamiennych
podestach, czy też pochylniach, które w całej budowli pełniły rolę schodów.
Pomieszczenia miały rozmaite kształty, jakie tylko można by sobie wymarzyć - od
pięcioramiennych gwiazd po trójkąty i sześciany. Należy wspomnieć, że ich średni
rozmiar wynosił mniej więcej 50 na 50 stóp szerokości i 20 stóp wysokości, choć
zdarzały się też większe izby. Po dokładnym zwiedzeniu wyższych partii oraz
poziomo samego lodowca, zaczęliśmy schodzić, piętro po piętrze do części
podziemnej. Wkrótce przekonaliśmy się, że faktycznie trafiliśmy do
nieprzerwanego ciągu pokoi i przejść wiodących zapewne ku bezkresnemu,
rozciągającemu się za tym budynkiem labiryntowi. Gigantyczna masywność i ogrom
wszystkiego co nas otaczało sprawiały przytłaczające wrażenie; poza tym, w
napotykanych kształtach, wymiarach, proporcjach, dekoracjach i wszelkich
niuansach konstrukcyjnych tego bluźnierczego, kamiennego tworu tkwiło coś
nieuchwytnie, acz głęboko nieludzkiego. Ma podstawie treści płaskorzeźb bardzo
szybko doszliśmy do wniosku, iż owo potworne miasto liczy sobie wiele milionów
lat. Nie potrafiliśmy jeszcze wyjaśnić zasad inżynierii zastosowanej tu do
wzniesienia konstrukcji oraz zapewnienia anormalnej równowagi tak ogromnych mas
skalnych, aczkolwiek w dużym stopniu opierano się tu na technice łukowej.
Pomieszczenia które zwiedziliśmy były całkowicie ogołocone ze sprzętów
ruchomych, co potwierdzało nasze domysły, iż miasto zostało opuszczone celowo.
Wiodącym elementem zdobień były płaskorzeźby, które ciągnęły się poziomymi
wstęgami o szerokości 5 stóp i wypełniały całą przestrzeń ścian od podłogi po
sufit. Przeplatane były, tej samej szerokości pasmami arabesek. Napotykaliśmy
rzecz jasna wyjątki od tej reguły, niemniej jednak, przeważał właśnie taki
układ. Często też, obok którejś ze wstęg z arabeskami pojawiały się grupy
gładkich wolut zawierających układające się w osobliwy deseń punkciki. Wkrótce
przekonaliśmy się, że technika wykonania była dojrzała, perfekcyjna i
estetycznie sięgała najwyższego poziomu cywilizacyjnego mistrzostwa, aczkolwiek
w każdym szczególe kompletnie obca jakiejkolwiek znanej tradycji artystycznej
rasy ludzkiej, nie spotkałem nigdy w życiu płaskorzeźby, która precyzja
wykonania dorównywała by tym reliefom. najdrobniejsze szczegóły świata zarówno fauny
jak i Hory oddane były, mimo olbrzymiej skali tych rzeźb, ze zdumiewającą
plastycznością, powszechnie zaś stosowane w nich desenie były cudami zawiłości
i zręczności nieznanych twórców. Arabeski stanowiły przykład wszechobecnego tu
wykorzystania zasad matematycznych i tworzyły je zawiłe acz symetryczne
kształty o licznych załamaniach i kątach stanowiących wielokrotność liczby
pięć. Wstęgi malowideł reprezentowały wysoce sformalizowaną tradycję i w
osobliwy sposób operowały perspektywą, posiadały jednak artystyczną siłę
wyrazu, która głęboko nas poruszyła, mimo otchłani dzielących nas epok
geologicznych. Ptie sposób porównać tej sztuki z tą, którą można oglądać w
naszych muzeach. Ci którzy obejrzą nasze zdjęcia odnajdą zapewne nieznane
analogie, w pewnych groteskowych koncepcjach najbardziej śmiałych futurystów.
Ornamentykę arabesek tworzyły linie wyżłobień, których głębokość w
niezwietrzałych skałach wahała się od l do 2 cali. Kiedy pojawiały się woluty z
grupami punkcików, najwyraźniej napisy w jakimś nieznanym, pierwotnym
alfabecie, wgłębienie powierzchni mierzyło około 1,5 cala, a samych kropek
jakieś pół cala więcej. Wstęgi malowideł znajdowały się nad płaskorzeźbami, a
ich powierzchnia sięgała o jakieś 2 cale głębiej w powierzchnię twardej, kamiennej
ściany. Tu i ówdzie dostrzegaliśmy jeszcze ślady dawnych, wyblakłych barw,
jednak w ogromnej większości niezliczone stulecia zniszczyły i starły wszelkie
oznaki nałożonych na mury barwników. Im dłużej oglądało się zdumiewającą
technikę, tym większy czuło się podziw wobec tych pradawnych dzieł sztuki.
Tematyka rzeźb dotyczyła życia w minionej epoce, w której powstały.
Przedstawione były na nich spore fragmenty zapomnianej przed wiekami historii,
niewiarygodne wręcz pragnienie Starej Rasy do utrwalania wizerunków
przedstawiających wycinki historii - ów cudowny zbieg okoliczności działający
na naszą niekorzyść - sprawiło, iż rzeźby te niosły w sobie potężny ładunek
informacji i z tego też względu przedkładaliśmy ponad wszystko fotografowanie i
kopiowanie tych właśnie wytworów sztuki. W niektórych pomieszczeniach elementem
dominującym były rozliczne mapy, wykresy astronomiczne i inne modele naukowe w
powiększonej skali - wszystkie one potwierdzały otwarcie i w pełni to, czego
dowiedzieliśmy się z fryzów i płaskorzeźb na ścianach. Mówiąc o tym co
odkryliśmy w posępnym kamiennym mieście mogę mieć jedynie nadzieję, iż wśród
ludzi którzy mi ostatecznie uwierzą, moje słowa wzbudzą roztropną ostrożność
przeważającą nad pochopną ciekawością. Byłoby rzeczą straszną, gdyby
ostrzeżenia mające zniechęcić wszystkich do odnalezienia tej krainy śmierci,
grozy i koszmarów, wzbudziły w nich zgoła odmienne pragnienie.
W pokrytych płaskorzeźbami ścianach wykute były wysokie okna
i masywne, dwunastostopniowe wejścia, w których tu i ówdzie zachowały się
jeszcze skamieniałe, drewniane deski - fragmenty starannie wypolerowanych i
rzeźbionych okiennic i drzwi. Wszystkie metalowe części już dawno temu uległy
zniszczeniu, ale niektóre drzwi pozostały na swoich miejscach i gdy przechodziliśmy
z jednego pomieszczenia do drugiego, musieliśmy je sforsować siłą. Przetrwały
również, choć bardzo nieliczne, ramy okienne z osobliwymi, przezroczystymi
elipsowatymi szybami. Znajdowało się tam również sporo ogromnych wnęk,
zasadniczo pustych, choć w jednej znaleźliśmy dziwny przedmiot wycięty z bryły
zielonkawego steatytu, który musiał być uszkodzony, albo z innych powodów nie
wart dalszego wykorzystania. Inne otwory bez wątpienia wiodły do dawnych
pomieszczeń
z urządzeniami mechanicznymi, służącymi do ogrzewania,
oświetlania itp. -jak sugerowało wiele płaskorzeźb. Sufity przeważnie były
nagie, ale w niektórych pomieszczeniach wyłożono je zielonym steatytem czy
jakimiś płytkami, które w większości już poodpadały. Podłogi też pokryte były
płytkami, aczkolwiek w ogólnym rozrachunku przeważał goły kamień. Jak już
stwierdziłem, brakowało tu mebli czy innych ruchomych sprzętów, ale
płaskorzeźby dawały doskonałe pojęcie o dziwnych przedmiotach, które wypełniały
ongiś te podobne do grobowców, rozbrzmiewające głuchym echem pomieszczenia.
Ponad poziomem lodowca podłogi generalnie zasłane były grubą warstwą gruzów,
śmieci i rozmaitych szczątków, jednak w głębi labiryntu ich stan znacznie się
poprawiał.
Centralny dziedziniec - podobnie jak w innych budowlach
widzianych z powietrza - powodował, że wnętrza nie były pogrążone w całkowitych
ciemnościach; dlatego też bardzo rzadko, w wyższych pomieszczeniach, za
wyjątkiem sytuacji kiedy z uwagą przyglądaliśmy się szczegółom płaskorzeźb
musieliśmy przyświecać sobie elektrycznymi latarkami. Poniżej mapy lodowej
jednak, półmrok gęstniał i w wielu miejscach na nierównym poziomie ziemi
panowały już całkowite ciemności. Jeżeli idzie o nasze odczucia, gdy
penetrowaliśmy ów pogrążony od wieków w ciszy labirynt nieludzkich, kamiennych
budowli, należy stwierdzić iż z każdym krokiem ogarniał nas coraz bardziej
dojmujący, beznadziejnie oszołamiający chaos ulotnych nastrojów, wspomnień i
odczuć. Już samo, przyprawiające o zgrozę wrażenie starożytności i zabójcza
pustka panująca w tym miejscu mogły w dostatecznym stopniu przepełnić bojaźnią
każdą wrażliwą duszę, w naszym zaś przypadku dochodził do tego jeszcze
niewyjaśniony koszmar jaki wydarzył się w obozie i to co ujrzeliśmy na
otaczających nas, pokrywających niemal wszystkie ściany, płaskorzeźbach. Kiedy
więc natrafiliśmy na partię doskonale zachowanych reliefów, których
interpretacja nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości, niewiele
potrzebowaliśmy czasu, by poznać odrażającą, plugawą prawdę, którą - naiwnością
byłoby utrzymywać, że było inaczej - obaj z Danforthem podejrzewaliśmy już
wcześniej, choć ani ja, ani on nie napomknęliśmy o tym ani słowem. Prysły
litościwe wątpliwości co do natury istot, które zbudowały i zamieszkiwały to
potworne, wymarłe miasto przed milionami lat, kiedy przodkowie człowieka byli
prymitywnymi, archaicznymi ssakami a po tropikalnych stepach Europy i Azji
włóczyły się wielkie dinozaury. Dotychczas rozpaczliwie, jak tonący brzytwy,
trzymaliśmy się alternatywy, utrzymując - każdy przed samym sobą - że
wszechobecny, pięcioramienny motyw oznaczał wyłącznie jakieś kulturowe czy
religijne wyobrażenie istniejącego w archaiku przedmiotu czy istoty o takim a
nie innym, charakterystycznym kształcie, podobnie jak motywy dekoracyjne krety
minojskiej przedstawiały często świętego byka, egipskie - skarabeusza, rzymskie
- orła i wilczycę, a dzikich plemion rozmaite, wybrane zwierzęce totemy.
Zostaliśmy jednak brutalnie pozbawieni naszej jedynej ostoi, i zmuszeni stawić
czoła porażającej umysł prawdzie, której czytelnik tych stron niewątpliwie
domyślił się już dawno temu. Z najwyższym trudem ośmielam się opisać to
wszystko, bez owijania w bawełnę, choć może wcale nie będzie to konieczne.
Istoty, które w czasach dinozaurów zbudowały i zamieszkiwały w tym
przerażającym, kamiennym mieście nie były dinozaurami, ale czymś o wiele
gorszym. Dinozaury bowiem były względnie nowym i prawie bez-rozumnym gatunkiem,
zaś budowniczowie miasta byli starzy i mądrzy, a pozostawione przez nich,
wyryte w kamieniu ślady przetrwały blisko miliard lat - uczynili to w czasach,
kiedy prawdziwe życie na ziemi nie wyszło poza stadium zorganizowanych grup
komórek, uczynili to zanim na ziemi zaistniało w ogóle prawdziwe życie.
Byli tworami i panami owego życia, to oni je bowiem
ujarzmili i to o nich mówią zapewnię diaboliczne, starsze mity; o których
przerażające wzmianki widnieją na kartach przeżartych pleśnią Manuskryptów
Pnakotyckich i odrażającego, bluźnierczego "Necronomiconu". Były to
wielkie "Stare Istoty", które spłynęły z gwiazd, kiedy ziemia była
jeszcze młoda - istoty ukształtowane przez obcą ewolucję, o możliwościach
przekraczających wszystkie twory naszej planety. I pomyśleć tylko, że zaledwie
dzień wcześniej Danfbrth i ja spoglądaliśmy na szczątki ich skamieniałych przed
tysiącleciami ciał, a nieszczęsny, nieżyjący już dziś Lakę i jego ludzie
ujrzeli ich kształt w całej okazałości...
Jest rzecz jasna niemożliwe, abym zrelacjonował we właściwej
kolejności wszystkie etapy jakimi dochodziliśmy do pełnej wiedzy o tym
potwornym rozdziale praludzkiego życia. Po pierwszym wstrząsie jakie
spowodowało nasze odkrycie musieliśmy chwilę odetchnąć, aby dojść do siebie; i
dopiero o godzinie trzeciej wyruszyliśmy na dalsze, systematyczne poszukiwania.
Czyżby w budynku, do którego weszliśmy pochodziły z nieco późniejszego okresu,
sprzed około 2 milionów lat, jak oszacowaliśmy na podstawie ich cech
biologicznych, geologicznych oraz pewnych zawartych w nich danych
astronomicznych, i reprezentowały dziedzinę sztuki, którą można nazwać
dekadencką w porównaniu z okazami oglądanymi w starszych budowlach, do których
trafiliśmy zaraz po przekroczeniu mostów pod pokrywą lodową. Jeden z gmachów,
wycięty w jednolitej bryle skalnej po chodził na pierwszy rzut oka sprzed 40,
może 50 milionów lat, z wczesnego eocenu lub górnej kredy, a w jego wnętrzach
znajdowały się płaskorzeźby, których artyzm przyćmiewał wszystko, co dotąd
napotkaliśmy, z jednym tylko przerażającym wyjątkiem. Była to, jak zgodnie
stwierdziliśmy, najstarsza miejscowa budowla, którą spenetrowaliśmy. Gdyby nie
zdjęcia, robione przy użyciu flesza, które niebawem zostaną rozpowszechnione
powstrzymałbym się od opowiadania o tym co odkryłem i wywnioskowałem na
podstawie płaskorzeźb, z obawy by po okrzyknięciu szaleńcem nie zamknięto mnie
w zakładzie dla obłąkanych. Oczywiście, nieskończenie wczesne dzieje
przedstawione w tej różnorodnej i złożonej historycznej mozaice przedstawiające
życie istot o głowach w kształcie rozgwiazdy, jeszcze w czasach nim dotarły one
na ziemię, na innych planetach, w innych galaktykach można z łatwością
potraktować jako fantastyczną mitologię stworzoną przez same te istoty.
niektóre jednak fragmenty zawierają wzory i diagnozy tak niesamowicie zgodne z
najnowszymi odkryciami matematyki i astrofizyki, że sam nie bardzo wiem co o
tym sądzić. Niech osądzą to inni, kiedy ujrzą te fotografie. Naturalnie każda
grupa płaskorzeźb na które się natknęliśmy opowiadała zaledwie ułamek jakiejś
historii, poszczególnych stadiów dziejów tych istot nie poznawaliśmy we
właściwej kolejności, niektóre z rozległych pomieszczeń zawierały, jeśli chodzi
o reliefy i przedstawione na nich historie, zwartą całość. W innych natomiast
historia ciągnęła się przez cały szereg oddzielnych komnat i korytarzy,
najlepsze z map i wykresów znajdowały się na ścianach przerażającej otchłani,
znajdującej się nieco poniżej poziomu starożytnego gruntu. Była to pieczara,
zapewne coś w rodzaju centrum edukacyjnego, wysoka na dobrych 60 stóp i o
powierzchni 200 stóp kwadratowych. Znajdowało się tam wiele szokujących,
powtórzonych scen, które mieliśmy okazję oglądać już wcześniej w innych
pomieszczeniach i budowlach; najwyraźniej pewne rozdziały dziejów czy
przełomowe chwile w historii owej rasy cieszyły się u niektórych dekoratorów
czy mieszkańców szczególnym uznaniem. Czasami jednak, przy ustalaniu spornych
punktów i uzupełnianiu luk, takie odmienione wersje tego samego wydarzenia były
nad wyraz przydatne. Wciąż jeszcze zastanawiam się, że zdołaliśmy tak wiele
wywnioskować, mając" cło dyspozycji tak niewiele czasu, naturalnie nawet w
oliwili obecnej znamy tylko najogólniejsze zarysy - a wiele z tego co wiemy
domyśliliśmy się dopiero później, na podstawie skrzętnej analizy wykonanych
przez nas zdjęć i szkiców. Być może to na skutek tych późniejszych badań,
odświeżonych wspomnień i mglistych odczuć połączonych z ogólną wrażliwością
Dantbrtha, ora,, owym przerażającym, trwającym niedługo bo ledwie przez
mgnienie oka, widokiem, którego istoty nawet mnie nie odważył się wyjaśnić,
doznał on silnego załamania nerwowego. niemniej jednak musiało tak być, nic
mogliśmy bowiem wystosować naszego weta i ostrzeżenia, nie dysponując możliwie
najpełniejszymi informacjami. A przestroga jest sprawą nadrzędną. Pewne
czynniki, wywierające nieustanny wpływ na ten nieznany, antarktyczny świat
zapomnianego czasu i obcych praw natury, sprawiają iż konieczne jest
bezwzględne wstrzymanie wszelkich badań na terytorium tego kontynentu.
7.
Pełne dzieje Starych Istot, na tyle na ile je pognano, ukażą się ostatecznie w oficjalnym biuletynie
Uniwersytetu Miskatonic. Poniżej, wyłącznie w ogólnych zarysach i w sposób
nieco chaotyczny, bez nadawania mojej relacji jakiejś szczególnej formy,
przedstawię pewne uderzające kwestie związane z nimi. Płaskorzeźby opowiadają o
przybyciu tych gwiezdnogłowych Istot, z przestrzeni kosmicznej, na rodzącą się
dopiero i pozbawioną życia Ziemię. Mówią o przybyciu ich i wielu innych obcych,
tak jak to ma miejsce w okresie kosmicznej kolonizacji. Wygląda na to, że
Istoty były w stanie przebyć przestrzeń międzygwiezdną na swych błoniastych
skrzydłach - co potwierdzają pewne interesujące i osobliwe góralskie legendy,
które opowiadał mi przed laty znajomy antykwariusz. Przez dłuższy czas
stworzenia te mieszkały w morskiej głębinie, budując tam fantastyczne miasta i
staczając przerażające boje z jakimiś bezimiennymi wrogami, posługując się przy
tym tajemniczymi urządzeniami, wykorzystującymi nieznane źródło energii.
najwidoczniej ich wiedza naukowa i technologia dalece przewyższały wiedzę
współczesnego człowieka, jakkolwiek tych najbardziej rozwiniętych i wyszukanych
form broni używały tylko, gdy były do tego zmuszone. niektóre płaskorzeźby
sugerują, iż miały one za sobą -jeszcze na innych planetach - stadium życia
mechanicznego, choć szybko się z niego wycofały, gdy stwierdziły, iż efekty nie
satysfakcjonowały ich emocjonalnie i uczuciowo. nadprzyrodzona wręcz odporność
ich organizmów i prostota naturalnych potrzeb specjalnie predestynowała je do
życia na położonej wysoko równinie, gdzie mogły obywać się bez wymyślnych,
sztucznie wyprodukowanych dóbr, a nawet bez odzienia, którego używały tylko
sporadycznie, jako ochronę przed wyjątkowo surowymi warunkami naturalnymi. W
morskich odmętach, początkowo ze względów żywieniowych a później z innych
przyczyn, stworzyły, znanymi im od dawna metodami i przy wykorzystaniu
dostępnych substancji, całe ziemskie życie. Bardziej skomplikowane eksperymenty
zaczęły przeprowadzać dopiero po unicestwieniu rozmaitych kosmicznych wrogów.
Podobnie jak na innych planetach, wyprodukowały nie tylko konieczne pożywienie,
ale również pewne wielokomórkowe bryły protoplazmy, zdolne pod wpływem hipnozy
formować na krótki czas swą tkankę we wszelkiego rodzaju wymagane organy,
tworząc w ten sposób idealnych niewolników, wykonujących dla nich najcięższe
prace. Bez wątpienia te właśnie kleiste, lepkie bryły musiał określać Abdul
Alhazred w swoim przerażającym "Necronomiconie" tajemniczym,
złowrogim mianem Shoggothów - lecz nawet ów szalony Arab nie wspomniał, iż
stworzenia te istnieją na Ziemi, a nie tylko w snach tych, którzy żują pewien
gatunek alkaloidalnych ziół. Kiedy gwiezdnogłowe Stare Istoty zsyntetyzowały
już dla siebie na Ziemi proste formy żywności i spłodziły spory zapas
Shoggothów. pozwoliły, z niejasnych powodów, by również i inne grupy komórek
rozwinęły się w kolejne formy życia zwierzęcego i roślinnego. Przy pomocy
Shoggothów - których rozmiary mogły być dowolne - niewielkie, niskie, podwodne
miasta zmieniły się w rozległe, imponujące labirynty z kamienia, nie różniące
się zasadniczo od tych, które później wyrosły na lądzie. Jak wspomniałem. Stare
Istoty w innych częściach wszechświata prowadziły zazwyczaj lądowy tryb życia,
a co za tym idzie zachowały wiele tradycji budownictwa lądowego. Kiedy
badaliśmy architekturę tych wszystkich ozdobionych płaskorzeźbami,
paleozoicznych miast, włącznie z tym, wymarłym od stuleci, którego korytarze
właśnie przemierzaliśmy, byliśmy pod wrażeniem zadziwiającej harmonii
wszystkich elementów, której żadną miarą nie potrafiliśmy sobie jeszcze wtedy
wytłumaczyć. Wierzchołki budowli w otaczającym nas teraz mieście, które już
przed wiekami zwietrzały, zmienia jąć się w bezkształtne ruiny, zostały ze
szczegółami odtworzone na niezliczonych płaskorzeźbach. Budowle te, w kształcie
stożków i piramid, były opatrzone wielkimi dachami. Ma wierzchołkach niektórych
z nich widać było rzędy strzelistych iglic i poziomych, muszlowatych dysków
zwieńczonych z kolei walcowatymi kominami, l dokładnie to samo obserwowaliśmy w
tym nieprawdopodobnym, potwornym i złowrogim mirażu, rzucanym przez martwe
miasto; taki właśnie obraz na tle nieba, obraz, który nie istniał już od
tysięcy i dziesiątków tysięcy lat, pojawił się przed naszymi nieświadomymi
oczyma ponad niezbadanymi. Górami Szaleństwa, gdy pierwszy raz zbliżaliśmy się
do zniszczonego w tragicznych okolicznościach obozowiska nieszczęsnego Lake'a.
O życiu Starych Istot, zarówno w morskich głębinach, jak też
o losach grupy, która wyszła na ląd, można napisać całe tomy. Te, które żyły w
płytkich wodach nadal robiły pełny użytek ze swych umieszczonych na końcach
pięciu głównych czułków oczu. Uprawiały sztukę rzeźbiarską i piśmienniczą w
niemal nie zmienionej formie; pisały rylcem na wodoodpornych, woskowych
tabliczkach. Te, żyjące w głębinach oceanów - choć celem otrzymania światła
wykorzystywały pewne osobliwe fosforyzujące organizmy - dysponowały dodatkowo
trudnym do sprecyzowania, szczególnym zmysłem działającym poprzez pryzmatyczne
rzęski umieszczone na szczycie głowy. Zmysł ten sprawiał, iż wszystkie Stare
Istoty w razie potrzeby były częściowo uniezależnione od oświetlenia. Forma ich
sztuki rzeźbiarskiej i piśmiennie twa w osobliwy sposób zmieniała się wraz ze
schodzeniem coraz głębiej pod wodę. Głównym tego powodem były, jak się wydaje,
pewne procesy chemiczne związane z utrwalaniem - zapewne mające zabezpieczać
fbsforescencję - których niestety płaskorzeźby nic są nam w stanie wyjaśnić.
Istoty poruszały się w morzu na poły pływając - używając przy tym bocznych,
krynoidowych ramion, na poły zaś poruszając rzędem dolnych macek zakończonych
pseudostopami. Sporadycznie wykonywały leż ogromne susy, pomagając sobie przy
tym dwoma lub więcej skrzydłami, rozkładającymi się niczym wachlarze. Na lądzie
zaś używały pseudostóp do chodzenia oraz skrzydeł, na których wznosiły się na
ogromne wysokości i pokonywały wielkie odległości. Liczne, smukłe macki,
którymi kończyły się krynoidowe ramiona były niewiarygodnie wrażliwe, giętkie,
silne i obdarzone idealną koordynacją mięśniowo-nerwową zapewniającą najwyższą
sprawność i biegłość we wszystkich czynnościach manualnych, artystycznych jak i
wszystkich innych.
Odporność istot była wprost niewiarygodna. Nawet straszliwe
ciśnienie panujące na dnie najgłębszych mórz nie czyniło im najmniejszej
szkody. Wydaje się, że w ogóle niewiele z nich umierało, pomijając oczywiście
przypadki gwałtownego rozstania się z tym światem, ale ogólnie rzecz biorąc,
miejsc ich pochówku jest bardzo niewiele. To że nad pogrzebanymi w pozycji
pionowej zmarłymi wznosiły pięcioramienne kopce, skłoniło mnie i Danfortha do głębokich
przemyśleń.
Istoty rozmnażały się za pomocą zarodników, zdaniem Lake'a
jak rośliny okrytozalążkowe, ale dzięki swej ogromnej odporności i
długowieczności, a co za tym idzie braku potrzeby płodzenia kolejnych pokoleń,
nie dbały zbytnio o rozwój nowych komórek rozrodczych -rzecz jasna za wyjątkiem
okazji, gdy w grę wchodziła kolonizacja nowych terenów. Młode Istoty dorastały
szybko, a wykształcenie zdobywały w sposób, którego my nie jesteśmy w stanie
nawet sobie wyobrazić. Generalnie rzecz biorąc życie intelektualne i twórcze
tych stworzeń było wysoko rozwinięte; wytworzyły one szereg zwyczajów i
instytucji, które opiszę pełniej w przygotowywanej obecnie monografii. Było ono
w pewnym stopniu zróżnicowane, w zależności od tego czy rozwijało się na lądzie
czy w morzu - ale i tu i tam jego podstawy i istota były jednakowe. Chociaż
zdolne jak rośliny do czerpania pożywienia z substancji nieorganicznych. Stare
Istoty znacznie bardziej wolały pokarmy organiczne, zwłaszcza pochodzenia
zwierzęcego. Żyjąc w morzach jadły mięso na surowo, na lądzie zaś pieczone.
Urządzały polowania i hodowały zwierzęta rzeźne; zabijały je ostrymi
narzędziami, których osobliwe ślady na niektórych skamieniałych kościach
zaobserwowała nasza wyprawa. Były niesłychanie odporne na różnice temperatur; w
swej naturalnej postaci mogły żyć w wodzie o temperaturze zamarzania. Kiedy
jednak nadeszły ostre chłody plejstocenu - blisko milion lat temu - mieszkańcy
lądu musieli uciec się do specjalnych środków, łącznie ze sztucznym
ogrzewaniem. Koniec końców jednak, zabójcze zimno zmusiło ich do powrotu do
morza. Jak mówi legenda, przygotowując się do swych prehistorycznych podróży.
Istoty owe wchłonęły sporą ilość pewnych związków chemicznych, które niemal
całkowicie uniezależniły je od potrzeby jedzenia, oddychania czy różnic
temperatury. Zanim jednak nastały mrozy plejstocenu, metoda ta, w ich kręgu,
poszła już dawno w zapomnienie. W każdym bądź razie nie mogły bez uszczerbku
dla siebie przedłużać w nieskończoność tego sztucznego stanu.
Posiadając strukturę półroślin. Stare Istoty nie przejawiały
biologicznych podstaw do tworzenia rodzin, tak jak to ma miejsce wśród ssaków.
Wnioskując jednak z przedstawionych na płaskorzeźbach zajęć i rozrywek
współmieszkańców, wydaje się, iż organizowały one ogromne, wspólne osiedla, tak
ze względu na wygodniejsze wykorzystanie przestrzeni, jak i z wrodzonej
jedności natury umysłowej. Jeżeli chodzi o wystrój ich domów, sprzęty zajmowały
centralną część pomieszczeń, ściany zaś były wolne, by nic nie zasłaniało pokrywających
je motywów dekoracyjnych. Oświetlenie, w przypadku Istot lądowych, pochodziło z
urządzeń działających, jak przypuszczamy, na zasadzie jakiejś reakcji
elektrochemicznej. Zarówno na lądzie, jak i w głębinie stworzenia używały
dziwnych stołów, krzeseł i łóżek o cylindrycznym kształcie - odpoczywały
przecież i spały w pozycji pionowej, ze złożonymi w dół mackami - oraz półek,
na których trzymały spięte zawiasami rzędy kropkowanych, płaskich przedmiotów,
pełniących funkcję ich książek. Rząd był najwyraźniej demokratyczny, aczkolwiek
z płaskorzeźb, które widzieliśmy, trudno było to wywnioskować z całkowitą
pewnością. Rozwinięty był handel zarówno lokalny, jak i pomiędzy miastami - w
formie pieniędzy używano niewielkich, płaskich pięcioramiennych żetonów z
wyrytymi napisami. Prawdopodobnie funkcję środków płatniczych pełniły również
te mniejsze, rozmaite, zielone steatyty znalezione przez naszą wyprawę. Chociaż
kultura miała w przeważającym stopniu charakter miejski, wśród Istot tych znane
było również rolnictwo i uprawa bydła. Istniały też kopalnie oraz, w
ograniczonym stopniu, manufaktury. Bardzo rozpowszechnione byty podróże, lecz
stała migracja należała raczej do rzadkości, za wyjątkiem oczywiście
działalności kolonizacyjnej, za pośrednictwem której rasa się
rozprzestrzeniała. Nie istniały żadne indywidualne środki transportu, ponieważ
do poruszania się na lądzie, w powietrzu czy w wodzie. Stare Istoty były nader
hojnie wyposażone przez Maturę. Wszelkie ładunki ciągnęły zwierzęta pociągowe -
pod wodą Shoggothy, a na lądzie zadziwiająca ilość gatunków prymitywnych
kręgowców, które pojawiły się tam w późniejszych czasach. Kręgowce te, jak
również nieprzebrane ilości innych żywych form - zwierząt i roślin, stworzeń
zamieszkujących na ladzie, w wodzie i powietrzu - były wytworem ewolucji
opartej na żywych komórkach wyhodowanych przez Stare Istoty, które później
wymknęły się swym stwórcom spod kontroli. Ich rozwój był tolerowany, gdyż nie
zagrażał interesom dominujących Istot, a formy sprawiające jakiekolwiek kłopoty
były rzecz jasna automatycznie likwidowane, niezwykle zainteresowały nas
późniejsze i najbardziej dekadenckie rzeźby przedstawiające prymitywne,
powłóczące nogami ssaki, które mieszkańcom lądów służyły niekiedy za
pożywienie, innymi razy znów jako rozrywka, a które kształtem przypominały już
nieco małpie i ludzkie sylwetki.
Przy budowie lądowych miast, olbrzymie kamienne bloki, z
których wznoszono strzeliste wieże przenoszone były przez szerokoskrzydłe
pterodaktyle, należące do gatunku nieznanego paleontologom.
Wytrwałość z jaką Stare Istoty przetrwały wszelkie zmiany
geologiczne i wstrząsy skorupy ziemskiej graniczy niemal z cudem. Jakkolwiek
żadne lub prawie żadne z ich pierwszych miast nie przetrwało ery archaicznej,
to w ich cywilizacji oraz w przekazywaniu ich dorobku nie było przerwy.
Pierwotnym miejscem ich przybycia na naszą planetę był Ocean Antarktyczny i
prawdopodobnie wydarzyło się to niedługo po tym, jak z materii wyrwanej z dna
południowego Pacyfiku uformował się księżyc. Zgodnie z tym co widnieje na
jednej z reliefowych map, cały glob znajdował się wówczas pod wodą, a w miarę
upływu kolejnych stuleci kamienne miasta rozprzestrzeniały się coraz to dalej
od terenów antarktycznych. Inna mapa ukazuje rozległą połać lądu otaczającego
biegun, gdzie najprawdopodobniej niektóre z tych Istot dokonywały próbnego
osadnictwa - chociaż ich główne skupiska przeniesione zostały na dno
najbliższego morza, najróżniejsze mapy przedstawiają pękającą i dryfującą masę
lądu, której oderwane fragmenty kierują się na północ, utrzymując dokładnie
taki kurs, jaki wyznaczyła im teoria dryfu kontynentalnego, rozwinięta w
ostatnich latach przez Taylora i Wegenera. Wypiętrzeniu się nowego lądu na
południu Pacyfiku towarzyszyły przerażające wypadki, niektóre z morskich miast
uległy całkowitej zagładzie, ale nie to było najgorsze. Inna rasa - rasa
lądowych Istot przypominających z wyglądu ośmiornice - będąca zapewne
legendarnym, przedludzkim potomstwem Cthulhu - zaczęła niebawem przybywać z
bezmiaru kosmosu, rozpętując potworną wojnę, która na pewien czas ponownie
zmusiła Stare Istoty do powrotu w głębiny. Z uwagi na rozkwit osadnictwa
lądowego był to dla nich straszliwy okres. Później zawarto pokój, nowe lądy
oddano we władanie potomstwu Cthulhu, podczas gdy Stare Istoty zatrzymały dla
siebie morze i dawniejsze ziemie. Powstały nowe miasta lądowe - największe z
nich na Antarktydzie, uważanej za świętą, tu bowiem po raz pierwszy wylądowały
Stare Istoty. Antarktyda ponownie stała się centrum cywilizacji Starych Istot,
a wszystkie miasta wzniesione tam przez potomstwo Cthulhu zostały starte z
powierzchni ziemi. I nagle lądy Pacyfiku ponownie pogrążyły się w odmętach
zabierając ze sobą przerażające kamienne miasto R'lyeh i wszystkie kosmiczne
ośmiornice - w wyniku tego Stare Istoty ponownie zapanowały niepodzielnie nad
planetą. Mimo to pozostał w nich jakiś nieokreślony lęk, o którym jednak nie
chciały wspominać. W późniejszym okresie ich miasta rozsiane były po całym
globie - zarówno w wodach, jak i na lądzie. W miarę upływu stuleci nasilał się
trend wychodzenia z wody na ląd - było to spowodowane wynurzaniem się z mórz
coraz to nowych terenów -jakkolwiek ocean nigdy nie został całkowicie
opuszczony. Inną przyczyną masowego osiedlania się na lądzie były kłopoty
związane z hodowlą i wykorzystaniem Shoggothów, od których zależało przecież
prowadzenie życia w głębinie. W miarę upływu czasu - co potwierdzają wizerunki
na płaskorzeźbach - zaginęła sztuka tworzenia nowego życia z materii
nieorganicznej i Stare Istoty musiały poprzestać na kształtowaniu form już
istniejących. Łatwe do okiełznania okazały się żyjące na ziemi ogromne gady. W
morzu reprodukujące się przez podział Shoggothy, zaczęty natomiast osiągać
niebezpieczny stopień inteligencji, stwarzając tym samym w pewnym momencie poważny
problem. Zawsze były kontrolowane przez sugestię hipnotyczną Starych Istot,
które dzięki dużej plastyczności protoplazmy modelowały w ich ciałach potrzebne
aktualnie kończyny i organy. Teraz jednak, pod wpływem dawniejszej sugestii
wszczepionej im przez ich władców, coraz częściej u Shoggothów zaczęła pojawiać
się zdolność niezależnego modelowania swych bryłowatych ciał. Ma dodatek
wytworzyły w sobie coś w rodzaju na wpół stałego mózgu, którego własna i
niezłomna wola niejednokrotnie sprzeciwiała się żądaniom Starych Istot.
Odtworzone w kamieniu wizerunki Shoggothów napełniały mnie i Danfortha
przerażeniem i odrazą, formalnie były to bezkształtne stwory utworzone z
kleistej, lepkiej galarety wyglądające niczym zlepek bąbli, z których każdy,
przyjąwszy kształt kuli mierzył około 15 stóp średnicy. Zmieniały jednak
nieustannie - czy to spontanicznie, czy zgodnie z nadaną sugestią - swój
kształt i rozmiary, formując potrzebne w danym momencie kończyny, bądź
nietrwałe organy wzroku, słuchu i mowy podobne do tych, jakimi dysponowali ich
władcy. Mniej więcej w okresie środkowego permu, około 150 milionów lat temu,
stały się szczególnie krnąbrne i wtedy to żyjące w wodzie Stare Istoty, aby je
ponownie ujarzmić, wypowiedziały im okrutną wojnę. Mimo dzielącej nas otchłani
niezliczonych stuleci, obrazy tej wojny, obrazy bezgłowych, oblepionych śluzem
Starych Istot - typowy stan w jakim Shoggothy pozostawiały swoje ofiary - po
dziś dzień budzą w nas zdumienie i lęk. Stare Istoty zastosowały w końcu
przeciwko buntownikom osobliwą broń, powodującą zaburzenia molekularne,
osiągając dzięki niej całkowite zwycięstwo. Kolejne płaskorzeźby ilustrowały
okres, w którym uzbrojone Stare Istoty ujarzmiły i złamały Shoggothów, podobnie
jak na amerykańskim zachodzie kowboje ujarzmiali dzikie mustangi. Choć podczas
rebelii Shoggothy zdradziły zdolność do życia poza środowiskiem wodnym. Stare
Istoty nie wykorzystały tego. Ich użyteczność na lądzie nie mogłaby równoważyć
kłopotów, jakich nastręczałoby kierowanie nimi.
W okresie jurajskim Stare Istoty napotkały kolejną
przeciwność losu w postaci nowej inwazji z kosmosu;
tym razem stworzeń będących na poły grzybami, na poły zaś
skorupiakami. Były to bez wątpienia te same stwory, które występują w pewnych
powtarzanych wyłącznie szeptem, legendach krain północy, a w Himalajach są
znane pod nazwą Mi-Go, albo jako odrażający Ludzie Śniegu. Zanim przystąpiły do
walki. Stare Istoty spróbowały, po raz pierwszy od chwili przybycia na Ziemię
uciec w Kosmos. Nie udało im się jednak opuścić ziemskiej atmosfery. Sekret
podróży międzygwiezdnych, czymkolwiek by nie był, został dla owej rasy
bezpowrotnie stracony. Ostatecznie Mi-Go wyparły Stare Istoty ze wszystkich
terenów północnych; bezsilne okazały się jedynie wobec mieszkańców morza. W ten
oto sposób rozpoczął się stopniowy, powolny odwrót starszej rasy do jej
pierwotnego, antarktycznego środowiska. Co ciekawe - z płaskorzeźb
przedstawiających okres wojny wynika, że zarówno potomstwo Cthulhu jak i Mi-Go
zbudowane były z materii całkowicie odmiennej od tej, którą znamy, odmiennej
też od substancji, z jakiej uformowane były ciała Starych Istot. Potrafiły
przechodzić transformację i reintegrację ciał, co dla ich przeciwników było
rzeczą niemożliwą; najwidoczniej musiały pochodzić z jeszcze odleglejszych kosmicznych
otchłani.
Stare Istoty, pomijając ich nadnaturalna odporność i
osobliwe właściwości witalne, były całkowicie materialne, a ich pierwotna
siedziba musiała znajdować się w znanym nam kontinuum czasoprzestrzennym.
Miejsce, skąd pochodziły inne, wspomniane tu gatunki jest dla nas zapierającą
dech w piersiach zagadką. Wszystko to oczywiście należy przyjąć przy założeniu,
że pozaziemskie pochodzenie i anomalie przypisywane najeźdźcom nie są jedynie
zwykłymi legendami. Nie jest bowiem wykluczone, że to same Stare Istoty
wymyśliły ową kosmiczną otoczkę, by usprawiedliwić swoje klęski, zwłaszcza że
główne elementy ich psychiki ukształtowane zostały przez dumę i dogłębne
zainteresowanie historią. Jest też rzeczą nader znaczącą, że ich annały
pomijają milczeniem wiele innych, zaawansowanych i silnych ras, których potężne
kultury i strzeliste miasta figurują uporczywie w niektórych mrocznych
legendach.
Ma wielu rzeźbionych mapach z zaskakującą wyrazistością,
widzimy zmieniającą się na przełomie długich epok geologicznych postać świata.
W niektórych przypadkach istniejąca nauka wymagać będzie wprowadzenia
pierwszych poprawek, w innych zaś, idealnie potwierdza swe śmiałe wnioski. Jak
już wspomniałem hipoteza Taylora i Wegenera, stwierdzająca że wszystkie kontynenty
są fragmentami jednego pierwotnego lądu antarktyczncgo, który w wyniku
działania sił odśrodkowych rozpadł się i rozpłynął na wszystkie strony,
hipoteza opierająca się na takich faktach jak dopełniające się zarysy Afryki i
Ameryki Płd. oraz sposób w jaki są wypiętrzone i ukształtowane olbrzymie masywy
górskie, znajduje w tym niesamowitym źródle znakomite potwierdzenie. Mapy
najwyraźniej przedstawiają świat z ery karbonu, sprzed stu, a może więcej
milionów lat; pokazują wyraźne pęknięcia i rozpadliny, które potem oddzielą
Afrykę od jednej, połączonej krainy Europy, Azji, obu Ameryk oraz kontynentu
antarktycznego. Inne mapy z kolei - a zwłaszcza jedna, najbardziej znacząca,
bowiem ukazuje powstałe 50 milionów lat temu rozległe martwe miasto, które nas
właśnie otaczało - przedstawiały wyraźnie już zarysowane, wszystkie obecne
kontynenty. Mapa z naj późniejszego okresu, wywodząca się zapewne z pliocenu,
gdzie przedstawiony świat jest już w przybliżeniu taki, jakim go znamy dzisiaj,
pokazuje całkiem wyraźne połączenie Alaski z Syberią, Ameryki Płn. z Europą,
poprzez Grenlandię oraz Ameryki Płd. z Antarktydą za pośrednictwem Ziemi
Grahama, na mapie z okresu karbonu cały glob, dna oceanów i cała spękana już
masa lądów, pokryty jest siatką symboli przedstawiających ogromne, kamienne
miasta Starych Istot; na mapach późniejszych widać ich stopniowe wycofywanie
się w kierunku Antarktydy. Ma ostatnim, plioceńskim egzemplarzu, nie ma już
innych miast lądowych za wyjątkiem tych na kontynencie antarktycznym i w
Ameryce Płd., miasta podmorskie zaś sięgają już tylko do 50 równoleżnika
szerokości południowej. Wiedza i zainteresowanie światem północnym spadają u
Starych Istot do zera; do przeszłości należą już dokonywane na błoniastych,
wachlarzowatych skrzydłach loty w celu studiowania tamtejszych linii
brzegowych.
na płaskorzeźbach rejestrowane były wszystkie wypiętrzenia
się gór, rozpad kontynentów wskutek działania sił odśrodkowych, wstrząsy
sejsmiczne lądów, dna morskiego oraz inne, naturalne przyczyny zagłady miast.
Śledzenie, jak w miarę upływu stuleci liczba miast coraz bardziej się zmniejsza
było niewiarygodnie fascynujące. Olbrzymie, wymarłe rozciągające się wokół nas
Megalopolis zdawało się być ostatnim, głównym centrum tej rasy - powstałym we
wczesnym okresie dolnej kredy, tuż po tytanicznych kataklizmach, które dotknęły
Ziemię i obróciły w gruzy poprzednie, jeszcze rozleglejsze i wspanialsze
miasta, zbudowane w nie tak znów bardzo odległym czasie. Wydaje się, że właśnie
Megalopolis było głównym i najbardziej uświęconym z wszystkich miejsc;
tu właśnie pierwsze Stare Istoty osiedliły się na dnie
pierwotnego morza.
Megalopolis rozciągało się wzdłuż potężnego masywu górskiego
na przestrzeni ponad stu mil w każdą stronę, a jego ogrom przekraczał
możliwości prowadzonych przez nas rekonesansów lotniczych. Fragmenty tego
pierwszego podwodnego miasta, w wyniku trwającego całe stulecia procesu
kruszenia się warstw, wypchnięte zostały na światło dzienne.
8.
Naturalnie, Danfbrth i ja studiowaliśmy ze szczególnym
zainteresowaniem i z jakimś dziwnie osobistym uczuciem lęku, wszystko co
znajdowało się wokół nas. Było tego rzeczywiście sporo; mieliśmy nawet tyle
szczęścia że w labiryncie miasta na poziomie gruntu, natrafiliśmy na najpóźniej
ze wszystkich datowany dom, którego ściany, choć nieco uszkodzone wskutek
pobliskiego osunięcia się gruntu, zawierały płaskorzeźby zdradzające cechy
stylu schyłkowego, wręcz dekadenckiego i opowiadające dzieje regionu, daleko
późniejsze, niż mapy z okresu pliocenu. Mieliśmy zatem okazję rzucić okiem na
agonię tego praludzkiego świata. Było to już ostatnie miejsce które
spenetrowaliśmy szczegółowo; to co w nim odkryliśmy odmieniło nasze plany,
wskazując zupełnie nowy cel. Z całą pewnością trafiliśmy do najdziwniejszego,
najbardziej tajemniczego i przerażającego zakątka globu, narastało w nas
przekonanie, iż la odrażająca wyżyna musi rzeczywiście być owym koszmarnym,
legendarnym płaskowyżem Leng o którym szalony autor "Necronomiconu"
wspominał z wyraźną niechęcią. Ogromny łańcuch górski był przeraźliwie długi
-zaczynał się niskim masywem na Ziemi Leopolda na wybrzeżu morza Weddella i
przecinał dosłownie cały kontynent. W schyłkowym okresie, niektóre Stare Istoty
zanosiły do tych gór osobliwe modły; żadna jednak nie odważyła się do nich
zbliżyć, czy choćby domniemywać co leży po ich drugiej stronie, nigdy nie
oglądało ich ludzkie oko - i kiedy rozmyślałem o uczuciach zaklętych w tych
rzeźbach, modliłem się, by na zawsze lak pozostało. Z drugiej strony osłaniały
je wzgórza ciągnące się wzdłuż wybrzeży Ziem Królowej Marii i Cesarza Wilhelma;
dziękowałem Bogu że nikt nigdy nie był w stanie tam wylądować i wspiąć się na
któryś z tamtejszych szczytów. Nie traktuję już tak sceptycznie, jak to miałem
w zwyczaju, starych legend i zabobonów; nie wyśmiewam się też z przekonań
praludzkich rzeźbiarzy, mówiących iż na każdej z tych posępnych grani
rozbłyskują jasne, niczym błyskawice, światła, a z jednego z tych
przerażających szczytów przez całą, długą noc polarną bije niewyjaśniony blask.
Może więc wzmianki w Manuskryptach Pnakotyckich mówiące nieśmiało o Kadath na
Lodowym Pustkowiu posiadają jak najbardziej realne i odrażające podstawy.
Terytorium znajdujące się wokół nas, choć nie tak plugawe i przeklęte jak inne
zakazane ziemie, nie było wcale mniej obce. Wkrótce po założeniu miasta
olbrzymi masyw górski stał się siedzibą głównych świątyń i wiele reliefów
ukazuje jak groteskowe i fantastyczne wieże wystrzeliwały w niebo, w miejscu
gdzie dziś widzieliśmy jedyne zadziwiające przylegające do siebie sześciany i
wały. Ma przełomie wieków pojawiły się jaskinie które wykorzystano na użytek
świątyń. Z nastaniem kolejnych epok wszystkie wapienne żyły w rejonie zostały
wypłukane wodami gruntowymi, a co za tym idzie, całe góry, pogórze i równiny
poniżej, poprzecinane zostały istnym labiryntem połączonych ze sobą jaskiń i
podziemnych chodników. Wiele malowniczych płaskorzeźb opowiada o eksploracji
podziemi i ostatecznym odkryciu głęboko w trzewiach ziemi mrocznego, styksowego
morza. Owa bezmierna, mroczna czeluść została bez wątpienia wydrążona przez
wielką rzekę, która spływała z bezimiennych, przerażających gór; początkowo
zakręcała ona u podnóża masywu Starych Istot i płynęła wzdłuż tego łańcucha aż
do Oceanu Indyjskiego, pomiędzy Ziemiami Budda i Tottena na wybrzeżu Wilkesa. Stopniowo
na swym zakolu podmywała wapienne pociło że wzgórz, aż w końcu jej odmęty
dotarły do jaskiń wy pełnionych wodami gruntowymi, łącząc się z nimi we
wspólnym dziele wydrążenia jeszcze głębszej otchłani. Ostatecznie, cała ta masa
wód znikła wewnątrz wydrążonych wzgórz, pozostawiając po sobie stare,
wyschnięte, ciągnące się aż do oceanu koryto. Większa część, miasta które
odkryliśmy została wzniesiona na tym właśnie, prą starym łożysku. Stare Istoty
rozumiejąc co się stało, i by zaspokoić swój wiecznie żywy zmysł artystyczny,
wyrzeźbiły na kształt pylonów ogromne cyple pogórza, gdzie olbrzymia rzeka
rozpoczynała swój spadek w wiekuiste] ciemność. Rzeka, przecięta ongiś
licznymi, kamiennymi mostami, była tą samą, której wyschłe koryto widzieliśmy
podczas lotniczego rekonesansu. Jej wizerunki uwieńczone w licznych
płaskorzeźbach, pomogły nam zorientować się, jak wyglądał ów region w różnych
erach, byliśmy więc w stanie naszkicować pospiesznie, acz dokładnie mapę
charakterystycznych miejsc - placów, ważniejszych budynków i tym podobnych -
która posłużyć nam miała w dalszych badaniach. Mogliśmy wkrótce żre konstruować
w wyobraźni cały ten zdumiewający wy twór, tak jak wyglądał on milion, dziesięć
lub pięćdziesiąt milionów lat temu; rzeźby mówią nam bowiem dokładnie o
znajdujących się tu, w czasach rozkwitu
budowlach, górach, placach oraz o wyglądzie przedmieść i całego
krajobrazu, tak jak prezentował się on, w bujnej szacie roślinnej trzeciorzędu.
Jego piękno musiało być zdumiewające - nieomal mistyczne, a gdy o tym myślałem,
zapomniałem o niepokojącym uczuciu ponurego przygnębienia, niewiarygodną wręcz
starością nieludzkie go miasta, jego masywnością, martwotą, pustką i lodowcowym
zmierzchem, które połączone, przytłaczały i dławiły mego ducha. Zgodne z
niektórymi wizerunkami na płaskorzeźbach, mieszkańcom miasta nieobcy był
dojmujący, bezgraniczny lęk - dostrzegliśmy bowiem pewien powracający motyw
przedstawiający Stare Istoty cofające się panicznie przed czymś, co nigdy nie
zostało dokładnie przedstawione - a co znalazły w ogromnej rzece, po tym jak
spłynęło jej nurtem poprzez gęste, pełne pnączy lasy sagowców z przerażających
gór na wschodzie. Tylko w jednym, pochodzącym z późniejszego okresu domu z
dekadenckimi płaskorzeźbami odkryliśmy zapowiedź ostatecznego nieszczęścia,
które w rezultacie doprowadziło do opuszczenia miasta. Niewątpliwie musiały
istnieć jeszcze inne, pochodzące z tamtych czasów reliefy, mówiące jawnie iż w
tym pełnym napięcia i niepewności okresie nastąpił zanik energii i dążeń, l
rzeczywiście niebawem natknęliśmy się na konkretny dowód istnienia takich
rzeźb, ale osobiście zetknęliśmy się z nimi tylko wtedy, jeden jedyny raz.
Zamierzaliśmy poszukać ich później, lecz jak powiedziałem, niespodziewane
okoliczności zmusiły nas do gwałtownej zmiany planów. To musiał być jednak
początek końca. Stare Istoty straciły bowiem wszelką nadzieję na dłuższe
zamieszkiwanie w przyszłości tego miejsca i zaprzestały wykonywania ściennych
reliefów. Ostateczny czas nadszedł oczywiście wraz z wielkim chłodem, który
ogarnął niemal całą ziemię i nigdy już nie opuścił nieszczęsnych biegunów,
który na drugim krańcu naszej planety położył kres istnieniu legendarnych krain
Lomar i Myperborei. Trudno jest określić dokładnie, kiedy to się wydarzyło,
jeżeli chodzi o lata. Współcześnie, początek zlodowacenia oblicza się na około
500 tysięcy lat wstecz, ale na bieguny ów bicz boży spaść musiał dużo
wcześniej. Wszelkie obliczenia opierają się wyłącznie na domysłach, ale jest
wielce prawdopodobne iż owe schyłkowe dekadenckie płaskorzeźby powstały grubo
ponad milion lat temu, a faktyczne opuszczenie miasta nastąpiło na długo przed
tradycyjnie przyjmowaną datą początku plejstocenu - 500 tysięcy lat temu -
wedle szacowań przyjętych dla całej ziemi. Płaskorzeźby z okresu schyłkowego sygnalizują
powszechny zanik roślinności, a jeżeli chodzi o Stare Istoty, upadek wsi.
Przedstawiały zainstalowane w domach urządzenia ogrzewcze, a podróżujące zimą
Stare Istoty opatulone w grube, chroniące przed zimnem stroje, natknęliśmy się
również na szereg wolut ilustrujących narastającą stale migrację do
najbliższych oaz ciepła -jedne stworzenia odlatują ku odległym wybrzeżom do
podwodnych miast, inne z kolei schodzą w dół siecią wapiennych jaskiń
wydrążonych w masywie górskim, cło pobliskiej, czarnej otchłani wypłukanej
przez podziemne wody. Ostatecznie otchłań ta doczekała się masowej kolonizacji.
Bez wątpienia wynikało to po części z faktu iż ten właśnie obszar otaczany był
tradycyjną czcią - było to bowiem swego rodzaju święte miejsce, ale wydaje się
iż większą rolę odegrały tu jednak możliwości dalszego wykorzystywania wielkich
świątyń w podziurawionych niczym rzeszoto górach, korzystania z rozległych
miast, na powierzchni jako letnich siedzib oraz możliwości przemieszczania się
pomiędzy nimi. Połączenie starych siedzib z nowymi usprawniono poprzez szereg
ulepszeń istniejących już dróg oraz wykucie licznych, prostych tuneli łączących
antyczną metropolię z czarną otchłanią - tuneli wiodących ostro w dół, a
których wejścia po dokładnych wyliczeniach - nanieśliśmy pieczołowicie na
opracowywaną przez nas mapę. Wszystko wskazywało n.i to iż dwa z nich znajdują
się w niezbyt dużej odległości od nas, na skraju miasta przylegającym do gór.
Nie powinniśmy mieć większych problemów ze spenetrowaniem ich. Pierwszy z
tuneli oddalony był o niecałe ćwierć mili w stronę koryta pradawnej rzeki,
drugi zaś, mniej więcej pół mili w kierunku przeciwnym. W otchłani, w
niektórych miejscach rozciągały się rozległe, skalne, suche tarasy, ale Stare
Istoty wybudowały nowe miasto pod wodą, chcąc niewątpliwie zapewnić sobie stałą
temperaturę i możliwie maksimum ciepła. Ukryte morze było niezwykle głębokie i
ciepło panujące wewnątrz ziemi gwarantowało możliwość mieszkania w nim przez
nieskończenie długie epoki. Istoty, których skrzela nie uległy mutacji, nie
miały żadnych kłopotów z przystosowaniem się do częściowego lub stałego
przebywania pod wodą. Istnieje wiele płaskorzeźb ukazujących w jaki sposób
mieszkańcy miasta odwiedzali swych krewnych pod wodą oraz jak zażywali kąpieli
na dnie swej ogromnej, głębokiej rzeki. Ciemności panujące we wnętrzu ziemi
również nie przerażały rasy przywykłej do długich, antarktycznych nocy.
Jakkolwiek styl rzeźb był niewątpliwie dekadencji, to te najmłodsze, we
fragmentach mówiących o budowie nowego miasta w pieczarze z ukrytym morzem mają
prawdziwie epicki charakter. Stare Istoty podeszły do sprawy naukowo
wydobywając nierozpuszczalne skały z jądra przypominających plaster miodu gór,
a by osiągnąć najlepsze rezultaty zatrudniły do budowy najznakomitszych
robotników sprowadzonych z najbliższego podwodnego miasta. Robotnicy ci
dostarczyli również wszystkiego, co niezbędne do realizacji nowego
przedsięwzięcia - tkankę Shoggothów, by wyhodować z niej niewolników do
przenoszenia kamieni, a potem zwierzęta pociągowe. Dostarczyły również inny
rodzaj protoplazmy którą przetworzono w fosforyzujące organizmy mające dawać
światło. W końcu na dnie Styksowego Morza wyrosła potężna metropolia o takiej
samej strukturze architektonicznej jak miasto na powierzchni, aczkolwiek
zdecydowanie mniej dekadenckie, co spowodowane było nieodłącznym zastosowaniem
przy piecach budowlanych ścisłych reguł matematycznych. Świeży miot Shoggothów
osiągnął ogromne rozmiary i niepoślednią inteligencję, przyjmując i wykonując
polecenia ze zdumiewającą bystrością. Ze Starymi Istotami porozumiewały się,
naśladując ich głosy - rodzaj melodyjnego świergotu o bardzo szerokiej gamie
dźwięków - jeżeli wierzyć wynikom sekcji przeprowadzonej przez nieszczęsnego
Lakę 'a - i pracowały bardziej na podstawie poleceń wydawanych słownie niż
sugestii hipnotycznej, jak to miało miejsce dawniej. Mimo to jednak trzymane
były pod ścisłą kontrolą. Świecące stworzenia bardzo hojnie dostarczały światła
i bez wątpienia kompensowały brak znanych Starym Istotom zórz polarnych,
płonących nocą w zewnętrznym świecie. Sztuka zdobnicza nie uległa zmianie,
jakkolwiek wykazywać zaczęła elementy dekadenckie, najwyraźniej Stare Istoty
zdawały sobie sprawę z nadchodzącego końca i w wielu przypadkach wyprzedzili
politykę Konstantyna Wielkiego, przenosząc ze swego lądowego miasta szczególne
pięknie rzeźbione starożytne bloki; tak samo uczynił cesarz w schyłkowym
okresie swego panowania, ogałacając Grecję i Azję z ich najwspanialszych dzieł
sztuki, dodając swej nowej stolicy w Bizancjum splendoru większego, niż stać na
to było jego poddanych. To, że transfer tych rzeźbionych bloków nie był
prowadzony na wielką skalę, brało się bez wątpienia stąd, iż lądowe miasto nic
było do końca opuszczone. Kiedy to jednak nastąpiło, a z pewnością było to
nieuchronne - zanim jeszcze rozwinął się na dobre polarny plejstocen - Stare
Istoty zdążyły rozmiłować się w dekadenckiej sztuce, lub też przestały
postrzegać urok i czar dawnego kunsztu rzeźbiarskiego. Tak czy inaczej
otaczające nas, pogrążone od wieków w ciszy ruiny z pewnością nie zostały
ogołocone z dzieł sztuki, jakkolwiek najwspanialsze, pojedyncze posągi i inne
ruchomości zostały stąd zabrane. Mówiące o tym dekadenckie woluty i
płaskorzeźby były, jak już wspomniałem, najmłodszymi, jakie udało nam się
odkryć podczas bądź co bądź, ograniczonych badań. Zostawiają nas one z obrazem
Starych Istot krążących nieustannie pomiędzy lądowym miastem w lecie i morską
pieczarą w Ziemi, a niekiedy również handlujących z innymi podwodnymi miastami
u brzegów Antarktydy. W tym czasie przyszłe losy lądowego miasta musiały już
być znane, gdyż tematyka rzeźb dostarcza wielu dowodów, wskazujących na
nadejście potwornych chłodów. Ginęła roślinność a przeraźliwe śniegi nie
topniały do końca nawet w środku lata. Prawie wszystkie gady wyginęły, to samo
spotkało również ssaki. By w dalszym ciągu prowadzić prace w górnym świecie,
należało zaadaptować do życia na lądzie niektóre z amorficznych i zadziwiająco
odpornych na zimno Shoggothów - co dawniej Stare Istoty czyniły nader
niechętnie. W wielkiej rzece wymarło już całe życie a jedynymi mieszkańcami
górnych warstw morza pozostały foki i wieloryby. Ptaki odleciały; zostały
jedynie wielkie, groteskowe pingwiny. Co wydarzyło się później, możemy jedynie
zgadywać. Jak długo zdołało przetrwać nowe miasto w morskiej pieczarze? A może
wciąż jeszcze istnieje - kamienny trup spoczywający w mrocznych odwiecznych
ciemnościach? Czy koniec końców podziemne wody zamarzły? Jaki los spotkał
miasta na dnie oceanów w świecie zewnętrznym? Czy niektóre ze Starych Istot w
ucieczce przed sunącym lodowcem, przenosiły się na północ? Obecna geologia nie
natrafiła na ich ślad. Czy przerażający Mi-Go wciąż jeszcze stanowili
zagrożenie, zamieszkując w zewnętrznym świecie północy? Czy ktokolwiek może wiedzieć
co czai się - lub nie - nawet po dzień dzisiejszy w pozbawionych światła
niezbadanych otchłaniach morskich głębin? Stwory te najwyraźniej były w stanie
wytrzymać każde ciśnienie, a rybacy wyławiają niekiedy z fal różne, osobliwe
rzeczy. Czy teoria wieloryba-zabójcy rzeczywiście wyjaśnia niesamowite i nader
tajemnicze rany na ciałach antarktycznych fok zaobserwowane przez
Dorchgre-vingka?
W całej tej historii - poza jej koszmarem -jest coś
anormalnego... dziwne rzeczy, które tak usilnie staraliśmy się złożyć na karb
czyjegoś szaleństwa... te przerażające groby... ilość i rodzaj zaginionych
przedmiotów... Gedney... nieziemska odporność tych archaicznych monstrów i
odrażające, żywe dziwolągi jakie zgodnie z treścią płaskorzeźb posiadała ta
rasa... Danforth i ja w ciągu kilku ostatnich godzin zobaczyliśmy sporo różnych
rzeczy i byliśmy gotowi uwierzyć, oraz zachować niezłomne milczenie w kwestii
niewiarygodnych sekretów pierwotnej natury.
9.
Wspomniałem już, że nasze badania spowodowały natychmiastową
zmianę najbliższych planów. Miało to oczywiście związek z wykutymi drogami
wiodącymi w głąb czarnego wewnętrznego świata, o którego istnieniu nic dotąd
nie wiedzieliśmy; teraz zaś nurtowało nas niepohamowane pragnienie aby go jak
najszybciej odnaleźć i spenetrować. Ze skali płaskorzeźb wywnioskowaliśmy, że
stromo opadający chodnik mierzy okoto mili, potem zaś, którymś z sąsiednich
tuneli możemy dotrzeć do krawędzi przyprawiającej o zawrót głowy, mrocznego
urwiska skalnego wielkiej otchłani, skąd znajdujące się wzdłuż jej brzegów,
ulepszone przez Stare Istoty, ścieżki wiodły na skalisty brzeg pogrążonego w
wiecznej nocy oceanu. Odkąd się o nim dowiedzieliśmy wabił nas tak. że nie
sposób było oprzeć się pragnieniu ujrzenia na własne oczy tej bajecznej
czeluści. Poza tym zdawaliśmy sobie sprawę że jeśli chcemy dokonać tego podczas
obecnego rekonesansu, musimy rozpocząć poszukiwania natychmiast. Była ósma
wieczorem i nie mieliśmy wystarczającej ilości baterii by móc stale oświetlać
sobie drogę. Pod poziomem lodowca podczas dokonywania szczegółowych badań,
szkiców i zapisków używaliśmy latarek blisko pięć godzin bez przerwy i obecnie,
mimo specjalnych suchych ogniw, nasz zapas baterii wystarczyłby najwyżej na 4
godziny. Używając jednak tylko jednej latarki - za wyjątkiem rzecz jasna
szczególnie interesujących lub trudnych miejsc - mogliśmy nieco przedłużyć
margines bezpieczeństwa. Bez światła nie poradzilibyśmy sobie w tych
gigantycznych katakumbach; dlatego też, by odbyć podróż w głąb otchłani
musieliśmy zrezygnować z dalszego odszyfrowywania fresków ściennych.
Zamierzaliśmy oczywiście wrócić tu i zabawić kilka dni, a może nawet parę
tygodni by przeprowadzić intensywne badania i zrobić całą serię zdjęć. Ciekawość
brała górę nad zgrozą - teraz jednak musieliśmy się pospieszyć. Zapas papieru
do oznaczania drogi pozostawiał wiele do życzenia, a ponieważ nie chcieliśmy
poświęcać zapasowych notatników i szkicowników, postanowiliśmy podrzeć jeden
gruby notes. W najgorszym razie zawsze możemy uciec się do wyrąbywania śladów w
skale, w przypadku zaś, gdybyśmy kompletnie stracili orientację, aż do skutku
będziemy krążyli na chybił trafił poszczególnymi tunelami, aż wyjdziemy na
światło dzienne. I tak oto z zapałem wyruszyliśmy we wskazanym kierunku - do
najbliższego tunelu. Zgodnie z informacjami zawartymi na płaskorzeźbach, na
podstawie których sporządziliśmy naszą mapę poszukiwane wejście do tunelu nie
mogło znajdować się dalej niż ćwierć mili od nas; przestrzeń tę wypełniały
masywnie wyglądające budowle, identyczne jak spenetrowane już przez nas pod
lodowcem. Samo wejście miało znajdować się w piwnicy, w kącie najbliżej
pogórza, w rozległej pięcioramiennej budowli pełniącej najwyraźniej ongiś
funkcje publiczne, zapewne o charakterze ceremonialnym, którą musieliśmy
widzieć podczas penetrowania ruin, z pokładu samolotu. Wracaliśmy pamięcią do
naszego lotu, ale żadna taka budowla nic przychodziła nam na myśl. Doszliśmy
zatem do wniosku że jej górna część musiała być poważnie uszkodzona, lub - co
również było możliwe - cała budowla, obrócona w gruzy spoczywała teraz w
dostrzeżonej przez nas rozpadlinie skalnej. W tym drugim przypadku tunel będzie
zapewne zasypany lodem - wtedy spróbujemy szczęścia z następnym, najbliższym
wejściem oddalonym o niecała milę na północ. Leżące pośrodku koryto rzeki
uniemożliwiało nam dotarcie, podczas tego rekonesansu, do któregoś z
południowych tuneli; co więcej, gdyby okazało się że oba sąsiadujące ze sobą
tunele są zasypane, wątpliwe czy nasze latarki wytrzymałyby podjęcie kolejnej
próby z trzecim korytarzem północnym, oddalonym o milę od drugiego z wybranych
przez nas przejść. Kiedy z pomocą mapy i kompasu brnęliśmy przez labirynt, w
niezbyt przyjemnym półmroku, badając zrujnowane, lub zgoła nieźle zachowane
pokoje i korytarze, wspinając się na mosty i pochylnie przecinające wyższe
piętra, i ponownie schodząc na dół - napotykając na zasypane otwory wejściowe i
stosy gruzu, przyspieszając od czasu do czasu na lepiej zachowanych, i
niewiarygodnie pustych, jakby oczyszczonych odcinkach trasy, myląc kierunki i
wracając do punktu wyjścia (w takich sytuacjach zbieraliśmy z podłogi
pozostawione przez nas strzępy papieru), docierając raz na dno otwartego u góry
szybu, w głąb którego sączyło się dziwne światło - towarzyszyły nam bez przerwy
ciągnące się wzdłuż całej drogi, pokryte freskami ściany. Wiele z nich musiało
opowiadać o wydarzeniach o ogromnym znaczeniu historycznym i jedynie
perspektywa ponownych odwiedzin pozwalała nam mijać je bez większego żalu.
Kiedy było trzeba, zwalnialiśmy, włączając drugą latarkę. Gdybyśmy mieli więcej
Filmów, z całą pewnością przystawalibyśmy co chwilę, by zrobić zdjęcia pewnych
płaskorzeźb; czasochłonne, ręczne kopiowanie nie wchodziło rzecz jasna w grę.
Ponownie dochodzę do miejsca w którym pokusa zająknięcia
się, bądź niedopowiedzenia pewnych faktów jest wyjątkowo silna. Rzeczą
konieczną jest jednak ujawnienie wszystkich dalszych wypadków, abym mógł
wytłumaczyć dlaczego tak bardzo zależy mi na wstrzymaniu prac badawczych na
Antarktydzie. Byliśmy już blisko wejścia do tunelu - przeszliśmy właśnie przez
wiszący most i zeszliśmy do zasypanego gruzami korytarza, którego ściany
pokryte były wyjątkowo hojnie i bogato wyszukanymi i ewidentnie rytualnymi,
dekadenckimi płaskorzeźbami ze stosunkowo późnego okresu, gdy około wpół do
dziewiątej doskonały węch młodego Danfortha wychwycił coś nader niezwykłego.
Gdybyśmy mieli tu psa przypuszczam, że ostrzegłby nas już wcześniej. Początkowo
nie byliśmy w stanie stwierdzić co było nic tak z niedawno jeszcze kryształowo
czystym powietrzem, ale już po kilku sekundach nasze wspomnienia zareagowały aż
nadto wyraziście. Spróbuję opowiedzieć o tym bez mimowolnego wzdrygnięcia się.
Poczuliśmy smród -mglisty, niewyraźny, delikatny fetor podobny do tego, jaki
nieomal przyprawił nas o mdłości, gdy otworzyliśmy makabryczny, obłąkańczy grób
koszmarnej istoty, na której nieszczęsny Lakę dokonał prymitywnej sekcji. Rzecz
jasna skojarzenie to nie nasunęło nam się aż tak gwałtownie - nie było również
do tego stopnia nieodparte, by nie przyszły nam na myśl zgoła odmienne
wyjaśnienia. Rozmawialiśmy o nich, pełnym niepokoju i niepewności szeptem,
najważniejsze było jednak to, że nie zaprzestaliśmy dalszych poszukiwań - skoro
bowiem dotarliśmy aż tak daleko, jedynie jakieś ogromne nieszczęście mogłoby
zmusić nas do powrotu. Tak czy inaczej nasze podejrzenia były zbyt
fantastyczne, ba, wręcz szalone, abyśmy mogli w nie uwierzyć. Tego typu rzeczy
nie zdarzają się w normalnym świecie. Prawdopodobnie to impuls czystego,
irracjonalnego instynktu nakazał nam przygasić latarkę, gdyż nagle ni stąd, ni
zowąd odechciało się nam oglądać dekadenckie i złowrogie płaskorzeźby łypiące
na nas złowieszczo z posępnych kamiennych ścian, i z tego samego powodu zamiast
iść jak dotąd śmiało i dostojnie poczęliśmy przesuwać się naprzód cicho i na
paluszkach, pokonując nad wyraz ostrożnie znajdujące się na naszej drodze,
coraz wyższe sterty gruzu i rozmaitych odpadków. Wzrok Danfbrtha, podobnie jak
węch okazał się lepszy od mojego, kiedy bowiem minęliśmy sporą ilość zasypanych
wejść do komnat i korytarzy na poziomie gruntu, ponownie to on zwrócił uwagę na
osobliwy wygląd podłoża i zaścielających je gruzów. Korytarz jego zdaniem nie
wyglądał lak jak powinien po niezliczonych tysiącach lat, odkąd budowle te
zostały opuszczone; kiedy zaś nieśmiało włączyliśmy latarki, ujrzeliśmy
ciągnący się przez środek przejścia pas wolnej, niedawno oczyszczonej
przestrzeni. nieregularność gruzów i odpadków nie pozwoliła na zachowanie
wyraźniejszych śladów, ale to co dostrzegliśmy tu i ówdzie pozwoliło nam
domyślać się, że ciągnięto tędy jakieś ciężkie przedmioty. W pewnej chwili
odnieśliśmy wrażenie, że ślady są równoległe, jakby pochodziły od płóz. To
sprawiło, że ponownie się zatrzymaliśmy. Podczas tego właśnie postoju
poczuliśmy - tym razem obaj - dochodzący z korytarza przed nami, osobliwy
fetor. Może to zabrzmieć paradoksalnie ale wydał się on nam jednocześnie
bardziej i mniej przerażający - a właściwie nie tyle przerażający, co
niepokojący, zważywszy na miejsce i okoliczności; zakładając oczywiście, że nie
byt to Gedney - ponieważ była to wyraźna i znana woń paliwa - pospolitej
benzyny. Nasze samopoczucie po tym odkryciu pozostawiam do rozstrzygnięcia
psychologom. Zrozumieliśmy wówczas, że w głąb tego mrocznego, martwego od
wieków miejsca musiała zakraść się jakaś potworna istota, niewiarygodna
pozostałość po koszmarach jakie wydarzyły się w obozie i nie mieliśmy już
żadnych wątpliwości, że sytuacja w której się obecnie znaleźliśmy nie należy
bynajmniej do pospolitych. W miejscu tym teraz, bądź od niedawna, działo się
coś niezwykłego, wręcz niewiarygodnego. Mimo to, daliśmy się ponieść ciekawości
- niepokojowi, autohipnozie - lub być może niesprecyzowanym myślom o
odpowiedzialności za Gedney'a, które ostatecznie pchnęły nas naprzód. Danforth
znów szeptem wspomniał mi o śladzie, który, jak mu się zdawało, zauważył w
alejce skręcającej do znajdujących się powyżej ruin - i o delikatnym melodyjnym
świergocie - szczególe o potencjalnie olbrzymim znaczeniu w świetle raportu z
sekcji dokonanej przez Lake'a, pomimo iż dźwięk ów w dużej mierze przypominał
odgłosy echa u wylotu jaskiń, na omiatanych gwałtownym wiatrem górskich
szczytach - a który miał podobno usłyszeć, dobiegający z czeluści nieznanych
otchłani, w dole. Ja, z mojej strony, również szeptem napomknąłem o stanie w
jakim pozostawiono obóz - o tym co ,ginęło, i w jaki sposób obłęd jednego
człowieka, który pozostał przy życiu mógł przynieść niewiarygodne,
niewyobrażalne wręcz rezultaty - dziką, szaleńczą wyprawę poprzez monstrualne,
upiorne góry i zejście w głąb nieznanych, pierwotnych, kamiennych budowli...
Nie potrafiliśmy przekonać siebie nawzajem, ba, żaden z nas nie byt w stanie
przekonać samego siebie. Gdy staliśmy tak w bezruchu, wygasiliśmy światło,
zauważyliśmy że przesączający się tu nikły blask dnia nieznacznie rozprasza
panujące wokoło ciemności. Odruchowo zaczęliśmy przesuwać się naprzód,
sporadycznie oświetlając sobie drogę światłem latarek. Ślady w stertach gruzu
wywarły na nas piorunujące wrażenie, z którego nic potrafiliśmy się otrząsnąć;
zapach benzyny coraz bardziej przybierał na sile. Wokół nas narastały coraz
wyższe sterty gruzu i niebawem dotarliśmy do kresu wędrówki. Droga była
zasypana, nie mogliśmy przedostać się dalej. A więc nasze pesymistyczne
przypuszczenia dotyczące zaobserwowanej z samolotu szczeliny okazały się
uzasadnione. Badany przez nas tunel był ślepy, a my nie mogliśmy dotrzeć do
piwnicy, gdzie znajdowała się szczelina wiodąca ku otchłani. Mijając pokryte
groteskowymi reliefami ściany zawalonego korytarza, w świetle latarek
ujrzeliśmy kilka, w różnym stopniu zatarasowanych wejść; z jednego z nich -
całkiem zabijając ową inną, delikatną woń - dobiegał szczególnie silny zapach
benzyny. Kiedy zajrzeliśmy uważniej w gtąb otworu, dostrzegliśmy natychmiast że
z tego właśnie przejścia gruz został, stosunkowo niedawno, skrzętnie usunięty.
Jakikolwiek koszmar mógł się tam czaić, droga ku owym okropieństwom stała dla
nas otworem, nie sądzę, by ktokolwiek dziwił się, że przed podjęciem decyzji
czy podążyć dalej, odczekaliśmy jakiś czas. Kiedy jednak odważyliśmy się w
końcu przekroczyć czarne, łukowato sklepione wejście, pierwszym naszym
odczuciem było rozczarowanie. W wypełnionej gruzami, ozdobionej wymyślnymi
freskami krypcie, idealnym sześcianie o bokach długości około 20 stóp nie
pozostał żaden współczesny przedmiot, który swym rozmiarem przykułby naszą
uwagę; zaczęliśmy więc odruchowo szukać jakiegoś dalszego przejścia. Ma próżno.
Dopiero w chwilę potem, bystry wzrok Danfortha wypatrzył miejsce, gdzie
zalegający podłogę gruz był poruszony. Oświetliliśmy je niezwłocznie
promieniami obu naszych latarek i ujrzeliśmy prosty i zwyczajny widok, niemniej
jednak waham się o nim opowiadać, ze względu na wnioski jakie nasuwał, na
wyrównanej z grubsza stercie gruzu poniewierało się kilkanaście niewielkich, rozrzuconych w
nieładzie przedmiotów, a w jednym z kątów musiała zostać rozlana spora
ilość benzyny; stało się to względnie niedawno, skoro nawet na tym tak wysoko
położonym superpłaskowyżu wydzielała tak silną i drażniącą woń. Innymi słowy
nie mogło być to nic innego jak obozowisko, obozowisko istot, które podobnie
jak my zawrócone zostały przez nieoczekiwaną blokadę drogi wiodącej do
czeluści. Powiem krótko - wszystkie przedmioty pochodziły z obozu Lake'a; były
tam blaszane puszki, otwarte w równie osobliwy sposób, jak te które znaleźliśmy
w spustoszonym obozie, spora ilość wypalonych zapałek, trzy ilustrowane książki
pokryte, w większym lub mniejszym stopniu, dziwnymi plamami i smugami, pusta
butelka po atramencie z barwnym pudełkiem zawierającym instrukcję, złamane
pióro wieczne, strzępy futer i brezentu, zużyte baterie z opakowaniem, folder,
który był załączony do grzejników namiotowych oraz rozrzucone, pocięte kartki.
Już samo to było okropne, ale kiedy wygładziliśmy pomięte kartki papieru i
ujrzeliśmy co na nich widniało, wrażenie było wstrząsające. Znaleźliśmy się w
samym sercu najgorszego, niewyobrażalnego koszmaru. W obozie Lake'a natknęliśmy
się na pokryte tajemniczymi kleksami kartki papieru, i powinno nas to w pewnym
sensie przygotować do tego znaleziska, niemniej jednak nie spodziewaliśmy się,
że podobne rzeczy przyjdzie nam oglądać tu, w praludzkich kryptach koszmarnego
miasta z zapomnianej przeszłości. Szok jakiego doznaliśmy byt przerażający.
Tego po prostu było już za wiele. Grupki kropek czy punkcików imitujące te,
które widniały na zielonkawych steatytach, oraz identyczne znaki na upiornym,
pięcioramiennym nagrobnym kopcu mogły być dziełem obłąkanego Gedney'a. nic jest
wykluczone, że również on sporządził te pospieszne, zdawkowe szkice jedne
bardziej, inne znów mniej dokładne - z zarysami sąsiednich części miasta i
wytyczoną trasą z przedstawionego kółkiem miejsca leżącego poza naszym szlakiem
- miejsca, które dzięki płaskorzeźbom zidentyfikowaliśmy jako ogromną,
wzniesioną w kształcie walca wieżę, oraz rozległą okrągła czeluść,
zaobserwowane przez nas z samolotu - do naszej pięcioramiennej budowli, z
wejściem do tunelu. Mógł on -powtarzam - sporządzić te szkice - zostały one
bowiem, z całą pewnością opracowane, podobnie jak nasza mapa, gdzieś wewnątrz
lodowcowego labiryntu, na podstawie płaskorzeźb z późniejszego okresu; ale
innych niż te, które my mieliśmy okazję oglądać, i z pomocy których
korzystaliśmy, niemniej jednak wiedziałem, że Gedney nie miał za grosz
artystycznego talentu i nie był w stanie sporządzić takich szkiców. Technika
jakiej użyto była pewna, niezawodna i osobliwa - niewątpliwie wyższa mimo
pośpiechu i wyraźnych niedokładności wykonania od techniki dekadenckich
płaskorzeźb; łatwa do rozpoznania i charakterystyczna dla Starych Istot z
okresu najwspanialszego rozkwitu tego wymarłego miasta. Są tacy, którzy
stwierdzą, że Danforth i ja musieliśmy postradać rozum, że po tym wszystkim nie
wzięliśmy nóg za pas aby ratować życie; tym, którzy przeczytali moją relację aż
do tego miejsca, nie muszę przypominać, że nasze konkluzje wówczas były -
pomimo ich szaleńczej niewiarygodności - w pełni sformułowane. Być może
postradaliśmy zmysły, ale czyż nie powiedziałem, że te straszliwe wierzchołki
były Górami Szaleństwa? Myślę jednak, że podobnego ducha, aczkolwiek nie w tak
skrajnej formie - spotykamy u ludzi, którzy podkradają się do zabójczych
drapieżników w afrykańskiej dżungli, by je sfotografować lub badać ich zwyczaje.
Choć byliśmy na wpół sparaliżowani grozą, trawił nas żar zdumienia,
oszołomienia i ciekawości, który na koniec zatriumfował. Nie mieliśmy
naturalnie zamiaru stanąć twarzą w twarz z tym czy z tymi -o których
wiedzieliśmy że tam są; czuliśmy jednak, że do tej pory musieli prawie na pewno
odejść. Może odnaleźli inne, sąsiednie wejście do otchłani i tamtędy zeszli w
głąb czarnej jak noc czeluści pełnej okruchów zapomnianej przeszłości, ku
ostatecznej otchłani, której nigdy nie widzieli. A jeśli i to wejście było
zablokowane, mogli udać się na północ w poszukiwaniu innego, nie zapominajmy,
iż byli oni po części uniezależnieni od światła. Wracając myślami do tej chwili
z trudem przypominam sobie uczucia jakie nas ogarnęły. Tyle tylko że to, co
nieoczekiwanie zmieniło nasze plany i spowodowało, iż obraliśmy inny cel naszej
wędrówki wzmogło w nas jednocześnie nadzieje. Z całą pewnością nie mieliśmy
zamiaru spotykać się z tym, co budziło w nas nieodpartą grozę - ale nie
zaprzeczę iż podkradaliśmy się dalej z podświadomym pragnieniem zobaczenia
pewnych rzeczy z jakiegoś dogodnego, ukrytego miejsca. W dalszym ciągu
pałaliśmy chęcią ujrzenia samej otchłani; pojawił się jednak kolejny, pośredni
cel - ogromny, kolisty plac widniejący na znalezionych przez nas pomiętych
kartkach ze szkicami, natychmiast rozpoznaliśmy w nim monstrualną, cylindryczną
wieżę, widniejącą na najwcześniejszych freskach, choć z góry wyglądała jedynie
jak potworny, ogromnych rozmiarów, okrągły otwór. Jakaś tkwiąca w niej moc,
bijąca nawet ze sporządzanych w pośpiechu rysunków sprawiła, że przyszły nam na
myśl jej poziomy; zatopione głęboko pod powierzchnią pradawnego lodu, które
wciąż jeszcze musiały stano wić osobliwość o nieznanym nam, lecz z pewnością
wyjątkowym znaczeniu. Może zawierała w sobie jakieś cuda architektury, których
dotąd nie mieliśmy okazji oglądać. Zgodnie z płaskorzeźbami, na których była
przedstawiona, jej wiek musiał być rzeczywiście nieprawdopodobny - stanowiła
jedną z pierwszych budowli wzniesionych w mieście. Jej rzeźby -jeżeli tylko się
za chowały - musiały przedstawiać najwyższą wartość. Co więcej jednak, owa
wieża mogła stanowić istniejące po dziś dzień doskonałe połączenie z
zewnętrznym światem - drogę krótszą niż ta którą obecnie szliśmy, i którą za
pewne zeszli przed nami tamci. W każdym bądź razie pozostało nam jedynie
przestudiować uważnie te potworne szkice - jak się okazało idealnie pokrywały
się z naszymi - i zawrócić wskazanym kursem do kolistego placu; trasę tę nasi
anonimowi poprzednicy musieli po konać już dwukrotnie. Kolejna brama wiodąca do
otchłani powinna znajdować się za wieżą. Nie muszę opowiadać o naszej podróży -
w trakcie której znaczyliśmy drogę zostawiając na ziemi strzępki podartego
papieru - nie różniła się ona bowiem od poprzedniej, kiedy to zabrnęliśmy w
ślepy zaułek, tyle tylko że wiodła nieco bliżej poziomu gruntu a niekiedy nawet
łączyła się z podziemnymi korytarzami budowli. Od czasu do czasu dostrzegaliśmy
na gruzie czy odpadkach zalegających ziemię, osobliwe, niepokojące ślady, a
kiedy znaleźliśmy się już poza zasięgiem woni benzyny ponownie poczuliśmy -
spazmatycznie - ów jeszcze bardziej uporczywy i odrażający fetor. Od chwili,
gdy minęliśmy rozgałęzienie dróg co pewien czas, jakby ukradkiem wodziliśmy
promieniem latarki po ścianach; za każdym razem napotykaliśmy doskonale
zachowane niemal wszechobecne płaskorzeźby, które jak wszystko na to wskazywało
zdawały się być podstawą twórczości Starych Istot. Po pewnym czasie, kiedy
pokonywaliśmy długi, łukowato sklepiony korytarz, którego podłoga pokryta coraz
grubszą warstwą lodu musiała znajdować się nieco poniżej poziomu gruntu,
dostrzegliśmy przed nami silne światło płynące z zewnątrz i mogliśmy wyłączyć
latarkę. Wydawało się, że dochodzimy do kolistego placu i nie możemy już być
zbyt daleko od powierzchni. Korytarz kończył się zaskakująco niskim tukiem jak
na te megalityczne ruiny, ale jeszcze zanim go minęliśmy, zdołaliśmy już sporo
zobaczyć. Rozciągała się za nim ogromna, kolista przestrzeń mierząca pełne 200
stóp średnicy - usłana gruzem i zawierająca wiele zatarasowanych bądź
zasypanych łukowatych przejść identycznych jak to, które właśnie mieliśmy
przekroczyć. Jej ściany były wspaniale rzeźbione w kształt zwiniętej spiralnie
wstęgi o nieprawdopodobnych proporcjach odzwierciedlającej, mimo bezlitosnych
zwietrzelin spowodowanych Faktem, iż budowla ta znajdowała się bądź co bądź na
otwartej przestrzeni, przepych artystyczny przekraczający swym rozmachem
wszystko co mieliśmy okazję zobaczyć do tej pory. Usłana gruzem podłoga była
prawie w całości pokryta grubą warstwą lodu i odnieśliśmy wrażenie, że
prawdziwe dno znajduje się na znacznie większej głębokości. Ale najbardziej
uderzającym obiektem na tym placu była gigantyczna, kamienna rampa - pochyłość,
która mijając ostrym skrętem na zewnątrz łukowate przejście wiła się spiralnie
w górę po zdumiewającej, cylindrycznej ścianie, niczym wewnętrzny odpowiednik
serpentyn, które pięły się ongiś po zewnętrznej stronic monstrualnych wież czy
zigguratów starożytnego Babilonu. Jedynie szybkość lotu - wprawiająca w
oszołomienie
- i perspektywa z jakiej obserwowaliśmy wieżę przed
wylądowaniem sprawiły, że nie dostrzegliśmy tych szczegółów z powietrza. To z
kolei spowodowało, że zaczęliśmy szukać innej drogi do poziomu znajdującego się
pod lodowcem. Pabodie byłby zapewne w sianie stwierdzić jakiej techniki użyto,
by utrzymać tę konstrukcję w całości, ale Danfbrth i ja mogliśmy się jedynie
zachwycać i wyrażać swój podziw. Zauważyliśmy wprawdzie tu i tam kamienne
konsole i filary, ale wszystkie one wydawały się nie dość mocne, niemal
nieadekwatne w stosunku do powierzonych im funkcji. Całość była doskonale
zachowana, aż po obecny wierzchołek wieży
- szczegół godny najwyższej uwagi ze względu na to, iż
szczyt budowli znajdował się na otwartej przestrzeni -jej mury zaś spisały się
doskonale, jeżeli chodzi o uchronienie większości płaskorzeźb, pokrywających
wnętrze budowli. Kiedy wkroczyliśmy w niepokojący półmrok spowijający dno tego
olbrzymiego cylindra - niewątpli wie najstarszej budowli jaką ujrzały nasze
oczy - z oszołomieniem stwierdziliśmy, że ściany wieży poprzecinane
serpentynami kamiennej pochyłości
wystrzeliwują w górę na wysokość dobrych 60 stóp. Oznaczało to że
zewnętrzne zlodowacenie mierzy - zgodnie z dokonanymi przez nas pomiarami z
powietrza - jakieś 40 stóp;
krawędź ziejącej czeluści, którą widzieliśmy z wkładu
samolotu, znajdowała się bowiem na dwudziestostopowej wysokości kopcu usypanym
z potrzaskanych szczątków kamiennej budowli i skryta była w trzech czwartych za
linią zakrzywionych półkoliście ścian, dużo wyższych i masywniejszych ruin.
Wedle płaskorzeźb pierwotny wieża stała na środku rozległego, kolistego placu i
mierzyła zapewne od 500 do 600 stóp wysokości. Przy jej wierzchołku znajdowały
się rzędy poziomych dysków a górną krawędź okalały smukłe, spiczaste iglice.
Większość zawaliła się raczej na zewnątrz niż do środka - co niewątpliwie było
szczęśliwym zbiegiem okoliczności, gdyż w przeciwnym razie kamienna rampa
mogłaby zostać obrócona w perzynę a wnętrze wieży zablokowane. Pochyłość
została jedynie mocno naruszona, podczas gdy łukowato sklepione przejście u
dołu wieży zostało niedawno odgruzowane, natychmiast domyśliliśmy się, iż
właśnie tą drogą zeszli na dół tamci oraz stwierdziliśmy, że będzie to zarazem
najlogiczniejsza droga naszego powrotu, aczkolwiek strzępy rozrzucanego przez
nas papieru pozostały w całkiem innych, mroczniejszych korytarzach. Wejście do
wieży oraz terasowa budowla, w której rozpoczęliśmy wędrówkę, znajdowały się w
tej samej odległości od pogórza na którym czekał samolot, a eksploracja
znajdujących się pod lodem budowli, jaką planowaliśmy przeprowadzić jeszcze
podczas obecnego rekonesansu i tak generalnie ograniczała się do tego terenu.
To zadziwiające, ale nadal myśleliśmy o ewentualnych późniejszych wyprawach; na
przekór temu co zobaczyliśmy na własne oczy, i czego się tylko domyślaliśmy.
Kiedy jednak, nader ostrożnie, ruszyliśmy w dalszą drogę przestępując ponad
zalegającymi podłoże stertami gruzu ujrzeliśmy widok, który na pewien czas
usunął na drugi plan wszystkie inne sprawy. W rogu pod wystającą kamienną
pochyłością, innymi słowy w miejscu, którego dotąd nie byliśmy w stanie
dostrzec, stały, ustawione szeregiem, trzy pary sań. Sanie - te sanie, które
zniknęły z obozu Lakę'a, były mocno nadwyrężone podróżą - wszystko wskazywało
na to, iż bezceremonialnie, wręcz na siłę wleczono je przez rozległe połacie
terenu pokryte gruzem i kamiennymi występami, a przenoszono jedynie w miejscach
całkowicie nieprzejezdnych. Ładunek umieszczono na nich wyjątkowo pieczołowicie
i sprytnie - cały sprzęt jaki wpakowano na sanie został skrzętnie przymocowany
rzemieniami - bez trudu dostrzegliśmy przedmioty, które doskonale pamiętaliśmy
-piec benzynowy, puszki z paliwem, pudełka z instrumentami, konserwy, jakieś
przedmioty - zapewne książki owinięte czasowo w brezent, i inne opakowane już
nieco luźniej, których nie zdołaliśmy zidentyfikować. Wszystko to pochodziło z
obozu Lake'a. Po tym, co ujrzeliśmy wcześniej, w tamtym pomieszczeniu, byliśmy
w pewnym stopniu przygotowani do tego odkrycia. Prawdziwy szok przeżyliśmy, gdy
podeszliśmy by rozwiązać jedną z płacht brezentu, bowiem kształt znajdującego
się pod nim ładunku dziwnie nas zaniepokoił. Wygląda na to, że tamci, podobnie
jak Lakę, interesowali się zbieraniem interesujących okazów - dwa z nich
mieliśmy właśnie przed sobą. Leżały na saniach, zamarznięte na kość, doskonale
zachowane, z szyjami oklejonymi plastrem -najwyraźniej znajdowały się na nich
jakieś rany - i owinięte starannie płótnem, w celu zabezpieczenia przed
dalszymi uszkodzeniami. Były to zwłoki młodego Gedney"a i truchło
zaginionego psa.
10.
Zapewne wielu ludzi uzna nas za nieczułych i szalonych, że w
tej tragicznej sytuacji, po tak posępnym, makabrycznym odkryciu mogliśmy myśleć
o wiodącym na północ tunelu i o otchłani. Nie powiem, że myśli takie zrodziły
się w nas natychmiast, niemniej muszę dodać, iż to szczególny przypadek, oraz
okoliczności w jakich się znaleźliśmy dały nam pole do całkiem nowych domysłów.
Kiedy ponownie przykryliśmy brezentem zwłoki Gedney'a i staliśmy nad nim,
pogrążeni w tępym, niemym oszołomieniu, doszły nas niespodziewanie jakieś
dźwięki - pierwsze dźwięki, jakie usłyszeliśmy od chwili opuszczenia odkrytego
terenu, gdzie z nieziemskich wyżyn dobiegało ciche zawodzenie górskiego wiatru.
Mimo, iż był to zwykły i doskonale nam znany odgłos, w tym opuszczonym świecie
śmierci brzmiał jeszcze bardziej nieoczekiwanie i przyprawiał o zgrozę bardziej
niż jakiekolwiek inne, fantastyczne i groteskowe tony - obracał bowiem w
perzynę wszelkie nasze wyobrażenia o kosmicznej harmonii. Pobrzmiewała w nim
osobliwa nuta melodyjnego, o szerokiej gamie, świergotu, o jakim w swym
raporcie z sekcji wspominał Lakę, i który sprawił, że spodziewaliśmy się
napotkać tamtych. Dźwięk ten nasza przepracowana, nadszarpnięta gwałtownością
doznawanych wrażeń wyobraźnia, zdawała się wychwytywać od chwili przybycia do
koszmarnego obozu śmierci, w każdym głośniejszym zawodzeniu wiatru. Zawierał on
w sobie jakąś diaboliczną zgodność z otaczającym nas, martwym od stuleci
terytorium. Głos z innych epok należal do cmentarzysk innych epok. A jednak
zburzył on tkwiące w nas głęboko przekonania - nasza milcząca zgodność na temat
wnętrza Antarktydy. To co usłyszeliśmy, nie było antyczna nutą pogrzebanego
bluźnierstwa i najczarniejszego plugastwa starszej ziemi, wręcz przeciwnie -
był to dźwięk tak ironicznie i drwiąco zwyczaj ny, doskonale nam znany z czasów
rejsu wzdłuż brzegów Ziemi Wiktorii i naszego pobytu w obozie w cieśninie Mc
Murdo, że gdy usłyszeliśmy go tu, w tym mrocznym, zapomnianym od wieków
miejscu, ogarnęło nas dojmujące przerażenie. Krótko mówiąc - było to pospolite,
ochrypłe skrzeczenie pingwina. Zduszony dźwięk dochodził z lodowcowego
zapadliska, prawie naprzeciwko korytarza, którym nadeszliśmy - z okolic tunelu
wiodącego ku ogromnej otchłani. Obecność żywego ptaka morskiego w takim miejscu
- w świecie, którego powierzchnia była od wieków niezmieniona i pozbawiona
życia mogła prowadzić tylko do jednego wniosku - tak więc pierwszą naszą
reakcją była chęć weryfikacji źródła dźwięku. Odgłos powtarzał się, a niekiedy
wydawało się, iż dobywa się on z kilku gardeł. Szukając owego źródła
przeszliśmy przez łukowato sklepione wejście, z którego uprzątnięta została
większość gruzu. Gdy znaleźliśmy się poza zasięgiem płynącego z zewnątrz
światła, ponownie zaczęliśmy znaczyć drogę strzępami papieru, korzystając z
nowych jego zapasów, które, z niebywałym wstrętem i obrzydzeniem, wyciągnęliśmy
z jednego z brezentowych zawiniątek na saniach. W miarę jak zlodowaciała
podłoga ustępowała miejsca warstwie tryptonu, spostrzegliśmy wyraźnie pewne
osobliwe, długie, ciągnące się ślady. W pewnej chwili Danfbrth dostrzegł
wyraźny odcisk, którego opis byłby rzeczą absolutnie zbędną. Kierunek
wskazywany przez skrzeczenie pingwina pokrywał się dokładnie ze wskazaniami
mapy i kompasu i prowadził nas bezpośrednio ku północnemu wejściu do tunelu.
Z zadowoleniem przyjęliśmy fakt, iż zarówno pozbawione mostu
przejście na powierzchni gruntu, jak również korytarze piwnic nie były
zasypane. Początek tunelu, zgodnie z mapą powinien znajdować się w podziemiach
wielkiej budowli w kształcie piramidy, którą przypominaliśmy sobie dość
mgliście z obserwacji dokonanych z pokładu samolotu, jako obiekt nadzwyczaj
dobrze zachowany. Światło latarki wyłuskiwało z ciemności ciągnące się wzdłuż
korytarza rzędy płaskorzeźb, nie zatrzymaliśmy się jednak, by poświęcić którejś
z nich choć chwilę uwagi. Kiedy niespodziewanie zamajaczył przed nami gruby,
biały kształt włączyliśmy drugą latarkę. Zadziwiające, jak te nowe poszukiwania
odwróciły naszą uwagę od wcześniejszych lęków przed tym, co mogło czaić się w
pobliżu. Tamci, zostawiwszy swoje zapasy na ogromnym, kolistym placu planowali
zapewne powrót po przeprowadzeniu rekonesansu do wejścia, lub być może nawet w
głąb tajemniczej otchłani; porzuciliśmy jednak wszelką ostrożność, tak jakby w
ogóle nie istnieli. Ów biały, o kaczkowatym chodzie stwór mierzył wprawdzie
pełne sześć stóp wzrostu, ale natychmiast zorientowaliśmy się, że nie jest
jednym z tamtych. Tamci byli więksi, ciemni a zgodnie z wizerunkami na freskach
poruszali się na lądzie zdumiewająco szybko - co mogłoby kogoś zdziwić z uwagi
na osobliwość ich przystosowanych do środowiska morskiego macek, nie będę
upierał się, że ów biały stwór nie napędził nam stracha, gdyż mijałoby się to z
celem. Przez chwilę ogarnęło nas dojmujące, pierwotne - żeby nie powiedzieć -
prymitywne przerażenie, większe nawet od najgorszego, acz w pełni uzasadnionego
lęku przed tamtymi. Kiedy jednak biały kształt znikł w głębi bocznego, łukowato
sklepionego wejścia po naszej lewej stronie, dołączając do dwóch innych, które
wzywały go głośnym, ochrypłym skrzeczeniem, poczuliśmy głębokie rozczarowanie.
Był to bowiem tylko pingwin - jakkolwiek olbrzymiego, nieznanego gatunku -
większy, niż najpotężniejszy ze znanych pingwinów królewskich i odrażający z
uwagi na potworne połączenie albinizmu i zupełnego braku oczu, Kiedy
podążyliśmy śladem stwora wchodząc w głąb łukowego przejścia i skierowaliśmy
światło obu latarek na obojętną i lekceważącą nas grupkę trzech niezwykłych istot
ujrzeliśmy, że wszystkie one są pozbawionymi oczu albinosami z tego samego,
gigantycznego gatunku. Rozmiarem przypominały pewne archaiczne pingwiny
przedstawiane na płaskorzeźbach Starych Istot; doszliśmy do wniosku, że muszą
pochodzić z tego samego pnia, który przetrwał dzięki wycofaniu się w
cieplejsze, podziemne regiony, a nieustanny mrok pozbawił ich ciała pigmentu i
spowodował regresję oczu do stanu wąskich, zgoła bezużytecznych szparek, nie
wątpiliśmy ani przez chwilę, że ich obecną siedzibą jest olbrzymia otchłań,
której poszukiwaliśmy, a naoczny dowód, że w rozpadlinie zachowało się ciepło i
panowały warunki możliwe do utrzymania życia przepełnił nas bezgranicznym
zdumieniem i zgoła mieszanymi uczuciami. Zastanawialiśmy się również co
sprawiło, że ptaki odważyły się opuścić swoje terytoria. Spokój i cisza
panująca w wielkim wymarłym świecie oraz jego stan świadczyły dobitnie, że nie
było ono nigdy normalnym, sezonowym siedliskiem pingwinów; osobliwą mogła się
wydawać niezwykła, wręcz ostentacyjna obojętność pingwinów na naszą obecność -
wszak przechodząca przed nami grupa tamtych wyraźnie je wystraszyła. Czy to
możliwe, by tamci podejmowali przeciw pingwinom jakieś wrogie działania, lub
próbowali na nie polować, aby powiększyć w ten sposób swoje zapasy mięsa?
Wątpiliśmy też, by ostry fetor, którego psy tak nie znosiły, mógł budzić
podobną antypatię u pingwinów - przecież ich przodkowie, jak wszystko na to
wskazywało, byli ze Starymi Istotami w doskonałej komitywie - i przyjacielskie
stosunki musiały przetrwać w otchłani tak długo, jak długo przetrwała ostatnia
flara Istota. Żałując, z typowym dla nas naukowym zapałem, że nie mogliśmy
sfotografować tych niezwykłych stworzeń, pozostawiliśmy je skrzeczące ochryple
w załomie korytarza - i ruszyliśmy w kierunku otchłani, która -o czym byliśmy
przekonani - stała przed nami otworem, i do której drogę wskazywały nam od
czasu do czasu tropy pingwinów. W jakiś czas potem, opadający stromo,
pozbawiony drzwi i co nader osobliwe również płaskorzeźb korytarz, powiedział
nam, że zbliżamy się do wejścia do tunelu. Minęliśmy jeszcze dwa pingwiny i
zaraz potem usłyszeliśmy przed sobą poskrzekiwania innych. Magle dotarliśmy do
końca korytarza. U jego wylotu rozciągała się ogromnych rozmiarów otwarta
przestrzeń, której widok zaparł nam dech w piersiach. Była to idealna,
odwrócona półkula sięgająca najwyraźniej głęboko pod ziemię, mierząca pełne 100
stóp średnicy i 50 wysokości, z niskimi, łukowato sklepionymi szczelinami
ziejącymi wzdłuż całego jej obwodu, za wyjątkiem jednego miejsca, gdzie
majaczył mroczny, przypominający wejście do groty, również łukowato zaokrąglony
otwór łamiący symetrię podziemia - o wysokości blisko 15 stóp. Było to wejście
do ogromnej otchłani. W tej rozległej półkuli, której wklęśnięty dach był imponująco,
acz w dekadencki sposób pokryty płaskorzeźbami przedstawiającymi pierwotny
nieboskłon, kołysało się na boki i dreptało kaczkowatym chodem kilka pingwinów
albinosów; obcych dla tego miejsca, acz zgoła obojętnych i ślepych. Czarny
tunel ział w nieskończoność stromym, opadającym stokiem a wejście do niego
zdobiły groteskowo wykute framuga i nadproże. Odnieśliśmy wrażenie, że z tego
tajemniczego otworu bije strumień cieplejszego powietrza, a nawet odrobina
pary; i zastanawialiśmy się, jakie żywe stworzenia, poza pingwinami mogą
ukrywać się w bezdennej otchłani w dole, oraz w sąsiednich poszytych dziurami
niczym plaster miodu, gigantycznych górach. Zastanawialiśmy się również, czy
ślad dymu bijącego ze szczytu, omyłkowo wzięty prze, nieszczęsnego Lake'a za
przejaw aktywności wulkanicznej - jak również dziwna, zaobserwowana przez nas
mgła, płożąca się wokół zwieńczonego kamiennymi wałami górskiego szczytu, nie
pochodziły przypadkiem z krętych kanałów przenoszących jakieś bliżej
nieokreślone opary z niezgłębionych czeluści wnętrza ziemi. Wkraczając do
tunelu spostrzegliśmy, że jego wymiary -przynajmniej na początku - wynoszą
około 15 stóp w każdą stronę, a ściany, podłoże i łukowate sklepienie stanowią
typową kamienną formację. Ściany były z rzadka ozdobione wolutami o
konwencjonalnym wzorze z późniejszego, dekadenckiego okresu; a wszystko ra żem
- konstrukcje i rzeźbienia - były doskonale zachowane. Podłoga była prawie
czysta, za wyjątkiem niewielkiej ilości tryptonu z widniejącymi w nim śladami
wychodzących z tunelu pingwinów oraz skierowanym w głąb czeluści tropem
pozostawionym przez tamtych. Im głębiej się posuwaliśmy, tym stawało się
cieplej i niebawem byliśmy zmuszeni porozpinać guziki na naszej grubej,
futrzanej odzieży. Zastanawialiśmy się, czy gdzieś tam w czeluści zachodzą
jakieś procesy wulkaniczne i czy wody tego pozbawionego słońca morza są gorące,
niebawem kamienna formacja ustąpiła miejsca litej skale, ale tunel zachował
swoje proporcje i regularność. Miejscami było tak stromo, że w podłożu wykute
były wgłębienia, przywodzące na myśl stopnie. Zauważyliśmy kilkanaście
niewielkich, bocznych galeryjek, nie figurujących na naszych wykresach; żadna z
odnóg nie była jednak dość duża, aby pomieszać nam szyki i zakłócić orientację
w drodze powrotnej - wszystkie natomiast oferowały możliwość ucieczki w
przypadku napotkania jakichś niepożądanych, opuszczających czeluść istot.
Odrażający fetor tych stworzeń był bardzo wyraźny. Bez wątpienia zapuszczanie
się w tunel w wiadomych okolicznościach graniczyło z samobójczą głupotą, ale
dla niektórych ludzi urok niezgłębionego jest silniejszy od wszelkich
potencjalnych zagrożeń; ten właśnie urok, w pierwszym rzędzie, przywiódł nas na
to nieziemskie, polarne pustkowie. Idąc minęliśmy kilka pingwinów i
zastanawialiśmy się, jak długą drogę mamy jeszcze przed sobą. na podstawie
informacji zawartych na płaskorzeźbach oszacowaliśmy, że od otchłani dzieli nas
mila marszu, opadającym stromo korytarzem, ale wcześniejsze wędrówki i
błądzenie po wymarłym świecie nauczyły nas, że skala na freskach nie była
zbytnio wiarygodna. Po przejściu około jednej czwartej mili odrażający fetor
przybrał wyraźnie na sile, i z uwagą śledziliśmy mijane, boczne otwory, nie
widzieliśmy tu mglistych oparów, jak przy wejściu, ale niewątpliwie wynikało to
z braku kontrastowego, chłodniejszego powietrza. Temperatura raptownie się
podniosła i wcale się nie zdziwiliśmy, gdy natrafiliśmy na bezładny stos
przerażająco dla nas znajomych rzeczy. Była to sterta futer i płacht
namiotowych zabranych z obozu Lake'a; przeszliśmy obok nfch, nie tracąc ani
chwili na przyjrzenie się dziwacznym kształtom w jakie zostały pocięte, nieco
dalej stwierdziliśmy, że ilość i rozmiar bocznych odnóg tunelu powiększa się;
wszystko wskazywało na to, iż dotarliśmy właśnie do podziurawionego
jak sito - albo plaster miodu - rejonu pod wyższymi partiami pogórza.
Odrażający fetor mieszał się teraz z inną, nie mniej paskudną wonią, której
źródła nie potrafiliśmy zidentyfikować; sądziliśmy, iż jest to smród gnijących
organizmów, lub jakichś nieznanych, podziemnych grzybów, l wówczas doszliśmy do
rozszerzenia - choć płaskorzeźby niczego takiego nie sugerowały - w miejscu tym
tunel się rozszerzał, zmieniając się w wysoką, z wyglądu naturalną, eliptyczną
jaskinię o gładkim podłożu. Mierzyła ona około 75 stóp długości i 50
szerokości. Odchodziło od niej wiele ogromnych, bocznych korytarzy wiodących w
tajemniczą ciemność. Chociaż jaskinia sprawiała wrażenie naturalnej, bliższe
oględziny przy użyciu latarek potwierdziły, iż została utworzona przez sztuczne
wyburzenie kilku ścian pomiędzy sąsiednimi komorami. Ściany były nierówne i
wysokie, z łukowato sklepionego sufitu zwieszały się stalaktyty, niemniej
jednak podłoże zostało wygładzone i oczyszczone z gruzu, a nawet kurzu, który
to fakt wydał się nam wręcz nienaturalny. Za wyjątkiem korytarza, którym tu
dotarliśmy, podłoże we wszystkich tunelach bocznych wychodzących z tego
pomieszczenia wyglądało dokładnie tak samo. na próżno jednak staraliśmy się
wyjaśnić powody takiego stanu, nowy, dziwny smród mieszający się z poprzednim,
odrażającym fetorem był tu wyjątkowo silny; do tego stopnia, że zupełnie
zabijał ten drugi. Całe to miejsce z wypolerowaną, wręcz lśniącą posadzką
wprawiło nas w jeszcze większe zaskoczenie, zdumienie i przerażenie, niż wszystko
co mieliśmy okazję ujrzeć do tej pory. Regularność tunelu znajdującego się na
wprost nas, jak również większa ilość widocznych tam pingwinich odchodów, nie
pozwoliły nam na zmylenie drogi i wybranie niewłaściwego, spośród wielu
znajdujących się tu korytarzy. Pomimo to, na wypadek jakiś nieprzewidzianych
komplikacji zdecydowaliśmy się wznowić oznaczanie przemierzonej przez nas trasy
strzępami podartego papieru; nie mogliśmy już bowiem liczyć na podążanie za
śladami pozostawionymi w kurzu i gruzie. Posuwając się naprzód omiataliśmy
promieniami latarek ściany tunelu - i nagle aż przystanęliśmy ze zdumienia na
widok nadzwyczajnej zmiany, jaka w tej części pasażu zaszła, w płaskorzeźbach.
Zdawaliśmy sobie oczywiście sprawę ze stopnia dekadencji rzeźb Starych Istot w
czasach, gdy powstawał ten tunel, i zwróciliśmy uwagę, że arabeski na odcinkach
korytarza, które zostawiliśmy za sobą, wykonane były z o wiele mniejszym
pietyzmem i wykwintnością, niż poprzednie. Teraz jednak, w głębszych partiach
tunelu, tuż za jaskinią, nastąpiła nagła zmiana, niemożliwa po prostu do
wytłumaczenia - różnica zarówno w formie i w jakości, pociągająca za sobą
gwałtowną i całkowitą degradację kunsztu twórczego, choć w zaobserwowanych
przez nas dotychczas symptomach schyłku nic nie wskazywało na aż tak radykalną
zmianę. Ta nowa, zdegenerowana sztuka była ordynarna, prostacka i całkowicie
pozbawiona subtelności szczegółów. Płaskorzeźby wpuszczone były na przesadną
głębokość we wstęgi, choć generalnie zachowały tę samą linię, co niezbyt gęsto
rozsiane woluty we wcześniejszych partiach; reliefy nie zajmowały już jednak
całej powierzchni ścian. Danforth wysunął tezę, że mogły to być rzeźby wtórne -
rodzaj palimpsestów stworzonych po usunięciu poprzedniego wzoru, nie ulegało
wątpliwości, iż pełniły one rolę czysto dekoracyjną i konwencjonalną; składały
się z prymitywnych spiral i kanciastych figur, które nie dorównywały opartym na
bazie piątki matematycznym układom zdobniczych fresków preferowanym przez Stare
Istoty i wydawały się raczej ich mierną parodią, niż próbą podtrzymywania
gasnącej tradycji. Nie mogliśmy pozbyć się myśli, że do kryjących się za
techniką wrażeń estetycznych dodano jakiś drobny, acz uderzająco obcy element i
zdaniem Danfortha to właśnie on był odpowiedzialny za ten nieudolny substytut.
Freski były zarazem zbliżone i całkowicie niepodobne do tego, co określaliśmy
mianem stylu Starych Istot. Tamci również zwrócili uwagę na wstęgę płaskorzeźb;
świadczyła o tym zużyta bateria od flesza leżąca na podłodze przy jednej z
najbardziej charakterystycznych wolut. Ponieważ nie mogliśmy poświęcić więcej
czasu na ich zbadanie, po pobieżnym tylko przyjrzeniu się freskom ruszyliśmy w
dalszą drogę, niemniej jednak co pewien czas omiataliśmy ściany światłem
latarek, by przekonać się czy w formie i wykonaniu płaskorzeźb nie nastąpiły
dalsze, radykalne zmiany. Nie zauważyliśmy żadnych, poza tym, że freski
pojawiały się teraz bardzo rzadko, ze względu na sporą ilość wykutych w
ścianach bocznych tuneli o wygładzonych posadzkach. Zobaczyliśmy i usłyszeliśmy
tylko kilka pingwinów, aczkolwiek wydawało się nam, że z oddali, gdzieś głęboko
w czeluściach ziemi dobiega słabe, lecz uchwytne skrzeczenie całego ich chóru.
Mowy i niemożliwy do zidentyfikowania odór był teraz przeraźliwie intensywny, a
jakby tego było mało, powrócił słaby, choć wyczuwalny pierwszy z tajemniczych
fetorów. Kłęby pary przed nami świadczyły o rosnącej różnicy temperatur,
domyśliliśmy się, że nie znające widoku słońca klify mrocznego morza na dnie
wielkiej otchłani muszą być już niedaleko. l właśnie wtedy, całkiem
niespodziewanie ujrzeliśmy jakieś obiekty leżące na wypolerowanej, gładkiej
posadzce przed nami, obiekty, które z całą pewnością nie były pingwinami, i gdy
upewniliśmy się że są kompletnie nieruchome, oświetliliśmy je promieniami obu
naszych latarek.
11.
I znów dochodzę do punktu, w którym jest mi bardzo ciężko
mówić. Wprawdzie na tym etapie powinienem być już uodporniony, ale pewne
doznania, implikacje i rzeczy które widziałem, poczyniły w mym wnętrzu zbyt
wielkie spustoszenie, abym potrafił je jakoś zaleczyć; osiągnąłem tak wysoki
stopień wrażliwości, że byle wspomnienie ponownie wzbudza we mnie dojmującą
grozę tamtych chwil. Jak już mówiłem ujrzeliśmy jakieś obiekty leżące na wprost
nas na wypolerowanej podłodze, i mogę tylko dodać, że niemal jednocześnie w
nasze nozdrza uderzył niezwykle intensywny smród, wymieszany wyraźnie z
odrażającym fetorem tamtych, którzy stąd odeszli. Światło drugiej latarki
rozproszyło wszelkie wątpliwości, co do owych tajemniczych obiektów i odważyliśmy
się do nich podejść tylko dlatego, że już z daleka widać było iż są równie
martwe, jak sześć identycznych okazów wydobytych z monstrualnych, ozdobionych
kopcami w kształcie gwiazdy grobów w obozowisku nieszczęsnego Lake'a. Były
równie niekompletne jak większość tych, które odkopaliśmy, ale sporej wielkości
kałuża ciemnozielonej cieczy rozlewająca się wokół nich świadczyła dobitnie, iż
ich ciała zostały uszkodzone całkiem niedawno. Było ich cztery, podczas gdy,
zgodnie z biuletynem Lake'a, powinno leżeć ich przed nami osiem. Odnalezienie
zwłok w takim stanie kompletnie nas zaskoczyło i zastanawialiśmy się jaka
potworna walka musiała rozegrać się w tych ciemnościach. Czy pingwiny, broniąc
się, bądź atakując, zadawały dziobami tak potężne ciosy? Czyżby tamci
zakłócając spokój tego miejsca ściągnęli na siebie morderczy pościg? Widząc
leżące przed nami stwory trudno było w to uwierzyć, gdyż dzioby pingwinów były
za słabe by poczynić tak straszliwe uszkodzenie w twardej skórze, którą nawet
Lakę podczas sekcji ciął z najwyższym trudem. Ponadto olbrzymie, ślepe ptaki,
które mieliśmy okazję widzieć sprawiały wrażenie nastawionych nad wyraz
pokojowo. A może rozegrała się tutaj walka pomiędzy tamtymi, a odpowiedzialność
za całe zajście ponosiły cztery brakujące okazy? Jeżeli tak, to gdzie teraz
były? Czy znajdowały się gdzieś w pobliżu, stanowiąc dla nas bezpośrednie
zagrożenie? Powoli i niechętnie, zbliżając się do martwych stworów czujnie i z
niepokojem obserwowaliśmy mijane, boczne korytarze. Walka jaka miała tu miejsce
musiała nielicho przerazić pingwiny skoro zmusiła je do nietypowego dla nich
włóczenia się po korytarzach. Musiało się to zatem wydarzyć w pobliżu kolonii,
której odgłosy jeszcze niedawno dobiegały nas z niezmiernej otchłani, nic
bowiem nie wskazywało, aby gnieździły się tu normalne jakieś ptaki. Walka
musiała być krótka i zacięta, a jeśli chodziło o jej przebieg domyśliliśmy się,
że słabsza grupa wracająca najprawdopodobniej do ukrytych sań została
napadnięta i bezlitośnie wybita przez drugą, silniejszą, podążającą jej śladem.
Można sobie tylko wyobrazić jak wyglądało owo demoniczne starcie między
potwornymi, bezimiennymi istotami wypływającymi z czarnej otchłani, otoczonymi
przez stado rozszalałych, skrzeczących, pierzchających w popłochu pingwinów.
Powiedziałem, że zbliżyliśmy się do leżących na kamiennej posadzce stworów
powoli i z wahaniem. Na Boga, gdybyśmy zamiast do nich podejść, zdecydowali się
wówczas wziąć nogi za pas i uciec jak najszybciej z tego bluźnierczego tunelu o
śliskiej, gładkiej podłodze i ze zdegenerowanymi, odrażającymi freskami
naśladującymi szyderczo usunięte dzieła - uciec, nim zobaczyliśmy to co
zobaczyliśmy, nim w naszą pamięć wryło się coś, po czym nigdy już nie
odetchniemy swobodnie pełną piersią. Skierowaliśmy promienie obu latarek na
spoczywające na ziemi obiekty i natychmiast zwróciliśmy uwagę na wspólny
element ich niekompletności. Zmasakrowane, porozrywane, zgniecione i
powykręcane, i przebite na wylot ciała co do jednego byty zdekapitowane. Każda
z przypominających kształtem rozgwiazdę głów została odcięta. Kiedy podeszliśmy
jeszcze bliżej, dostrzegliśmy że głowy nie tyle odcięto co raczej oderwano lub
wyssano. Ohydna, ciemnozielona posoka tworzyła dużą, rozlewającą się kałużę,
ale jej odór był częściowo tłumiony przez inną woń, znacznie ostrzejszą w tym
miejscu niż gdziekolwiek indziej podczas naszej wędrówki. Dopiero gdy
znaleźliśmy się naprawdę blisko spoczywających na ziemi martwych stworzeń,
zrozumieliśmy skąd brał się ten drugi, niewytłumaczalny fetor; i wtedy właśnie
Danforth -przypominając sobie najwidoczniej pewne nader wyraziste płaskorzeźby
dotyczące historii Starych Istot, powstałe w okresie permu, 1.5 miliona lat
temu - wydał przeciągły, przeraźliwy okrzyk, który odbił się histerycznym echem
pośród łukowato sklepionego, archaicznego tunelu o ścianach ozdobionych
przepojonymi złem freskami. Ja też o mało nie krzyknąłem - podobnie bowiem jak
on widziałem te pierwotne płaskorzeźby i z dreszczem grozy podziwiałem sposób w
jaki bezimienny artysta przedstawił powaloną, okaleczoną, pokrytą warstwą
ohydnego śluzu Starą Istotę - Starą Istotę, którą podczas wielkiej wojny ze
zbuntowanymi niewolnikami, plugawe, przerażające Shoggothy zabiły w
charakterystyczny i upiorny sposób - a mianowicie - wysysając głowę. Były to
potworne i odrażające rzeźby, pomimo iż opowiadały o pradawnych minionych już
rzeczach; Shoggothy bowiem, i ich dzieło nie powinny być oglądane przez ludzi,
ani w jakikolwiek sposób przedstawiane. Szalony autor "Necronomiconu"
nerwowo zaklinał się', że żadna z tych istot nie zrodziła się naprawdę na tej
planecie, lęgnąc się wyłącznie w snach ludzi używających pewnych odmian
narkotyków. Pozbawiona formy protoplazma potrafiąca naśladować i przybierać
wszelkie kształty, organy i postępowanie - kleiste zlepki pęczniejących komórek nieskonczcnie
plastyczne i ciągiliwie jak guma piętnast stopowe, steroidy - niewolnicy siły
sugestii, budowniczowie miast - coraz bardziej posępni, coraz bardziej
inieligentni, coiaz bardziej naśladowczy... istoty ziemnowodne... Wielki Boże!
Jakiż obłęd nakłonił bluźniercze Stare istoty do stworzenia i wykorzystywania
takich niewolników? I teraz, kiedy ujrzeliśmy świeży, lśniący, opalizujący
czarny śluz przylegiający grubym kożuchem do tych bezgłowych ciał, roztaczający
wokoło obsceniczny, nowy nieznany odór, pochodzący ze źródła, które jedynie
chora wyobraźnia byłaby w stanie zidentyfikować, śluz przylegający do tycch
ciał i skrzący się na gładkich partiach przeklętej, pokrytej powtórnie freskami
śiciany znajomy mi układami punkcików - poznaliśmy czym jest głębia
prawdziwego, dojmujacego, przenikającego do szpiku kości, kosmicznego
przerażenia, nie był to strach przed czwórka tamtycch - zbyt dobrze zdawaliśmy
sobie spawę, że nikomu nie mogli już zaszkodzić. Biedacy! W gruncie rzeczy wcale nie byli źli. Byli
ludźmi innycli czasów innego porządku rzeczy. Natura okrutnie sobie z nich
zakpiła, co zresztą czeka każdego, komu ludzkie szaleństwo, nieczułość czy
okrucieństwo każą w przyszłości kopać na tym odrażająco martwym lub może tylko uśpionym
polarnym pustkowiu. Ich powrót do domu za kończył się tragicznie, nie byli
również dzikusami czy barbarzyńcami - cóż bowiem uczynili: Co przeżyli?
straszliwe przebudzenie w zimnie nieznanej epoki - atak futrzastych,
ujadających jak oszalałe czworonogów, a oni, oszołomieni i zaskoczeni musieli
się bronić; jednocześnie pojawiają się szalone, białe małpy w dziwacznych
ubraniach i z dziwnymi przedmiotami... nieszczęsny Lakę, nieszczęsny Gedney...
i nieszczęsne Stare Istoty! naukowcy do końca - czyż zrobili coś, czego my nie
uczynilibyśmy na ich miejscu? Boże, cóż za inteligencja i wytrwałość! Staliśmy
w obliczu niewiarygodnego; podobnie jak nasi jaskiniowi krewniacy i przodkowie
stanęli ongiś, oko w oko z czymś niewiele mniej niewiarygodnym! Promienniki,
rośliny, monstra, gwiezdny pomiot - czymkolwiek by nie byli, byli ludźmi!
Przeszli przez łańcuch oblodzonych górskich szczytów, na zboczach których dawno
temu stały ich świątynie, miejsca modlitwy. Odnaleźli swe wymarłe, przeklęte
miasto i podobnie jak my starali się, na podstawie płaskorzeźb poznać jego
późniejsze dzieje. Usiłowali dotrzeć do swych żywych towarzyszy w legendarnych
mrocznych głębinach, których nigdy nie widzieli i co odkryli? Obaj myśleliśmy
dokładnie o tym samym, gdy wodziliśmy wzrokiem od bezgłowych, pokrytych śluzem
kadłubów, po odrażające płaskorzeźby i diaboliczne grupy punkcików świeżego
śluzu, patrzyliśmy i zrozumieliśmy co musiało zwyciężyć i przetrwać tam, na
dole, w gigantycznym podwodnym mieście pogrążonej w mrokach nocy, strzeżonej
przez pingwiny otchłani, skąd obecnie, jakby w odpowiedzi na histeryczny wrzask
Danfortha zaczynały buchać złowieszcze, sinobiałe kłęby gęstej mgły. Szok
wywołany widokiem tego potwornego śluzu i bezgłowych ciał zmroził nas i
sialiśmy niczym dwa nieme nieruchome posągi - dopiero w trakcie późniejszych
rozmów skonstatowaliśmy, że nasze myśli biegły wówczas tym samym torem.
Wydawało się, że staliśmy tak całe wieki, w rzeczywistości jednak nic trwało to
dłużej niż 10-15 sekund, nienawistna, złowroga biała mgła, kłębiąc się parła do
przodu jakby pchana sunącą za nią ogromną, bezimienną masą; i wówczas dał się
słyszeć dźwięk, który obrócił w niwecz wszelkie nasze wcześniejsze ustalenia a
jednocześnie przełamał wiążący nas czar i czym prędzej rzuciliśmy się do
ucieczki, gnaliśmy co sił w nogach, jak opętani, mijając w drodze powrotnej do
miasta, stadka skrzeczących, skonfundowanych pingwinów; pędziliśmy - przez
zatopione w lodzie, megalityczne korytarze ku wielkiemu otwartemu placowi,
stamtąd zaś w górę po pochyłości kamiennej rampy, ku normalnej zewnętrznej
przestrzeni i słonecznemu światłu, nowy dźwięk, jak już wspomniałem obrócił w
niwecz wszelkie nasze wcześniejsze ustalenia, ponieważ na podstawie sekcji
przeprowadzonej przez nieżyjącego już Lake'a sądziliśmy, że stwory są martwe.
Danfbrth wyznał mi później, iż dźwięk ów był identyczny jak ten, który
aczkolwiek bardzo niewyraźny, zdołał usłyszeć dobiegający zza rogu jednej z
wąskich alejek, po wyżej poziomu lodowca; szokująco przypominał świst wiatru w
pobliżu wysoko położonych górskich jaskiń. Ryzykując, że zabrzmi to dziecinnie
dodam jeszcze jedno, gdyż w zadziwiający sposób wrażenia Danfortha pokrywają
się z moimi. Oczywiście mogły mieć na to wpływ nasze wspólne lektury, niemniej
Danforth wspomniał o nieokreślonych, zakazanych źródłach, do których mógł mieć
dostęp Poe, kiedy sto lat temu pisał "Artruna Gordona Pyma". Należy
pamiętać, iż w tej fantastycznej opowieści występuje, w związku z Antarktydą,
słowo o nieznanym acz złowrogim znaczeniu wykrzykiwane skrzeczącym głosem przez
gigantyczne, upiorne śnieżne ptaki żyjące w samym sercu tej złowieszczej,
mrocznej krainy:
"Tekeli - li! Tekeli - li!" Muszę stwierdzić, iż
był to dokładnie ten sam dźwięk, który usłyszeliśmy nieoczekiwanie, dobiegający
spoza sunącej w naszym kierunku ściany białej mgły - zdradziecki, melodyjny
świergot o nader osobliwej gamie. Zanim rozległy się trzy pierwsze tony czy
sylaby, obaj wzięliśmy już nogi za pas - choć wiedzieliśmy, że Stare Istoty, te
które przeżyły i zostały zaalarmowane naszym wrzaskiem potrafią poruszać się na
lądzie tak szybko, że gdyby tego chciały mogłyby dogonić nas w jednej chwili.
Mieliśmy jednak słabą nadzieję, że nieagresywne zachowanie i przejawy rozumnego
postępowania mogą sprawić, że w przypadku po chwycenia przez Istoty zostaniemy
oszczędzeni, choćby nawet z czysto naukowej ciekawość i. Ponadto, jeśli tam ci
nie będą mieli podstaw, by obawiać się o własne bezpieczeństwo to teoretycznie
i nam nie powinni wyrządzić krzywdy. Ponieważ w tej sytuacji ukrywanie się
byłoby rzeczą daremną, zapaliliśmy latarkę by omieść jej światłem korytarz za
naszymi plecami. Zauważyliśmy, że mgła zaczęła rzednąć. Czy ujrzymy w końcu
całego i żywego przedstawiciela gatunku tamtych;' Ponownie dobiegł nas ów
zdradliwy, melodyjny świergot: "Tckcii - li! Tckcii - li!"
Stwierdziliśmy, że dystansujemy naszego prześladowcę, doszliśmy do wniosku, że
istota może być ranna, nie mogliśmy jednak ryzykować, było bowiem rzeczą
oczywistą, że owo coś poczęło się do nas zbliżać w odpowiedzi na przeraźliwy
krzyk Danfortha, nie zaś dlatego, że ścigało je jakieś inne stworzenie. Nie
mieliśmy jednak czasu, by rozstrzygnąć jakiekolwiek wątpliwości. Nie byliśmy w
stanie określić, gdzie znajdował się obecnie drugi z przerażających,
nienazwanych, niepojętych koszmarów - la cuchnąca, plugawa góra rzygającej
śluzem protoplazmy której nie widzieliśmy, a której rasa podbiła otchłań i
posłała na ląd pionierów, by ponownie osiedlili się w wydrążonych w trzewiach
goi tunelach;
z prawdziwie wielkim bólem zostawiliśmy również tę
-najprawdopodobniej okaleczoną starą Istotę - być może ostatnią, która
przetrwała - skazaną niechybnie na po wtórne schwytanie i okropny koniec.
Dzięki niebiosom, że nic zwolniliśmy tempa ucieczki. Kłębiąca się mgła ponownie
zgęstniała i ruszyła do przodu z narastającą prędkością. Stadka pingwinów,
wędrujące korytarzami daleko w tyle zaczęły nagle głośno skrzeczeć, wykazując
ewidentne oznaki paniki; co było nader zadziwiające, gdy je bowiem mijaliśmy
zachowywały się zupełnie spokojnie. Ponownie rozległ się ów złowrogi, o
szerokiej (lamie, melodyjny, piskliwy świergot: "Tekli - li.' Tekli
-li!" Myliliśmy się. Stwór nie był ranny; \m prosili przystanął,
napotykając na drodze ciała swoich martwych krewniaków i widniejące na ścianach
ponad nimi, piekielne inskrypcje. nigdy się nic dowiemy jaka była ich treść,
ale wygląd cmentarnych kopców w obozie L.ake'a uświadomił nam, jak wielka wagę
przykładały Stare Istoty do pochówku i oddania należytej czci zmarłym. W
świetle, lekkomyślnie przez nas nic gaszonej latarki ujrzeliśmy przed sobą
ogromne wejście do pieczary, gdzie zbierały się nitki licznych, pomniejszych
lunęli, i byliśmy naprawdę radzi, że zostawiamy za sobą te makabryczne,
odrażające freski, których obecność wyczuwaliśmy, nawet ich nie widząc. Kolejna
myślą jaka wzbudził w nas widok wejścia do jaskini było zmylić pościg w
labiryncie mniejszych, bocznych korytarzy. Na otwartej przestrzeni natknęliśmy
się na kilkanaście ślepych pingwinów albinosów, które wyglądały na śmiertelnie
przerażone tajemnicza, zmierzająca również w ich kierunku istota. Gdybyśmy w
tym momencie przygasili latarkę i świecili nią wyłącznie przed sobą to zamęt
panujący wśród pingwinów i ich głośne skrzeczenie, w połączeniu z mgłą, mogłyby
stłumić odgłos kroków, myląc trop i rzeczywisty kierunek naszej ucieczki.
Pośród kłębiących się zaciekle oparów mgły - spowijających pokryta odpadkami i
gruzem, nie uprzątnięta już podłogą w głównym tunelu, różniące się diametralnie
wyglądem od pozostałych, dalszych korytarzy - z trudem można było cokolwiek
dostrzec i sadziliśmy, że nawet Stare Istoty, pomimo iż dysponujące bliżej nie
sprecyzowanym, dodatkowym zmysłem, dzięki któremu były w znacznym stopniu
uniezależnione od światła, powinny mieć kłopoty z wypatrzeniem nas. Prawdę
mówiąc obawialiśmy się nieco, abyśmy w pośpiechu nic zgubili drogi, dlatego też
postanowiliśmy podążać dalej korytarzem wiodącym do wymarłego miasta; o
skutkach zagubienia się w labiryncie nieznanych pod ziemnych tuneli woleliśmy
nawet nie myśleć. Jak i, że pozostaliśmy przy życiu i wydostaliśmy się na
zewnątrz jest dostatecznym dowodem, że stwór wybrał niewłaściwy korytarz,
podczas gdy my, dzięki łasce opatrzności, trafiliśmy na dobry. Same pingwiny
nie mogły nas uchronić, ale w połączeniu z mgła przyczyniły się znacznie do naszego
wybawienia. Tylko dzięki szczęśliwemu zrządzeniu losu we właściwym momencie
opary byty dostatecznie gęste, bowiem tuman mgły nieustannie falował i
praktycznie w każdej chwili mógł się przerzedzić. Mgła rzeczywiście rozrzedziła
się na krótką chwilę, tuz przed tym jak wydostaliśmy się z odrażającego,
pokrytego plugawymi freskami tunelu i wbiegliśmy do jaskini; wtedy to po raz
ostatni spojrzeliśmy trwożliwie za siebie i przez ułamek sekundy, właściwie
mgnienie oka, dostrzegliśmy podążającą naszym śladem istotę, a w chwilę później
przygasiliśmy latarkę i wmieszaliśmy się między pingwiny, w nadziei że w ten
sposób uda się nam zmylić pogoń. Jeżeli los, który pozwolił nam skutecznie
ukryć się przed prześladowcą okazał się dla nas łaskawy, obraz jaki ujrzeliśmy
przez tę krótką chwilę, oglądając się za siebie z pewnością taki nie był -
widok ten bowiem przepoił nasze wnętrza grozą, od której nigdy nie będzie nam
dane się uwolnić. Powodem dla którego się obejrzeliśmy był odwieczny instynkt
ściganego, który pragnie ocenić kto go ściga i jakim podąża tropem. Możliwe
również, iż była to spontaniczna próba odpowiedzenia na któreś z podświadomych
pytań zadawanych przez nasze zmysły. Biegnąc przed siebie koncentrowaliśmy się
wyłącznie na problemie ucieczki - nie byliśmy w stanie zająć się drobiazgową
obserwacją i analizą szczegółów, niemniej jednak jakieś komórki wewnątrz
naszych mózgów musiały zostać zaalarmowane przez nasz węch. Dopiero później
uświadomiliśmy sobie co to było - pomimo iż oddalaliśmy się od warstwy cuchnącego
śluzu, spowijającego zwłoki bezgłowych Istot, wbrew nasuwającej się logice nie
nastąpiła nawet najmniejsza zmiana wyczuwalnych w powietrzu woni. W pobliżu
uśmierconych stworów dominował ów nowy i niewytłumaczalny fetor - ale po
pokonaniu przez nas tak sporego, bądź co bądź dystansu powinien już dawno
ustąpić miejsca odrażającej woni towarzyszącej tamtym. Tak jednak nie było -
zamiast tego w powietrzu roztaczał się jeszcze bardziej nieznośny odór, z każdą
sekundą bardziej jadowity i natarczywy. Obejrzeliśmy się zatem równocześnie, a
gdy kłęby mgły opadły skierowaliśmy w tę stronę obie latarki nastawione na
pełną moc; kierowała nami w lej chwili zarówno prymitywna chęć zobaczenia
możliwie jak najwięcej, ale i równe spontaniczne pragnienie zmylenia istoty,
polem bowiem zamierzaliśmy przygasić latarki i skryć się wśród pingwinów,
wewnątrz rozciągającego się na wprost nas głównego korytarza labiryntu. Cóż za
fatalny błąd! Ani Orfeusz, ani nawet żona Lota nie mogli zapłacić bardziej
słonej ceny za obejrzenie się za siebie. Ponownie usłyszeliśmy to szokujące,
melodyjne, świergotliwe zawodzenie: "Tekeli - li! Tekeli - li!"
Powiem otwarcie - nawet jeśli wcale nie uśmiecha mi się o tym mówić - o tym co
wówczas ujrzeliśmy; jakkolwiek w owej chwili czuliśmy, że nie wolno nam
przyznać się do tego nawet pomiędzy sobą. Słowa jakie dotrą do czytelnika nie
są w stanie oddać całej potworności tego widoku. Sparaliżował on naszą
świadomość do tego stopnia, że dziwię się iż pozostało w nas tyle jeszcze
rozsądku by -jak planowaliśmy - przygasić latarki i ruszyć właściwym tunelem w
kierunku wymarłego miasta. Musiał nami kierować wyłącznie instynkt, ale spisał
się chyba lepiej niż uczyniłby to zdrowy rozsądek, l jakkolwiek to nas
uratowało, cena jaką przyszło nam zapłacić była bardzo wysoka. Z naszego
zdrowego rozsądku nie pozostało bowiem zbyt wiele. Danforth był kompletnie
roztrzęsiony; pierwszą rzeczą jaką sobie przypominam z dalszej naszej wędrówki
był jego monotonny, histeryczny śpiew, w którym jedynie ja, spośród wszystkich
innych ludzi na całym świecie, mogłem wychwycić, coś więcej niż bezsensowny
bełkot szaleńca. Niósł się on upiornym falsetem pośród okropnego skrzeczenia
pingwinów, rozbrzmiewał gromkim echem wśród kamiennych ścian rozciągającego się
na wprost nas korytarza i - Bogu niech będą dzięki - puste go już tunelu za
nami. Nie mógł zacząć swego przeciągłego zawodzenia od razu - skończyłoby się
lo bowiem dla nas tragicznie i nie moglibyśmy podjąć naszej szaleńczej ucieczki
na oślep. Wzdrygam się na myśl, co by się stało, gdyby jego nerwowa reakcja
miała dużo szyb szy i gwałtowniejszy przebieg. South Station... Washington...
Park Street... Kendall... Central... Harvard... Nieszczęsny chłopak wyśpiewywał
na całe ganiło nazwy znajomych stacji tunelu kolei podziemnej Boston -
Gambridge, który wydrążono głęboko pod ziemią, na terytorium naszej ojczystej
Nowej Anglii, tysiące mil stąd. Brzmiało w nim ślepe przerażenie i bez trudu
dostrzegłem potworną złowrogą analogię, którą sugerował ten śpiew. To, co
zobaczyliśmy było czymś wykraczającym poza nasze oczekiwania, jak i
bezgranicznie hardziej odrażającym i plugawym. Stanowiło absolutną i
przerażająco realną apoteozę stworzonej przez autora powieści Fantastycznych
"istoty która nie powinna istnieć"; jego najbliższą zrozumiałą analogią
jest ogromny, wjeżdżający na stację pociąg miejskiego metra, widziany z peronu
- wielki, czarny front wyłaniający się z bezkresnej, podziemnej dali upstrzony
światłami o dziwnych barwach i wypełniający gigantyczny otwór tunelu jak tłok
wypełnia cylinder. Tyle tylko, że my nie znajdowaliśmy się na peronie. Sialiśmy
na drodze tej koszmarnej, plastycznej, giętkiej kolumny cuchnącej, opalizującej
czerni, która z nieprawdopodobną prędkością przelewała się naprzód, nieomal
dotykając kamiennych ścian korytarza i tocząc przed sobą spirale gęstniejących
na nowo mgieł z podziemnych otchłani. By) to przerażając 'v, niemożliwy do
opisania stwór, większy niż jakikolwiek pociąg przemierzający tunele metra -
bezkształtna masa zbitych grud protoplazmy emanująca niezbyt silny poblask,
obdarzona setkami oczu w kształcie bąbli zielonkawego światła, formujących się
i zanikających, rozsianych 11.1 całej przedniej powierzchni stwora
wypełniającej od ściany do ściany wnętrze korytarza. Pełznąc po błyszczącej
podłodze, którą on i jego gatunek tak dokładnie oczyścili z zalegających ją
gruzów, odpadków i kurzu, toczył się w naszą stronę, miażdżąc oszalałe
pingwiny. W dalszym ciągu słyszeliśmy przeciągły, szyderczy krzyk:
"Tekeli - li! Tckcii - li!" i nagle
przypomnieliśmy sobie, że demoniczne Shoggothy, obdarzone przez Stare Istoty
życiem i myślą nie posługiwały się żadnym językiem, za wyjątkiem tego co
wyrażały poprzez znane już nam układy punkcików czy kropek i były zasadniczo
nieme -jeżeli nie liczyć umiejętności naśladowania głosu ich dawnych władców.
12.
Pamiętamy wejście do olbrzymiej, ozdobionej freskami półkuli
i drogę powrotną przez gigantyczne komnaty i korytarze wymarłego miasta - są to
jednak wspomnienia nader mgliste, jak ze snu, pozbawione odczuć związanych ze
świadomą wolą, szczegółami czy fizycznym wysiłkiem. Zupełnie jakbyśmy pławili
się w jakimś fantastycznym świecie czy wymiarze, gdzie nie istnieją pojęcia
czasu, związków przyczynowych i kierunku. Orzeźwiło nas światło, słabe płynące
z zewnątrz światło na rozległej, kolistej przestrzeni; nie zbliżaliśmy się już
do wyładowanych sań, ani nie spojrzeliśmy po raz ostatni na zwłoki
nieszczęsnego Gedney'a i zaprzęgowego psa. Spoczywają w osobliwym, gigantycznym
mauzoleum i mam nadzieję, że do końca istnienia tej planety nikt już nie
zakłóci im spokoju. Kiedy pięliśmy się z wysiłkiem po ogromnej, spiralnej
pochyłości po raz pierwszy od
momentu naszej obłąkańczej
ucieczki, uświadomiliśmy sobie jak bardzo byliśmy zmęczeni i zdyszani po
tak długim biegu w rozrzedzonym powietrzu płaskowyżu; ale nawet lęk przed
kompletnym wyczerpaniem nie zmusił nas do zwolnienia tempa, aż do chwili, gdy
na powrót znaleźliśmy się w krainie słońca, nieba i normalności. W fakcie
opuszczenia przez nas tego miasta pogrzebanych epok było coś, w nieokreślony
sposób, słusznego i właściwego - kiedy bowiem dysząc ciężko pięliśmy się ku
szczytowi sześćdziesięciostopniowego cylindra pierwotnej, kamiennej budowli
dostrzegliśmy na ścianach ciąg heroicznych rzeźb wykonanych wczesna i
bynajmniej nie dekadencką techniką przez wymarłą rasę - pożegnanie wykute przez
Stare Istoty ponad 50 milionów lat temu. Koniec końców, wgramoliliśmy się na
szczyt, trafiliśmy na ogromne usypisko powalonych bloków; od zachodu wznosiły
się biegnące łukowato ściany wyższych, kamiennych budowli, od wschodu zaś, za
linią bardziej uszkodzonych gmachów przezierały posępne szczyty potężnego
masywu górskiego. Ma horyzoncie od południa, poprzez szczeliny w
postrzępionych, rozpadających się ruinach przezierało krwistoczerwone, wiszące
nisko, antarktyczne słońce. Poprzez kontrast ze stosunkowo znanym i swojskim
krajobrazem polarnym, ów przerażający wiek i martwota upiornego miasta wydawały
się jeszcze bardziej porażające, na niebie nad nami kłębiły się masy
wirujących, opalizujących lodowych oparów; poczuliśmy jak mróz zaciska na nas
swoje bezlitosne szpony. Powoli, ze znużeniem poprawiliśmy plecaki ze sprzętem,
które instynktownie chroniliśmy podczas ucieczki, pozapinaliśmy guziki grubej
odzieży i potykając się ruszyliśmy w dół osypiska, rozpoczynając wędrówkę przez
kamienny labirynt w kierunku pogórza, gdzie zostawiliśmy nasz samolot, nie
wspomnieliśmy nawet słowem o tym, co zmusiło nas do ucieczki z mroków kryjących
w sobie najgłębsze sekrety ziemi i archaiczne otchłanie. W niecały kwadrans
odnaleźliśmy stromy stok - przypuszczalnie starożytny szlak wiodący wprosi na
pogórze. Zeszliśmy nim i po chwili pośród rozsianych z rzadka na wznoszącym się
stoku ruin wypatrzyliśmy ciemny kształt ogromnego samolotu. W połowie drogi na
szczyt wzgórza, gdzie znajdował się cel naszej wędrówki, przystanęliśmy na
chwilę, dla zaczerpnięcia oddechu i odwróciliśmy się, by jeszcze raz rzucić
okiem na fantastyczny labirynt nieprawdopodobnych, wręcz niemożliwych kształtów
zaklętych w kamieniu - rysujących się mistycznie na tle nieznanego zachodu.
Kiedy tak staliśmy, zauważyliśmy, że niebo utraciło cala swa poranna mglistość
- skłębione lodowe opary wznosiły się ku zenitowi, a ich szydercze zarysy
zdawały się układać, w tajemne, niewyraźne wzory, których najwyraźniej nie da
się określić i sprecyzować. W oddali, na bieli horyzontu, niżą budowlami
groteskowego miasta odcinała się bajeczna linia najeżonego turniami fioletu a
jej wyniosłe iglice wyglądały niczym majak ze snu pośród przyzywając ego,
nabiegającego barwa różu zachodniego nieba. Nieco wyżej patrząc w stronę
lśniącej krawędzi stoków opadających ku starożytnemu płaskowyżowi, można było
dostrzec wyschnięte koryto pradawnej rzeki, przecinające ów teren nieregularną
wstęgą cienia. Ten nieziemski widok, przepełniony nieomal kosmicznym pięknem,
zaparł nam dech w piersiach, ale nie trwało to długo, bowiem zaraz potem do
naszych serc poczęła się wkradać dziwna, po tym wszystkim, groza. Ta odległa,
fioletowa linia nic mogła być bowiem niczym innym, jak przerażającymi górami
zakazanej krainy - najwyższymi szczytami na ziemi, ogniskującymi w sobie całe
ziemskie zło; siedliskiem nic dających się wysłowić koszmarów i sekretów
archaiku;
górami, do których zanosili modły i unikali jak ognia ci,
którzy lękał' się nawet przedstawienia w kamieniu prawdy na ich temat; stokami,
których nie tknęła stopa żadnego żywego stworzenia na ziemi, ale nawiedzonymi
przez dziwne błyski i rozsyłającymi dziwne, blade promienie omiatające
pobliskie równiny i rozcinające mrok polarnej nocy. Były one bez wątpienia
nieznanym archetypem przerażającego Kadath z Lodowych Pustkowi leżącym poza
płaskowyżem Leng, o którym zdawkowo i wymijająco wspominają prastare legendy.
Jeżeli wierzyć płaskorzeźbom, które mieliśmy okazję oglądać w zapomnianym praludzkim
świecie, te tajemnicze fioletowe góry nie mogły znajdować się dalej, niż
trzysta mil stąd, niemniej jednak ich mgliste, bajeczne kontury odcinały się
ostro ponad odległą krawędzią, niczym postrzępiony bliżei;, monstrualnej, obcej
planety, która tylko czeka by wzbić się w posępne, nieznane niebiosa. Ich
wysokość musiała być wręcz niewyobrażalna - ich wierzchołki sięgały a w
rozrzedzone warstwy atmosferom, gdzie zamieszkuje jedynie gazowo widma i skąd
ptaki spadają martwe. Spoglądając na nie pomyślałem z zaniepokojeniem o
niektórych aluzjach i sugestiach zawartych w rzeźbach - mówiących o tym, co
fale nie istniejącej już rzeki przyniosły któregoś razu do miasta z tych
przeklętych stoków, i zastanawiałem się na ile uzasadnione, a na ile szalone i
wynaturzone były obawy Starych Istot, które tak powściągliwie ukazywały owo
coś, na swoich reliefach. Przypomniałem sobie, że północny kraniec tych gór,
musi znajdować się w pobliżu brzegów Ziemi Królowej Marii, gdzie obecnie, nie
dalej niż l 000 mil stąd, prowadziła prace ekspedycja sir Douqlasa Mawsona; i
miałem tylko nadzieje, że żaden z tych los nie pozwoli sir Douglasowi i jego
ludziom ujrzeć choć przez chwile. -
tego, co musiało znajdować się poza pasmem ochronnego, nadbrzeżnego górskiego
masywu. Takie właśnie myśli kłębiły się podówczas w mym skonfundowanym umyśle,
nerwy miałem nielicho nad szarpnięte - ale z Dantoneem było jeszcze gorzej niż
ze mną. Na długo wcześniej nim minęliśmy ogromne, przypominające kształtem
Gwiazdę ruiny i dolecieliśmy do samolotu, trawiące nas leki skupiły się na
mniejszym acz dostatecznie rozległym masywie widniejącym w oddali. Po
wschodniej stronie, w odrażający sposób, piętrzyły się atramentowo czarne stoki
upstrzone tu i ówdzie zdewastowanymi, kamiennymi minami - które ponownie przywiodły
nam na myśl owe dziwne, azjatyckie obrazy Nicholasa Roericha; a kiedy
myśleliśmy o przerażających, plugawych, amorficznych istotach, które niczym
cuchnące wije mogły pełzając, dotrzeć do najwyższych poziomów wydrążonych sieci
tuneli górskich szczytów, perspektywa ponownego lotu ponad wymierzonymi
dwuznacznie ku niebu otworami jaskiń, gdzie hulający wiatr wydawał dźwięk
podobny do złowrogiego, posępnego, melodyjnego świergotu bynajmniej nie
przypadła nam do gustu. Powiem otwarcie - byliśmy przerażeni, paniczny strach
przeniknął nas do szpiku kości. Co gorsza, spostrzegliśmy wyraźne mgły płożące
się wokół niektórych wierzchołków, opary które nieżyjący już Lakę wziął mylnie
za przejaw aktywności wulkanicznej -i z dreszczem dojmującej zgrozy powróciłem myślami
do wirujących spiralnie mgieł, przed którymi właśnie uciekliśmy - a także do
bluźnierczej, stanowiącej ostoję koszmarów otchłani, gdzie rodziły się te
gęste, mleczno-białe, złowróżbne kłęby. Samolot zastaliśmy w jak najlepszym
porządku - natychmiast też, nałożyliśmy niezgrabnie ciężkie futra, używane
podczas lotu. Danforth bez trudu uruchomił silnik i gładko wystartowaliśmy,
wznosząc się nad koszmarne miasto. W dole rozciągały się pierwotne, gigantyczne
kamienne budowle - dokładnie takie same, jak kiedy ujrzeliśmy je po raz
pierwszy, nasz aeroplan zaś zaczął się wznosić i wchodzić w łagodny skręt w
celu sprawdzenia siły wiatru przed ostatecznym przekroczeniem przełęczy. W
wyższych warstwach atmosfery musiały występować silne zawirowania powietrza, bowiem
chmury lodowego pyłu stojące w zenicie tworzyły najfantastyczniejsze kształty.
Jednak na wysokości 24 tysięcy stóp, które musieliśmy osiągnąć, aby móc pokonać
przełęcz, nawigacja okazała się całkiem prosta. Kiedy zbliżyliśmy się do
strzelistych szczytów, ponownie dobiegł nas dziwny świergotliwy szum wiatru i
zauważyłem, że spoczywające na sterach dłonie Danfortha zaczęły drżeć. Byłem
wprawdzie pilotem-amatorem, ale w tej chwili doszedłem do wniosku, że będzie o
wiele lepiej i bezpieczniej, jeśli to ja przeprowadzę maszynę przez przesmyk
między turniami. Kiedy zaproponowałem Danforthowi, że zamienię się z nim na
miejsca i przejmę stery - nie zaprotestował. Starałem się zachowywać pełny
spokój i wykorzystując całe swe umiejętności wpatrywałem się w skrawek
czerwonego, odległego nieba pomiędzy stokami ograniczającymi przełęcz -
ostentacyjnie nie zwracając uwagi na kłębiące się wokół górskich wierzchołków
mgły i marząc jedynie o woskowych kulkach w uszach - podobnie jak załoga
(Jlissesa, przepływająca obok wybrzeża Syren -by nie docierał do mnie dziwny,
niepokojący świergot wiatru. Ale Danforth zwolniony od obowiązków pilota,
trawiony przerażającym napięciem nerwowym nie potrafił znaleźć sobie miejsca.
Przez cały czas czułem jak się kręci i wierci spoglądając to do tyłu na
straszliwe, oddalające się miasto, to znów do przodu na najeżone mrocznymi
otworami jaskiń, przygniecione brzemieniem kamiennych sześcianów wierzchołki i
ponure morze zaśnieżonych, okolonych wałami, pagórków; od czasu do czasu
przenosił wzrok na zakryte groteskowymi chmurami niebo. I wtedy, gdy szykowałem
się by bezpiecznie przebyć przełęcz jego szaleńczy wrzask o mało nic spowodował
katastrofy - gdy pod wpływem tego krzyku na moment straciłem kontrolę nad
sterami. Sekundę później stanowczość wzięła górę i już bez przeszkód
przekroczyliśmy przełęcz - obawiam się jednak, że Danforth już nigdy nie
dojdzie do siebie. Wspomniałem już, że Danforth nie chciał mi powiedzieć, co go
tak przeraziło, że ni stąd, ni zowąd zaczął wyć jak opętany i ta groza - nie
mam niestety co do tego najmniejszych wątpliwości - stała się powodem jego
obecnego załamania. Prowadząc w trakcie lotu urywaną rozmowę musieliśmy
krzyczeć, by móc się nawzajem usłyszeć pośród zawodzącego świergotu wiatru i
ryku silników - dotarliśmy w końcu do bezpiecznej partii gór i powoli
zaczęliśmy obniżać pułap, kierując się w stronę naszego obozowiska;
przede wszystkim jednak ponownie złożyliśmy przyrzeczenie,
że utrzymamy wszystko w tajemnicy - zgodnie z tym co postanowiliśmy opuszczając
koszmarne miasto.
Pewne rzeczy - co do tego byliśmy zgodni - nie powinny
zostać rozgłoszone. Lepiej aby ludzie nigdy się o nich nie dowiedzieli; są
tematy o których nie należy rozmawiać - z rozmaitych skądinąd powodów - i
zapewne nie opowiedziałbym o tym wszystkim, gdyby nie paląc a potrzeba
powstrzymania za wszelką cenę ekspedycji Starkweathera i Moora, oraz wszystkich
innych. Ze względu na spokój i bezpieczeństwo ludzkości należy bezwzględnie
pozostawić w spokoju pewne mroczne zakątki i niezgłębione otchłanie ziemi; aby
nie obudzić, z pozom martwych okropności, w ciałach których wciąż jeszcze może
się tlić uśpione, odrażające życie, i by bluźniercze ocalałe, koszmarne monstra
nie zapragnęły wypełznąć ze swych czarnych, cuchnących nor ku nowym, jeszcze
rozleglejszym podbojom. Danforth napomknął jedynie, iż to co ujrzał, a co tak
go przeraziło było straszliwym, plugawym mirażem. Zaklinał się, iż nie miał on
żadnego związku z sześcianami i jaskiniami ziejącymi w tyci', przeraźliwych,
rożni zduiewających upiornym, melodyjnym echem, spowitych mlecznobiałymi
oparami mgieł, wydrążonych jak plaster miodu Górach Szaleństwa, które
pozostawiliśmy daleko za nimi. Był to jeden tylko, demoniczny i ulotny obraz,
widok trwający nie dłużej niż mgnienie oka - dostrzeżony pośród skłębionych
chmur przesuwających się po nieboskłonie - obraz lego, co znajduje się poza
łańcuchem fioletowych gór na zachodzie, których Stare Istoty tak bardzo się
lękały, i których unikały. Bardzo możliwe, że wszystko to było jedynie
osobliwym złudzeniem, zrodzonym wskutek poprzednich napięć, podobnie jak ów
rzeczywisty, choć niezrozumiały fantom wymarłego, śródgórskiego miasta, jaki
ujrzeliśmy w pobliżu obozu Lake'a, poprzedniego dnia;
dla Danfortha wizja ta była tak żywa, że jej wspomnienia
dręczą go po dziś dzień. Zdarza mu się również, aczkolwiek nader rzadko szeptać
pozornie pozbawione sensu słowa o "czarnej jamie", "rzeźbionej
krawędzi", "proto-Shoggothach", "pozbawionych okien
pięciowymiarowych bryłach", "bezimiennym, potwornym cylindrze",
"Starszych Pharos", "Yog-Sothoth", "pierwotnej, białej
galarecie", "kolorze z przestworzy", "skrzydłach",
"oczach w ciemności", "księżycowej drabinie",
"pierwszym, wiecznym i nieśmiertelnym" i innych równie osobliwych
rzeczach. Kiedy jednak dochodzi do siebie, natychmiast wypiera się wszystkiego,
składając to na karb niesamowitych i makabrycznych lektur z poprzednich lat.
Danforth rzeczywiście jest jednym z nielicznych, którzy odważyli się przeczytać
do końca plugawy, szalony, złowieszczy "Necronomicon", którego egzemplarz,
nadżarty mocno przez robaki jest trzymany pod kluczem w bibliotece naszego
uniwersytetu. Nie ulega wątpliwości, że kiedy przekraczaliśmy masyw wyższe
warstwy nieba były silnie wzburzone i spowite gęstymi oparami; i choć nic byłem
w stanie dojrzeć zenitu, wyobrażałem sobie doskonale jak dziwne i fantastyczne
formy potrafią przyjmować wiry lodowego pyłu. Wiadomo, jak wyraziste potrafią
być czasami odległe widoki odbite, załamane i powiększone przez tego typu
warstwy skłębionych chmur, a bujna wyobraźnia z łatwością mogła dokonać reszty.
Danforth oczywiście nie wspomniał nawet słowem o zaobserwowanym przez siebie
koszmarze, dopóki nie połączył go z przeczytanymi wcześniej lekturami. W jednym
spojrzeniu, trwającym nie dłużej niż mgnienie oka nie byłbym w stanie dojrzeć
tak wiele. Jego przeraźliwe wrzaski ograniczały się wówczas do powtarzania na
okrągło jednego, jedynego, szalonego słowa, którego źródło jest aż nazbyt
oczywiste: "Tekeli - li! Tekeli - li!"