Widmo nad Innsmouth
I
Zimą z 1927 na 1928 rok przedstawiciele rządu federalnego
przeprowadzili dziwne i tajemnicze śledztwo w sprawie pewnych okoliczności,
jakie miały miejsce w starym porcie Innsmouth w Massachusetts. Po raz pierwszy
usłyszano o tym w lutym, kiedy dokonano całej serii obław i aresztowań, a
następnie spalono i wysadzono dynamitem — przy zachowaniu odpowiednich środków
ostrożności — ogromną ilość rozpadających się i zjedzonych przez korniki,
najprawdopodobniej opustoszałych domów nad brzegiem morza, gdzie od dawna nikt
nie zaglądał. Mniej dociekliwi potraktowali to jako jedną z większych akcji w
walce z alkoholizmem.
Ci, którzy baczniej śledzili wszelkie nowiny, dziwili się
tak olbrzymią ilością aresztowanych, tak wielką siłą zmobilizowaną do
przeprowadzenia tej akcji i tajemnicą, jaką otoczono dalsze losy więźniów. Nie
było żadnej rozprawy sądowej, żadnego sprecyzowanego oskarżenia; nie widziano
też nikogo ze schwytanych w żadnym z lokalnych aresztów. Dochodziły jakieś
mgliste wieści o chorobie i obozach koncentracyjnych, a potem, o osadzeniu tych
więźniów w różnych obozach wojskowych, ale nic konkretnego. Innsmouth zostało
prawie całkiem wyludnione i nawet jeszcze teraz niełatwo tam dostrzec ślady
budzącego się życia.
Ponieważ spotkało się to z protestem różnych liberalnych
organizacji, po długich i tajemniczych dyskusjach zawieziono niektórych ich
przedstawicieli do kilku obozów i więzień. W konsekwencji stowarzyszenia te
stały się dziwnie bierne i powściągliwe. Dziennikarze zajmowali bardziej
zdecydowane stanowisko, ale wszystko wskazywało na to, że większość z nich w
końcu zaczęła współdziałać z rządem. Tylko jedno ilustrowane pismo, zawsze
dyskredytowane z powodu zamieszczania nierzetelnych informacji, wspomniało coś
o łodzi podwodnej, która wystrzeliła torpedy w głąb rozpadliny morskiej tuż za
Diabelską Rafą. Fakt ten, o którym przypadkowo usłyszano w marynarskiej
spelunce, zdawał się raczej mało prawdopodobny, ponieważ ta niska, czarna rafa
leży jakieś półtorej mili od portu Innsmouth.
W całej okolicy i pobliskich miastach bezustannie szeptano
na ten temat, ale nie dzielono się tymi uwagami z nikim z zewnątrz. Prawie
przez całe stulecie rozprawiano o zamierającym i opustoszałym Innsmouth i
choćby wymyślono coś nowego, nie mogłoby to dorównać temu koszmarowi, o jakim
napomykano i szeptano od lat. Wiele powodów przyczyniło się do skrytości
tutejszych ludzi, toteż nie było sensu wywierać na nich presji. Poza tym, tak
naprawdę to niewiele wiedzieli, gdyż rozległe, słone bagniska, puste i
bezludne, odstraszały od Innsmouth okolicznych mieszkańców, tych od strony
lądu.
Wobec tego ja przełamię ów zakaz mówienia o tej sprawie. Wyniki
— a jestem o tym głęboko przekonany — są tak niewątpliwe, że napomknięcie o
tym, co zostało odkryte podczas strasznej obławy w Innsmouth, nie może
przynieść żadnej szkody, może tylko wzbudzić potworną odrazę. A to, co zostało
odkryte, różnie można interpretować. Nie mam pojęcia, jak dużo z tej opowieści
zostało mi przekazane, ale wiele mam powodów ku temu, aby głębiej wniknąć w tę
sprawę. Zetknąłem się z nią znacznie bliżej, niż komukolwiek przypadło to w
udziale, i wyniosłem wrażenia, które mogą mnie jeszcze doprowadzić do
nieprzewidzianych sytuacji.
To właśnie ja uciekłem w popłochu z Innsmouth we wczesnych
godzinach rannych 16 lipca 1927 roku i to właśnie moje prośby, skierowane do
władz o przeprowadzenie śledztwa i aktywną działalność, wyłoniły na światło
dzienne wspomniany epizod. Nie miałem nic przeciw temu, by milczeć, gdyż sprawa
była świeża i niejasna; teraz jednak, kiedy należy już do przeszłości, kiedy
wygasło zainteresowanie i ciekawość ludzi, zawładnęło mną dziwne pragnienie,
aby mówić o tych strasznych godzinach w owym widmowym porcie śmierci i
bluźnierczej niesamowitości. Samo mówienie o tym pomaga mi odzyskać wiarę w moja
sprawność umysłową; upewnić się, że nie jestem pierwszym, który uległ tej
zaraźliwej, koszmarnej halucynacji. Pomaga mi też w podjęciu decyzji co do
pewnego strasznego kroku, jaki mam zrobić w niedalekiej przyszłości.
Nigdy nawet nie słyszałem o Innsmouth, aż do owego dnia,
kiedy ujrzałem je po raz pierwszy I... jak dotąd... po raz ostatni.
Postanowiłem uczcić moje dojście do pełnoletności wycieczką do Nowej Anglii —
zwiedzanie o charakterze antykwarycznym i genealogicznym — zaplanowałem jechać
prosto ze starego Newburyport do Arkham, skąd wywodziła się rodzina mojej
matki. Nie miałem samochodu, podróżowałem więc pociągiem, trolejbusem i
autobusem, starając się zawsze o jak najtańszy środek lokomocji. W Newburyport
poinformowano mnie, że najlepiej jechać do Arkham pociągiem; i dopiero przy
kasie biletowej na stacji, kiedy trochę się zastanawiałem nad wysoką ceną
biletu, dowiedziałem się o Innsmouth. Postawny kasjer o bystrym wyrazie twarzy,
którego akcent świadczył o tym, że pochodzi z innych stron, zdawał się rozumieć
moje oszczędnościowe zabiegi i zaproponował mi coś, czego poprzednio żadna z
osób, u których się informowałem, nie zrobiła.
— Mógłby pan, wydaje mi się, pojechać starym autobusem —
powiedział z pewnym wahaniem — tylko że w tych stronach nikt go nie uznaje. Jedzie
przez Innsmouth — pewnie pan coś o tym słyszał — dlatego ludzie nie lubią go. Prowadzi
go facet z Innsmouth — Joe Sargent — chyba nie ma tu w ogóle pasażerów ani też
w Arkham. Dziwne, że ten autobus jeszcze jeździ. Wydaje mi się, że jest tani,
ale nigdy nie widuję w nim więcej niż dwie, trzy osoby, wyłącznie ludzie z
samego Innsmouth. Odjeżdża z rynku — sprzed drogerii Hammonda — o dziesiątej
rano i o siódmej wieczorem, o ile się coś ostatnio nie zmieniło. Wygląda na
strasznego gruchota, sam nigdy jeszcze nim nie jechałem.
Wtedy to właśnie po raz pierwszy usłyszałem o Innsmouth. Każda
wzmianka o mieście, nie zaznaczonym na mapie ani też nie wspominanym w
ostatnich przewodnikach, wzbudziłaby moje zainteresowanie, a dziwne aluzje kasjera
naprawdę mnie zaciekawiły. Miasto, które mogło rodzić taką niechęć okolicznych
mieszkańców, musi być w jakiś sposób niezwykłe i warte choćby zwrócenia nań
uwagi turysty. Jeśli znajduje się po drodze do Arkham, to po prostu wcześniej
wysiądę. Poprosiłem kasjera, żeby mi coś opowiedział o tym mieście. Zamyślił
się, po czym zaczął mówić jakby z poczuciem pewnej wyższości:
— Innsmouth? No cóż, dziwne to miasto, położone przy ujściu
rzeki Manuxet. Niegdyś było to całkiem duże miasto, a przed wojna, przed 1812
rokiem, miasto portowe, ale w ciągu stu lat rozpadło się. Nie jeździ tam teraz
kolej... Główna linia nigdy tamtędy nie prowadziła, a boczna, z Rowley, została
skasowana przed laty.
Jest tam więcej pustych domów niż ludzi, nic się tam nie
robi poza łowieniem ryb i homarów. A sprzedają swoje połowy albo w Arkham, albo
w Ipswich. Niegdyś było tam sporo fabryk, ale nic z nich nie zostało, jest
tylko rafineria złota, pracująca na minimalnych obrotach.
Kiedyś ta rafineria była ogromna, a jej właściciel, stary
Marsh, musi być bogatszy niż Krezus. Ale to straszny dziwak, nie rusza się z
domu. Podobno ma jakaś skórną chorobę albo też na stare lata coś go pokręciło i
dlatego trzyma się z dala od ludzi. Jest wnukiem kapitana Obeda Marsha,
założyciela rafinerii. Matka jego była cudzoziemką — powiadają, że pochodziła z
wysp na Morzu Południowym — dlatego zrobił się straszny szum, kiedy
pięćdziesiąt lat temu ożenił się z jakaś dziewczyną z Ipswich. Zawsze robi się
taki szum, gdy chodzi o ludzi i Innsmouth, a w tych okolicach każdy, w którego
żyłach płynie krew mieszkańca Innsmouth, stara się to ukryć. Jednak dzieci i
wnuki Marsha wyglądają tak samo jak wszyscy. Kiedyś mi je pokazano, ale prawdę
mówiąc starszych jego dzieci już ostatnio się tu nie spotyka. Starego nigdy
jeszcze nie widziałem.
Ale dlaczego wszyscy mają taką niechęć do Innsmouth? Radzę,
młody człowieku, abyś nie zważał no to, co się tutaj opowiada. Trudno ludzi
nakłonić, żeby coś mówili, ale jak już raz zaczną, nie ma końca. Opowiadają
różne rzeczy o Innsmouth, najczęściej szeptem, i to od stu lat, a boją się, jak
chyba niczego na świecie. Niektóre ich opowieści mogłyby pana ubawić — na
przykład o kapitanie Marshu, który wszedł w układy z diabłem i z samego piekła
sprowadzał demony do Innsmouth, albo o oddawaniu czci samemu szatanowi i
składaniu strasznych ofiar w jakimś miejscu koło portu, na które ludzie się
natknęli podobno w 1845 roku czy mniej więcej w tym czasie — ale ja pochodzę z
Paton, Vermont, i w tego rodzaju historie nie wierzę.
Powinien pan jednak posłuchać, co mówią ludzie, pamiętający
dawne czasy, o czarnej rafie przybrzeżnej — nazywają ją Diabelską Rafą. Od
dawna sterczy nad powierzchnią wody i prawie nigdy się nie kryje, a mimo to
trudno by ją nazwać wyspą. Krąży opowieść, że niekiedy widać na niej cały
legion diabłów — wylegują się tam albo też wlatują do jakichś pieczar na jej
szczycie i wylatują. Powierzchnia tej rafy jest nierówna i wyboista, a rozciąga
się w morze dobrą milę. Kiedyś, jak jeszcze przypływały tu statki, marynarze nakładali
kawał drogi, żeby ją tylko ominąć.
Oczywiście marynarze nie pochodzący z Innsmouth. Mieli oni
za złe kapitanowi Marshowi, że podobno w nocy cumował przy tej rafie, kiedy
była odpowiednia fala. Chyba rzeczywiście tak robił, bo ukształtowanie tej
skały jest ciekawe, no i szukał tam zapewne piratów, a być może nawet i
znajdował. Mówiło się jednak o jego kontaktach z diabłami. W sumie, wydaje mi
się, że to właśnie kapitan przyczynił się do tak złej reputacji rafy.
Działo się to jeszcze przed wielką epidemią w 1846 roku,
kiedy to wywieziono co najmniej połowę mieszkańców Innsmouth. Nie stwierdzono,
co to była za choroba, prawdopodobnie przywleczono ją statkiem z innych krajów,
może z Chin albo jeszcze z innych stron. Okropne to było — zupełne szaleństwo,
wyczyniano tam takie rzeczy, że na pewno nie wszystkie wieści o tamtejszych
poczynaniach przedostały się poza miasto, które zostało w strasznym stanie. Ci
ludzie już nigdy nie wrócili, a teraz nie ma tam więcej niż trzystu albo
czterystu mieszkańców.
Ale najbardziej istotne jest to, że ludzie czują jakieś
uprzedzenie rasowe — i wcale tego nie potępiam. Sam też nie cierpię ludzi z
Innsmouth i nie mam ochoty nawet wybrać się do tego miasta. Myślę, że się pan
orientuje — choć po pańskim akcencie wnioskuję, że pochodzi pan z Zachodu — jak
częste kontakty miały nasze statki z Nowej Anglii z rozmaitymi najdziwniejszymi
portami w Afryce, Azji, na południowych morzach i w różnych innych częściach
świata i jak dziwnych ludzi czasami stamtąd przywożono. Może słyszał pan o
Salemie, który przywiózł sobie Chinkę za żonę, a także o tym, że w okolicy Cape
Cod wciąż jeszcze żyje cała gromada ludzi pochodzących z wysp Fidżi.
Mieszkańcy Innsmouth muszą mieć coś wspólnego z taką
przeszłością. To miasto było zawsze odcięte od reszty okolicy z powodu
otaczających go bagien i rzek, nie znamy więc wszystkich szczegółów tej sprawy.
Jest jednak oczywiste, że stary kapitan Marsh przywiózł jakieś dziwne istoty,
kiedy trzy jego statki powracały w latach dwudziestych i trzydziestych. Nie
ulega wątpliwości, że nawet teraz jest coś dziwnego w ludziach mieszkających w
Innsmouth... Nie wiem, jak to wyjaśnić, ale po prostu skóra człowiekowi
cierpnie. Przekona się pan po Sargencie, jeżeli pojedzie pan jego autobusem. Niektórzy
mają dziwaczne, wąskie głowy, płaskie nosy i wyłupiaste oczy, które wydają się
nigdy nie zamykać, a ich skóra też jest jakaś inna. Chropawa i pokryta
parchami, szyja pomarszczona i pofałdowana. Bardzo wcześnie łysieją. Najgorzej
wyglądają starzy, choć szczerze mówiąc nie zdarzyło mi się spotkać naprawdę
starego człowieka. Chyba umierają spojrzawszy w lustro! Zwierzęta ich nie
znoszą, mieli straszne kłopoty z końmi, zanim nastały samochody.
Nikt z tutejszych ludzi ani też z Arkham czy Ipswich nie
chce mieć z nimi do czynienia, oni sami też zresztą stronią, kiedy przybywają
do miasta albo jeśli ktoś z zewnątrz próbuje łowić na ich terenach. Dziwne, że
taka jest obfitość ryb wokół portu w Innsmouth, a prawie wcale ich nie ma w
okolicznych wodach, ale niech pan spróbuje łowić u nich, to zobaczy pan jaką
robią nagonkę na człowieka. Kiedyś przyjeżdżali tutaj pociągiem. Chodzili
pieszo do Rowley i tam wsiadali do pociągu, kiedy skasowano boczną linię, ale
teraz przyjeżdżają autobusem.
Jest w Innsmouth hotel, nazywa się Gilman House, ale nie
wydaje mi się, aby był coś wart. Nie radziłbym się w nim zatrzymywać. Lepiej
niech pan tutaj przenocuje i pojedzie sobie jutro rano autobusem o dziesiątej. Wieczorem
o ósmej jest autobus powrotny do Arkham. Kilka lat temu zatrzymał się w tym
hotelu pewien inspektor z fabryki i miał jakieś nieprzyjemne przeżycia. Zdaje
się, że gromadzi się tam dziwny tłum, bo słyszał jakieś rozmowy w innych
pokojach — choć większość była podobno pusta — co go strasznie przeraziło. Była
to cudzoziemska mowa, tak mu się zdawało, ale najgorszy wydał mu się jeden
głos, który słychać było tylko od czasu do czasu. Brzmiał bardzo nienaturalnie
— tak jakby się przelewał — a inspektor nie miał odwagi się rozebrać i pójść
spać. Przeczekał do świtu i z samego rana umknął stamtąd. Rozmowa toczyła się
przez całą noc.
Człowiek ten — nazywał się Casey — opowiadał potem, że
mieszkańcy Innsmouth bez przerwy go obserwowali, wydawało mu się, że nie
spuszczali zeń oka ani na chwilę. Stwierdził, że rafineria Marsha to dziwne
miejsce — stara budowla przy niższych wodospadach na rzece Manuxet. Wszystko,
co mówił, zgadzało się z tym, co już przedtem słyszałem. Księgi handlowe
zaniedbane, żadnych rachunków z przeprowadzonych transakcji. Zawsze otaczano
tajemnicą źródło, z którego pochodzi złoto Marsha oczyszczane w tej rafinerii. Nie
słychać było, żeby je sprzedawano, ale parę lat temu wywieźli gdzieś ogromną
ilość sztab złota.
Niegdyś mówiono, że marynarze i pracownicy rafinerii
sprzedają po cichu jakieś nieznane obce klejnoty, no i że parę razy widziano
kobiety z rodziny Marsha w takich właśnie klejnotach. Ludzie powiadali, że
pewien kapitan Obed skupował je w jakimś pogańskim porcie, zwłaszcza że zawsze
zamawiał całe stosy szklanych paciorków i różnych świecidełek, takich samych,
jakie zabierali zwykle marynarze na handel wymienny. Inni znów przypuszczali, i
wciąż tak jeszcze uważają, że znalazł ukryte skarby pirackie na Diabelskiej
Rafie. Stary kapitan nie żyje już od sześćdziesięciu lat i nie pojawił się na
tych wodach ani jeden większy statek od czasu Wojny Domowej, a jednak Marshowie
wciąż skupują różne miejscowe ozdoby — głównie szklane i gumowe ozdóbki, tak
słyszałem. Być może mieszkańcy Innsmouth lubią je nosić — są chyba tacy sami
jak kanibale znad Południowego Morza albo dzikusy z Gwinei.
Ta zaraza w czterdziestym szóstym roku zniszczyła chyba
najlepszych ludzi w tym mieście. W każdym razie teraz wszyscy wyglądają
podejrzanie, a Marshowie i inni bogacze najgorzej. Jak już wspomniałem, w całym
mieście nie ma więcej niż czterysta osób, choć powiadają, że wszystkie ulice
istnieją jak dawniej. Wydaje mi się, że na południu takich jak oni nazywa się
,,białą hołotą" — rozpustnicy, szczwane lisy, robią jakieś potajemne
interesy. Łowią mnóstwo ryb i homarów i wywożą ciężarówkami. Niepojęte,
dlaczego akurat tam gromadzą się ryby, a nie gdzie indziej.
Nikt nie jest w stanie wyśledzić tych ludzi, a dla
przedstawicieli szkolnictwa czy też urzędników skarbowych to zupełny koszmar. Mieszkańcy
Innsmouth nie lubią, aby obcy wścibiali nos w ich życie. Słyszałem na własne
uszy, że paru przedstawicieli rządowych i handlowców całkiem tam przepadło,
krąży też wieść, że jeden dostał pomieszania zmysłów i teraz jest w Danvers. Musieli
go czymś bardzo nastraszyć.
Dlatego właśnie, na pana miejscu, nie wybierałbym się tam na
noc. Nigdy tam nie byłem i nie mam na to ochoty, ale sądzę, że pobyt w tym
mieście za dnia nie może panu zaszkodzić, choć tutejsi ludzie i tego będą panu
odradzać. Jeżeli lubi pan zwiedzać i interesuje się pan przeszłością, to
Innsmouth świetnie się do tego nadaje.
Wobec tego spędziłem wieczór w bibliotece publicznej w
Newburyport, żeby się dowiedzieć czegoś o Innsmouth. Kiedy próbowałem pytać
miejscowych ludzi w sklepach, restauracjach, garażach i straży pożarnej,
napotykałem na jeszcze większą niechęć, niż się spodziewałem, choć przecież
uprzedzał mnie o tym kasjer na stacji kolejowej; uznałem, że nie mam czasu na
to, aby przełamywać tę ich instynktowną powściągliwość. Objawiali jakąś dziwną
nieufność, tak jakby każdy, kto się interesuje Innsmouth, budził w nich podejrzliwość.
Zatrzymałem się w YMCA, a tamtejszy recepcjonista najwyraźniej nie radził mi
wybierać się do tego posępnego, chylącego się do upadku miasta; a pracownicy
biblioteki podzielali ten pogląd. W oczach ludzi wykształconych Innsmouth było
po prostu jaskrawym przykładem zdegenerowanego miasta.
Znajdujące się na półkach bibliotecznych kroniki
historyczne, dotyczące okręgu Essex, nie objaśniały wiele. Wyczytałem, że
miasto powstało w 1643 roku, przed Rewolucją słynęło z przemysłu okrętowego, na
początku dziewiętnastego wieku było wspaniale prosperującym portem morskim, a
potem ośrodkiem przemysłowym wykorzystującym siłę wodną rzeki Manuxet. Epidemia
i zamieszki w 1846 roku były potraktowane pobieżnie, tak jakby przynosiły ujmę
temu okręgowi.
Niewiele było zapisów odnośnie schyłku tego miasta, choć
znaczenie końcowego rejestru było niedwuznaczne. Po Wojnie Domowej cały
przemysł ograniczył się do rafinerii Marsha, a handel sztabami złota stanowił
jedyną pozostałość wielkiego niegdyś ośrodka handlowego, no i oczywiście w
dalszym ciągu zajmowano się rybołówstwem. Jednakże i rybołówstwo z czasem stało
się mniej opłacalne z powodu spadku cen i konkurencji coraz liczniejszych
korporacji, choć wciąż połowy wokół Innsmouth były obfite. Cudzoziemcy rzadko
się tu osiedlali, istniało jednak dyskretnie zamaskowane świadectwo, że
próbowało się tu osiedlić kilku Polaków i Portugalczyków, ale przepędzono ich w
szczególnie drastyczny sposób.
Najbardziej jednak interesująca była pobieżna wzmianka na
temat osobliwych klejnotów niejasno związanych z Innsmouth. W sposób oczywisty
wywarły one wpływ na całą okolicę, gdyż zaznaczono, że niektóre okazy znajdują
się w Miskatonic University w Arkham i Sali Wystawowej Stowarzyszenia
Historycznego w Newburyport. Fragmentaryczne opisy tych przedmiotów
potraktowane byty sucho i prozaicznie, ale dla mnie kryły w sobie jakąś
niezaprzeczalną zagadkę. Było w nich coś tak dziwnego i prowokacyjnego, że nie
mogłem przestać o nich myśleć i mimo stosunkowo późnej pory postanowiłem
obejrzeć miejscowy eksponat — podobno duży, o dziwnych proporcjach,
najwyraźniej przedstawiający tiarę — o ile, oczywiście, okaże się to możliwe.
Bibliotekarz dał mi list polecający do kustosza wystawy,
panny Anny Tilton, mieszkającej w pobliżu, i po krótkim wyjaśnieniu ta starsza,
zacna kobieta zgodziła się wprowadzić mnie do zamkniętego już budynku, jako że
godzina była jeszcze względnie przyzwoita. Zgromadzona tu kolekcja wyglądała
rzeczywiście wspaniale, ale mnie interesował tylko ten dziwny przedmiot lśniący
w rogu szafy oświetlonej elektryczną lampą. Nie trzeba było specjalnej
wrażliwości na piękno, aby to fantastyczne, pełne nieziemskiego splendoru
zjawisko, spoczywające na purpurowej aksamitnej poduszce, przykuło mój wzrok. Nawet
teraz jeszcze nie potrafię opisać tego, co ujrzałem, choć miało to wyraźnie
kształt tiary, zgodnie z opisem, jaki przeczytałem. Z przodu była dość wysoka,
w obwodzie duża i dziwnie nieregularna, jakby przeznaczona dla głowy o
osobliwym kształcie elipsy. Materiał, z którego została wykonana, wskazywał na
złoto, choć nieziemski połysk mógł również świadczyć o jakimś przedziwnym
stopie z domieszką równie pięknego, ale zupełnie nieznanego metalu. Zachowana
była w stanie niemal doskonałym i można by godzinami studiować wprost
uderzająco niezwykłe i zagadkowe wzory na jej powierzchni, geometryczne i
związane z morzem — wykute albo odlane w postaci wypukłej płaskorzeźby, a
świadczące o niewiarygodnym, pełnym gracji mistrzostwie.
Im dłużej się wpatrywałem, tym bardziej mnie ta rzecz
fascynowała, a do fascynacji dołączało się dziwnie niepokojące uczucie, trudne
do określenia czy sklasyfikowania. Pomyślałem, że niepokój budzi we mnie jakaś
osobliwość wykonania tej tiary, pochodzącej chyba z innego świata. Wszystkie
dzieła sztuki, jakie dotychczas widziałem, charakteryzowały się przynależnością
albo do jakiegoś narodu, albo do jakiejś rasy, albo też były po prostu
nowoczesnym przetworzeniem znanego kierunku. Ta tiara nie przypominała żadnego
ze znanych okazów sztuki. Najwyraźniej przynależała do jakiejś ustalonej
techniki charakteryzującej się nieprawdopodobną dojrzałością i perfekcją, ale
zupełnie obcą zarówno dla sztuki Wschodu, jak i Zachodu, dla sztuki
starożytnej, jak i nowoczesnej — nie widziałem jeszcze dotąd niczego w tym
rodzaju ani o niczym podobnym nie słyszałem. Zdawał się to być przedmiot
pochodzący z innej planety.
Wkrótce jednak stwierdziłem, że mój niepokój miał jeszcze
inne źródło, a były nim obrazkowe i matematyczne wzory na powierzchni tiary. Wszystkie
inne sugerowały jakieś dawne tajemnice i niepojęte głębie czasu i przestrzeni,
zaś monotonne, powiązane z morzem płaskorzeźby były w swej wymowie prawie
złowróżbne. Pośród płaskorzeźb znajdowały się baśniowe potwory, odrażające,
groteskowe i złośliwe – półryby, półżaby — które musiały chyba być powiązane z
jakąś pseudopamięcią i zdawały się przywoływać dziwne obrazy z głębokich
komórek i tkanek, których trwałe funkcjonowanie należy do pierwotnych i straszliwie
odległych czasów. Chwilami odnosiłem wrażenie, że każdy zarys tych
bluźnierczych żaboryb przesycony jest kwintesencją nieznanego i nieludzkiego
zła.
Krótka i prozaiczna historia opowiedziana przez pannę Tilton
dziwnie kontrastowała z ogólnym wrażeniem, jakie sprawiała tiara. W 1873 roku
oddał ją do lombardu na Stale Street za śmieszną sumę pewien pijany człowiek z
Innsmouth, który wkrótce potem został zabity w jakiejś bójce. Stowarzyszenie
nabyło ją wprost od właściciela lombardu i od razu umieszczona została na
wystawie będącej godnym dla niej miejscem, wraz z informacją, że pochodzi
prawdopodobnie z Indii Wschodnich albo Indochin, choć było to oparte wyłącznie
na przypuszczeniach.
Panna Tilton, porównując wszelkie możliwe hipotezy dotyczące
jej pochodzenia i obecności w Nowej Anglii, skłonna była wierzyć, że stanowiła
część łupu pirackiego znalezionego przez kapitana Obeda Marsha. Poglądu tego
nie podważały bynajmniej bezustanne oferty Marshów, którzy, z chwilą gdy się
dowiedzieli o jej istnieniu, natychmiast chcieli ją kupić proponując wysoką
cenę, i po dziś dzień powtarzają swoją ofertę mimo zdecydowanej odmowy
Stowarzyszenia.
Kiedy wyszliśmy z budynku, zacna dama poinformowała mnie, że
historia pirackiej fortuny Marshów wciąż jeszcze krąży w inteligenckich sferach
tego regionu. Jeśli zaś chodzi o jej własny stosunek do upiornego Innsmouth — w
którym zresztą jeszcze nigdy nie była — to czuje odrazę do tej społeczności,
która wyzbyła się wszelkiej kultury, i zapewniła mnie, że pogłoski o otaczaniu czcią
diabła są częściowo usprawiedliwione, bo rozpowszechnił się tam jakiś
tajemniczy kult i pochłonął wszystkie ortodoksyjne kościoły.
Został nazwany, powiedziała, „Ezoterycznym Porządkiem
Dagona", i jest z pewnością wynaturzonym, quasi-pogańskim obrzędem
zapożyczonym sto lat temu na Wschodzie, kiedy to łowiska rybne w Innsmouth
zaczęty zanikać. Trwałość tego kultu wśród prostych ludzi jest zjawiskiem
naturalnym, jako że nagle wody przybrzeżne zapełniły się rybami i stan ten
nadal się utrzymuje, a wkrótce kult rozprzestrzenił się w całym mieście,
wypierając całkowicie wolnomularstwo, i obrał sobie na główną siedzibę starą
Masońską Lożę na ulicy New Church Green.
Wszystko to razem stanowiło dla pobożnej panny Tilton
wystarczającą przyczynę, dla której unikała tego starego miasta, opustoszałego
i ogarniętego rozkładem; dla mnie stało się to nowym bodźcem. Moje
architektoniczne i historyczne zainteresowania zostały teraz wzbogacone o
antropologiczne zagadki. Tak byłem podniecony, że prawie przez całą noc nie
mogłem zmrużyć oka w moim małym pokoiku w YMCA.
II
Nazajutrz rano, tuż przed godziną dziesiątą, stałem z małą
walizką przed drogerią Hammonda na Starym Rynku czekając na autobus do
Innsmouth. Kiedy zbliżał się czas przyjazdu autobusu, zauważyłem, że snujący
się tu ludzie szybko gdzieś umykają albo przechodzą na drugą stronę placu, koło
gospody Ideal Lunch. A więc kasjer na stacji kolejowej nie przesadzał mówiąc o
niechęci miejscowych ludzi do Innsmouth i jego mieszkańców. Po chwili pojawił
się na Stale Street mały rozklekotany wehikuł, ogromnie sfatygowany,
brudnoszarego koloru, zakręcił i zatrzymał się tuż koło mnie przy krawężniku. Domyśliłem
się, że to właśnie ten autobus, a wkrótce upewniłem się sprawdziwszy na ledwie
czytelnej tablicy na przedniej szybie napis: Arkham — Innsmouth — Newburyport.
Było w nim tylko trzech pasażerów — ciemnowłosych,
niechlujnych, o ponurych twarzach, wyglądających raczej na młodych ludzi — a
kiedy autobus się zatrzymał, wysiedli niezdarnie i poszli ulicą w milczeniu,
niemalże ukradkiem. Kierowca także wysiadł i udał się do drogerii, by zrobić
tam zakupy. Domyśliłem się, że jest to Joe Sargent, o którym wspominał kasjer;
nim jeszcze zdołałem wniknąć w jakiekolwiek szczegóły, ogarnęła mnie nagle
awersja do tego człowieka, niczym właściwie nieuzasadniona. Zrozumiałem niechęć
tutejszych ludzi do podróżowania autobusem, którego właścicielem i kierowca
jest ten człowiek, albo do odwiedzania miasta, w którym żyje on i jemu podobni.
Kiedy kierowca wyszedł ze sklepu, przypatrzyłem mu się
uważnie, żeby wykryć źródło owego złego wrażenia, jakie na mnie wywarł. Był
szczupły, przygarbiony, wzrostu około sześciu stóp, miał na sobie obskurne
granatowe ubranie, o na głowie mocno zniszczona golfową czapkę. Miał około
trzydziestu pięciu lat, ale z powodu głębokich bruzd po bokach szyi wyglądał na
starszego, jeśli się nie patrzyło na jego ponurą, pozbawiona wyrazu twarz. Miał
wąską głowę, wyłupiaste niebieskie oczy, niemal wodniste, które zdawały się
nigdy nie mrugać, płaski nos, cofnięte czoło i podbródek oraz przedziwnie
niezgrabne, jakby nie wykształcone uszy. Miał duże, grube wargi i pokryte gęsto
porami zszarzałe policzki, prawie pozbawione zarostu, tylko gdzieniegdzie
wyrastały z nich kępki rzadkich, jasnych włosów; miejscami skóra jego była
dziwnie chropawa, tak jakby złuszczała się z powodu jakiejś skórnej choroby. Ręce
miał duże, gęsto usiane żyłami, o dziwnym szaroniebieskim zabarwieniu. Palce
jego były zaskakująco krótkie w stosunku do całej budowy ciała i najwyraźniej
podkurczał je, żeby ukryć w ogromnej dłoni. Kiedy tak szedł w stronę autobusu,
zauważyłem, że w jakiś szczególny sposób powłóczy nogami i że ma niespotykanej
wielkości stopy. Nie mogłem się nadziwić, że zdołał kupić buty.
Wszystko było na nim wytłuszczone, a to jeszcze bardziej
potęgowało moja odrazę. Musiał chyba pracować albo bywać często w porcie, bo
okropnie cuchnął rybami, ale jaka obca krew płynęła w jego żyłach, nie
potrafiłem odgadnąć. Nie wyglądał na Azjatę, Polinezyjczyka, Lewantyńczyka ani
na typ negroidalny, ale rozumiałem, dlaczego ludzie uważali go za obcego. Ja
jednak skłonny byłbym uważać go raczej za biologicznego degenerata aniżeli
obcego.
Kiedy zorientowałem się, że będę jedynym pasażerem w tym
autobusie, nie było mi przyjemnie. Nie odpowiadało mi podróżowanie wyłącznie w
towarzystwie tego kierowcy. Nadszedł jednak czas odjazdu, stłumiłem więc
niechęć i wsiadłem za tym człowiekiem wręczywszy mu banknot jednodolarowy i
powiedziawszy jedno tylko słowo „Innsmouth". Spojrzał na mnie z
zaciekawieniem wydając mi w milczeniu czterdzieści centów reszty. Usiadłem po
jego stronie, ale daleko, chciałem bowiem podczas jazdy patrzeć na morze.
Wreszcie ów zramolały wehikuł ruszył ze zgrzytem i piskiem i
głośno turkocąc mijał stare budynki z cegły na Stale Street w gęstej chmurze
dymu dobywającego się z rury wydechowej. Zauważyłem, że przechodnie na ulicy
starają się nie patrzeć na autobus albo udają, że nie patrzą. Po chwili
skręciliśmy w lewo na High Street, gdzie jezdnia była już gładsza;
przemknęliśmy obok dostojnych starych rezydencji wczesno-republikańskiego
okresu i obok jeszcze starszych farm z okresu kolonialnego, minęliśmy Lowel
Green i Parker River, po czym wjechaliśmy w długi, monotonny pas rozległego
nadmorskiego obszaru.
Dzień był ciepły i słoneczny, jednakże piaszczysty teren,
porosły turzycą i karłowatymi drzewami, stawał się coraz bardziej opustoszały. Z
okna widziałem błękitną wodę i piaszczyste zarysy Plum Island, a wkrótce
zjechaliśmy prawie na sam brzeg plaży, gdyż nasza wąska droga zboczyła z
głównej szosy prowadzącej do Rowley i Ipswich. Nie było tu już żadnych domów, a
stan drogi świadczył o bardzo niewielkim ruchu kołowym. Niskie, zniszczone
wiatrem i deszczem słupy telefoniczne miały tylko dwie linie, a co pewien czas
przejeżdżaliśmy przez sfatygowane drewniane mostki na małych rzeczkach, które
wijąc się płynęły w głąb lądu i potęgowały jeszcze wrażenie pustki tego terenu.
Gdzieniegdzie wyłaniały się przed moimi oczami nagie kikuty
i rozpadające się resztki fundamentów ponad ruchomymi piaskami, świadczące o
dawnej tradycji, o jakiej wspomniano w książce historii, którą czytałem, a
mianowicie, że niegdyś była to żyzna, gęsto zaludniona kraina. Zmiana nastąpiła
w okresie epidemii w Innsmouth w 1846 roku, a wśród mieszkańców panuje
przekonanie, że ma to związek z jakimiś tajemniczymi złymi mocami. Na
spustoszenie tego terenu wpłynął też bezsensowny wyrąb przybrzeżnych lasów, co
pozbawiło ziemię tak potrzebnej ochrony drzew i dało wolną drogę falom i
piaskom przenoszonym wiatrem.
Posuwając się dalej straciliśmy z oczu Plum Island, a po
lewej stronie roztoczył się przed nami widok na rozległy Atlantyk. Nasza wąska
droga zaczęta się wspinać stromo, a mnie zaczął ogarniać dziwny niepokój, kiedy
zobaczyłem przed sobą wysoką grań, na której nasza wyżłobiona droga sięgała
nieba. Wydawało się, że autobus będzie się tak wspinać coraz wyżej, pozostawi
za sobą normalną ziemię i wzniesie się w arkana wyższych warstw powietrza i
tajemniczego nieba. Zapach morza był teraz prawie złowieszczy, a pochylone
mocne plecy milczącego kierowcy i jego wąska głowa z każdą chwilą stawały się
dla mnie coraz bardziej nienawistne. Kiedy popatrzyłem uważniej, przekonałem
się, że tył jego głowy jest prawie tak samo pozbawiony włosów, jak i jego
twarz, tylko parę żółtych kępek wyrasta mu na szarej, szorstkiej skórze.
I tak wjechaliśmy na grań, skąd roztoczył się widok na
rozległą dolinę, gdzie rzeka Manuxet łączyła się z morzem na północ od długiego
łańcucha wzgórz najgęściej skupionych w Kingsport Head i skręcających w stronę
Cape Ann. Na dalekim zamglonym horyzoncie zdołałem zauważyć przyprawiający o
zawrót głowy zarys góry, a na niej tajemniczy stary dom, o którym krążyło tak
wiele legend; w tej chwili całą moją uwagę przykuwała bliższa panorama
roztaczająca się w dole. Zorientowałem się, że przede mną jest już upiorne
Innsmouth.
Było to miasto rozległe i gęsto zabudowane, ale już z daleka
znamionował je złowieszczy brak śladów życia. Z gęstego skupiska kominów tylko
gdzieniegdzie unosił się kłębek dymu, a trzy wysokie wieże sterczały na tle
morza nagie i nie pomalowane. Jedna z nich na szczycie się rozpadała, a tu i
ówdzie widniały czarne czeluście, w których niegdyś były pewnie tarcze zegarów.
Ogromną ilość obwisłych, spadzistych dachów i spiczastych kalenic najwyraźniej
toczyło robactwo, a kiedy zjechaliśmy trochę niżej, okazało się, że większość
dachów całkiem się zapadła. Było tam także kilka dużych kwadratowych domów w
stylu georgiańskim z kopertowymi dachami, kopułami i tarasami otoczonymi
żelazną balustradą. Te znajdowały się z dala od morza i niektóre zachowały się
jeszcze w całkiem niezłym stanie. Stamtąd ciągnęły się w stronę lądu nie
używane teraz i zarosłem trawą szyny kolejowe z przechylonymi słupami
telegraficznymi, pozbawionymi drutów, i na pół zatarte ślady starych dróg do
Rowley i Ipswich.
Największe zniszczenie dało się zauważyć tuż nad morzem,
choć w samym środku wypatrzyłem białą wieżę całkiem dobrze zachowanej budowli z
cegieł, która wygadała jak mała fabryka. Przystań, z dawna zasypana piaskiem,
otoczona była starym, kamiennym falochronem; na nim to zacząłem odróżniać małe
figurki siedzących rybaków, a na samym końcu fundamenty stojącej tu niegdyś
latarni morskiej. Od wewnątrz falochronu utworzył się piaszczysty cypel, na nim
zaś spostrzegłem kilka przysiadłych chat, płaskodenne łodzie i porozrzucane
wrzeciądze do łowienia homarów. Woda zdawała się być głęboka tylko tam, gdzie
rzeka opływała fabrykę i skręcała na południe, by połączyć się z oceanem przy
końcu falochronu.
Tu i ówdzie sterczały na brzegu ruiny przystani w zupełnym
rozkładzie, który im dalej na południe, tym większy przybierał zasięg. A w
głębi morza, mimo wysokiego przypływu, dostrzegłem długą czarną linię,
nieznacznie unoszącą się nad powierzchnią wody, a kryjącą w sobie jakieś
tajemne zło. Domyśliłem się, że musi to być Diabelska Rafa. Kiedy tak na nią
patrzyłem, doznawałem mieszanych uczuć; w swej ponurości była odpychająca, a
jednocześnie w jakiś dziwny sposób zdawała się do siebie przyciągać. Zdumiewające,
ale to drugie odczucie powodowało większy niepokój.
Nie spotkaliśmy po drodze ani żywej duszy, teraz jednak
zaczęliśmy mijać opuszczone farmy będące w różnym stadium rozkładu. Potem
zauważyłem kilka zamieszkałych domów o potłuczonych szybach zasłoniętych
różnymi szmatami, a zaśmiecone podwórka pełne były muszli i śniętych ryb. Raz,
a może dwa, dostrzegłem apatycznie wyglądających ludzi pracujących w pustych
ogródkach albo wykopujących mięczaki na cuchnącej rybami plaży oraz grupki
dzieci przypominających małpy, które bawiły się przy obrośniętych chwastami
progach domów. Ci ludzie napawali większym niepokojem niż wszystkie ponure
domostwa, bo prawie każdy spośród nich szokował albo wyrazem twarzy, albo
sposobem poruszania się, co instynktownie budziło we mnie niechęć, choć nie
potrafiłbym określić przyczyny takiego stosunku. Przez moment zdawało mi się,
że charakterystyczna budowa ich ciała przypomina mi jakąś ilustrację z książki
oglądanej w chwili przerażenia albo melancholii; ale to pseudo wspomnienie
minęło bardzo szybko.
W miarę jak autobus zjeżdżał coraz niżej, wśród
nienaturalnej ciszy zaczął mnie dochodzić monotonny szum wodospadu. Po obu
stronach drogi pojawiały się coraz gęstsze skupiska pochylonych, nie
pomalowanych domów, bardziej przypominających miejską zabudowę. Panorama przed
nami ograniczała się już teraz tylko do ulicznej scenerii, co pewien czas
pojawiały się ślady dawnych chodników wykładanych kostką lub cegłą. Oczywiście
wszystkie domy ziały pustką, a od czasu do czasu pojawiały się wyrwy, w których
tylko rozpadające się kominy albo na wpół zawalone piwnice świadczyły o tym. że
niegdyś stały tu budynki. Wszędzie natomiast dominował mdły zapach ryb, wprost nie
do opisania.
Wkrótce zaczęliśmy mijać poprzeczne ulice i skrzyżowania;
ulice po lewej stronie prowadziły ku morzu, były niebrukowane i obskurne,
natomiast biegnące w prawo nosiły ślady minionej świetności. Jak dotąd jeszcze
nie widziałem ani jednego człowieka w tym mieście, ale zaczęły się już pojawiać
pojedyncze oznaki życia — gdzieniegdzie zasłonięte okna albo stojące na rogu
mocno sfatygowane samochody. Bruk uliczny i chodniki wyłaniały się coraz
wyraźniej, a większość domów, choć była stara — połączenie cegły i drzewa z
początku dziewiętnastego wieku — nadawała się jeszcze do zamieszkania. Z
amatorstwa interesowałem się wszystkim, co stare, i w tym bogactwie minionej,
ale dobrze jeszcze zachowanej przeszłości prawie przestałem reagować na
obrzydliwy zapach ryb, opuściło mnie też poczucie zagrożenia i odrazy.
Nie było mi jednak sądzone dotrzeć do celu bez dojmująco
przykrego doznania. Autobus podjechał do jakiegoś skrzyżowania albo ronda
otoczonego z dwóch stron kościołami, pośrodku którego znajdowały się błotniste
resztki trawnika, przede mną zaś, z prawej strony skrzyżowania, wyłonił się
ogromny gmach z kolumnami. Niegdyś pomalowany na biało, teraz był szary i
obdrapany, a czarnozłote litery na frontonie tak wyblakły, że z trudem zdołałem
odczytać napis „Ezoteryczny Porządek Dagona". A więc byt to dawny budynek
wolnomularzy, przejęty teraz przez wyznawców nikczemnego kultu. Kiedy wytężałem
wzrok, żeby odczytać napis, uwagę moją zwróciły jakieś ochrypłe tony dzwonu,
szybko więc odwróciłem się, by wyjrzeć przez okno, przy którym siedziałem.
Dźwięk dochodził z kamiennego kościoła z przysadzista wieżą,
pochodzącego ze znacznie późniejszego okresu niż większość okolicznych domów, a
zbudowanego w ciężkim gotyckim stylu z nieproporcjonalnie wysoką kryptą z
okiennicami. Choć zegar od tej strony, na którą patrzyłem, pozbawiony był
wskazówek, wiedziałem, że te ostre uderzenia dzwonu obwieszczają godzinę
jedenastą. Nagle jednak wszelkie poczucie czasu zostało wymazane przez
niesłychanie intensywnie napierający obraz, który wywołał we mnie paniczny lęk,
nim jeszcze zdołałem pojąć, co oznacza. Drzwi do krypty kościoła były otwarte i
ukazywały czarne, kwadratowe wnętrze. Wtem przesunęła się tam, albo tak mi się
tylko zdawało, jakaś postać; w głowie zaświtała mi straszna myśl o zmorze
nocnej, co było bulwersujące, bo przecież pozbawione wszelkiego sensu.
Był to obiekt żywy — pierwszy poza kierowcą, jaki napotkałem
od chwili, gdy wjechaliśmy w gęsto zabudowaną część miasta — i gdybym był w
spokojniejszym stanie umysłu, nie wydałoby mi się to tak przerażające. Jak
sobie po chwili uświadomiłem, musiał to być niewątpliwie kapłan; ubrany w
jakieś niezwykle szaty, wprowadzone przez Porządek Dagona, który zmodyfikował
wszystkie miejscowe kościoły. To, co najprawdopodobniej podświadomie uderzyło
mnie już w pierwszej chwili i napełniło takim lękiem, to była wysoka tiara na
jego głowie; identyczna jak ta, którą pokazała mi panna Tilton poprzedniego
wieczora. To zapewne ona podziałała na moją wyobraźnię i nadała tak złowieszcze
cechy niewyraźnej twarzy i odzianej w dziwne szaty, powłóczącej nogami postaci.
Wkrótce uznałem, że nie ma sensu, aby jakieś rzekome wspomnienie zła wywołało
we mnie aż taki wstrząs. Czyż nie było to naturalne, że wyznawcy miejscowego
tajemniczego kultu przejęli wśród różnych symboli to niezwykłe nakrycie głowy,
dobrze znane tutejszej społeczności... może jako trofeum znalezionego skarbu?
Teraz co pewien czas zaczęli się pojawiać na ulicy młodzi
ludzie o odrażającym wyglądzie — pojedynczo albo też w milczących grupkach po
dwie, trzy osoby. Na parterze poniektórych zniszczonych domów znajdowały się
małe sklepiki o zamazanych szyldach, tu i ówdzie dostrzegłem zaparkowane
ciężarówki. Szum wodospadu dobiegał coraz wyraźniej, wkrótce dostrzegłem dość
głębokie koryto rzeki, a nad nią szeroki, żelazny most, wychodzący na duży,
kwadratowy plac. Kiedy przejeżdżaliśmy z łoskotem przez most, rozejrzałem się
na wszystkie strony i dostrzegłem budynki fabryczne na porosłym trawą stromym
brzegu rzeki. Poziom wody był bardzo wysoki, po prawej stronie, w górze rzeki,
znajdowały się dwa wartkie wodospady i co najmniej jeden z lewej, w dolnym
biegu. Tutaj szum był ogłuszający. Potoczyliśmy się na zaokrąglony plac na
drugim brzegu i podjechaliśmy z prawej strony przed wysoki, uwieńczony kopułą
budynek z resztkami żółtej farby i pozacieranym napisem „Gilman House".
Z przyjemnością wysiadłem i natychmiast udałem się do
obskurnego hotelu, aby zostawić tam walizkę. W hallu był tylko jeden pracownik
— starszy mężczyzna, nie posiadający wyglądu „człowieka z Innsmouth" —
któremu postanowiłem nie zadawać żadnych pytań na interesujące mnie tematy,
pamiętałem, że w tym właśnie hotelu działy się dziwne rzeczy, wedle relacji
kasjera ze stacji kolejowej. Wyszedłem zaraz na plac, z którego autobus już
zdążył odjechać, i przyglądałem się wszystkiemu dokładnie i wnikliwie.
Z jednej strony tego placu wyłożonego kocimi łbami ciągnęła
się w prostej linii rzeka; z drugiej znajdowało się półkole budynków z cegły o
spadzistych dachach, zbudowanych najprawdopodobniej około tysiąc osiemsetnego
roku, skąd rozchodziło się promieniście kilka ulic na południowy wschód,
południe i południowy zachód. Z rzadka stojące latarnie były raczej niskie, o
słabym świetle, Rad więc byłem, że zaplanowałem odjazd przed zmrokiem, mimo że
zapowiadała się jasna, księżycowa noc. Wszystkie budynki zachowały się w dobrym
stanie i miały kilka funkcjonujących sklepów; jeden z nich. spożywczy, byt
filią znanej w całej Nowej Anglii firmy, poza tym znajdowała się tam smętna
restauracja, drogeria i biuro centrali rybnej; na wschodnim krańcu, przy samej
rzece, mieściło się biuro jedynego funkcjonującego przemysłu w mieście —
Towarzystwa Rafineryjnego Marsha. Na ulicach spotkałem w sumie może dziesięciu
przechodniów, poza tym w różnych miejscach stało kilka samochodów i ciężarówek.
Nikt nie potrzebował mnie objaśniać, że to jest centrum Innsmouth. Od
wschodniej strony prześwitywał niebieskimi barwami port, na tle którego
wyrastały ruiny trzech, niegdyś pięknych wieżyc, w georgiańskim stylu. A w
kierunku brzegu, po drugiej stronie rzeki, wznosiła się biała wieża, która, jak
wywnioskowałem, stanowiła część rafinerii Marsha.
Trudno byłoby mi powiedzieć, jakimi motywami się kierowałem,
ale na pierwszy plan wybrałem sklep spożywczy, którego personel nie przypominał
miejscowych ludzi, i tam postanowiłem się czegoś dowiedzieć. Zastałem tylko
siedemnastoletniego chłopca, pracującego w charakterze subiekta, i przyjemnie
mi się zrobiło na widok jego ożywienia i uprzejmości, które obiecywały pogodną
gotowość informacji. Okazał się bardzo rozmowny i wkrótce się dowiedziałem, że
nie podoba mu się to miejsce, ma dosyć ciągłego zapachu ryb i zagadkowych
mieszkańców tego miasta. Rozmowa z każdym przybyszem była dla niego ulgą.
Przyjechał tu z Arkham, zamieszkał u rodziny pochodzącej z Ipswich, a wyjeżdżał
stąd zawsze, gdy tylko miał wolne. Rodzina jego niechętnie akceptowała tę pracę
w Innsmouth, ale firma go tu skierowała i nie chciał stracić posady.
Powiedział, że nie ma tu żadnej biblioteki ani żadnego biura
podróży, ale zapewne poradzę sobie sam. Ulica, na której obecnie się znajduję,
to Federal Street. Na zachód od niej znajdują się stare, elegantsze ulice —
Broad, Washington, Lafayette i Adams — na wschód natomiast jest nadbrzeżna
dzielnica slumsów. Tam właśnie, przy Main Street, spotkam stare kościoły
georgiańskie, od dawna już nieczynne. Lepiej tam nie rzucać się zanadto w oczy,
zwłaszcza na północ od rzeki, bo ludzie są nastawieni wrogo i strasznie
posępni. Zdarzyło się nie raz, że obcy przybysz znikał tam na zawsze. Pewne
miejsca w tamtej okolicy są prawie zakazane, o czym przekonał się na własnej
skórze. Na przykład nie należy przechadzać się w pobliżu rafinerii Marsha ani
koło czynnych kościołów czy też gmachu z filarami należącego do Porządku Dagona
na New Church Green. Są to bardzo dziwne kościoły — wszystkie gwałtownie
zdezawuowane przez ich sekty posługujące się przedziwnym ceremoniałem i równie
dziwnym strojem duchowieństwa. Jest to heretycka i jakaś tajemnicza wiara,
charakteryzująca się dziwnymi przejawami cudownych przeobrażeń zmierzających do
nieśmiertelności ciała — w pewnym stopniu — na ziemi. Pastor — dr Wallace z Ashbury
M.E. Kościoła w Arkham — surowo przestrzegał tego młodego człowieka przed
uczestniczeniem w obrzędach któregokolwiek kościoła w Innsmouth.
Jeśli chodzi o samych mieszkańców Innsmouth, to właściwie
nie wiedział, co o nich myśleć. Rzadko i tylko ukradkiem pojawiali się na
ulicach, niczym zwierzęta żyjące w norach, i nie miał pojęcia, w jaki sposób
spędzają czas, kiedy nie łowią ryb, a połowy też odbywały się u nich bez
żadnego planu. Sądząc po ilości przemycanego alkoholu, przez większą część dnia
leżą pewnie w alkoholowym zamroczeniu. Wszyscy zdają się przynależeć do jakiejś
wspólnoty, rozumieją się nawzajem i pogardzają resztą świata, jak gdyby mieli
dostęp do innych, znacznie wyższych sfer istnienia. Ich wygląd — zwłaszcza
tych, którzy mają nieruchome i nigdy nie zamykające się oczy — jest już sam w
sobie zaskakujący, a brzmienie ich głosu mocno odrażające. Okropne wrażenie
robią ich śpiewy w kościołach podczas nocy, a zwłaszcza w ich główne święta
przypadające dwa razy do roku, 30 kwietnia i 31 października.
Są miłośnikami wody, pływają bardzo często zarówno w rzece,
jak i w morzu. Powszechne wśród nich są wyścigi pływackie do Diabelskiej Rafy i
każdy, kogo tylko spotkamy na ulicy, wydaje się być zdolny do tego
wyczerpującego sportu. Jeśli się tak zastanowić, to właściwie tylko młodych
ludzi dostrzega się na ulicy, a im starsi, tym ciemniejszą mają skórę. Zdarzają
się wyjątki, kiedy nie dostrzega się odchyleń od normy, jak na przykład ów
starszy już pracownik hotelu. Zastanawiające, co dzieje się ze starymi ludźmi,
a może „wygląd typowy dla Innsmouth" to objawy dziwnej i zdradzieckiej
choroby, które potęgują się w miarę upływających lat?
Tylko jakaś rzadko spotykana choroba mogła spowodować równie
wielkie i zasadnicze zmiany anatomiczne u poszczególnych dorosłych osobników —
zmiany w układzie kostnym, tak podstawowe jak kształt czaszki — ale znacznie
bardziej zaskakujące i wprost niesłychane było piętno tej choroby zaznaczające
się w ogólnym wyglądzie. Trudno byłoby wyciągnąć jakieś konkretne wnioski w tej
sprawie, wyjaśnił młody sprzedawca, bo nie sposób poznać bliżej tych ludzi,
choćby się nawet długo wśród nich mieszkało.
Był przekonany, że ludzie o gorszym wyglądzie niż ci,
których czasem spotyka się na ulicach, przebywają zamknięci w domach. Nieraz
słychać jakieś dziwne odgłosy. Rozpadające się nadbrzeżne rudery na północ od
rzeki są podobno połączone ukrytymi lochami stanowiącymi istne siedlisko
anormalnych zjawisk. Jaka obca krew — jeżeli tak jest istotnie — płynie w
żyłach tych ludzi, trudno się rozeznać. Kiedy przedstawiciele rządowi albo
jacyś inni ludzie z zewnątrz przybywają do miasta, wtedy starannie ukrywają
wszystkich, którzy wyglądają odrażająco.
Nie ma sensu, objaśniał mnie sprzedawca, pytać tubylców o
cokolwiek, co dotyczy miasta. Jedyny, który byłby tu skory do rozmowy, to
sędziwy już człowiek o normalnym wyglądzie, mieszkający w ubogim domu na
północnym skraju miasta. Można go spotkać przy remizie strażackiej, bo ciągle
się tam snuje. Ten starzec nazywa się Zadok Allen, ma dziewięćdziesiąt sześć
lat i jest trochę stuknięty, a poza tym to największy w mieście pijak. Jest
dziwny i zagadkowy, ciągle ogląda się przez ramię, jakby się czegoś obawiał, a
kiedy jest trzeźwy, za nic nie można go nakłonić do rozmowy z obcymi. Nie
potrafi się jednak oprzeć pokusie, jeśli ktoś mu zaproponuje jego ulubiona
truciznę, a pijany rozwija opowieść pełną zdumiewających wspomnień.
A jednak niewiele pożytecznych wiadomości można od niego
uzyskać; we wszystkich jego opowieściach znać szaleństwo, są to niepowiązane
wątki na temat nieprawdopodobnych cudów i strasznych wydarzeń, które zrodzić
mogła tylko jego nieposkromiona fantazja. Nikt mu nigdy nie daje wiary, ale
mieszkańcom Innsmouth nie podoba się, że tyle pije i rozmawia z obcymi: lepiej,
aby nie widzieli, że się z nim rozmawia. To od niego najprawdopodobniej wywodzą
się wszystkie najbardziej niesamowite opowieści.
Kilku nietutejszych nieraz donosiło o jakichś strasznych
zjawach, które im się zdarzyło tu zauważyć, ale trudno się dziwić, że opowieści
starego Zadoka i widok zniekształconych tubylców wywoływały takie iluzje. Nikt
spośród niemiejscowych ludzi nie wychodzi na ulicę wieczorem, bo, jak się
powszechnie uważa, byłoby to przejawem braku rozsądku. A poza tym wszystkie
ulice spowija złowieszczy mrok.
Ilość ryb jest tu wprost niewiarygodna, ale ludzie mają z
tego coraz mniejsze korzyści. Ponadto ceny spadają, a konkurencja rośnie.
Najlepiej prosperuje oczywiście rafineria, której przedstawicielstwo handlowe
mieści się w pobliżu, na placu. Starego Marsha nigdy się nie widuje, czasami
jednak jeździ do fabryki w zamkniętym samochodzie z zasłoniętymi oknami.
O wyglądzie Marsha krążą najrozmaitsze plotki. Dawniej był
to wielki elegant i podobno jeszcze teraz nosi surdut z epoki edwardiańskiej,
przystosowany do jego dziwnie zdeformowanego ciała. Przedtem jego synowie
prowadzili biuro, ale od pewnego czasu nie pokazują się już publicznie i lwią
część pracy przejęła młodsza generacja. Wygląd synów, a także ich sióstr stal
się dziwny, zwłaszcza tych starszych, i podobno wszyscy jakoś zapadają na
zdrowiu.
Jedna z córek Marsha jest odrażająco brzydka, przypomina
jakiegoś gada, a nosi ogromną ilość przedziwnej biżuterii, podobnie egzotycznej
jak widziana przeze mnie tiara. Młody sprzedawca widział tiarę kilka razy i
słyszał, że pochodzi z tajemnego łupu albo pirackiego, albo diabelskiego. Księża
czy też kapłani — w gruncie rzeczy nie wiadomo, jak się ich tutaj zwie —
wszyscy noszą tego rodzaju ozdobę na głowie, ale niestety niełatwo ich
zobaczyć. Innych egzemplarzy tej tiary młody człowiek nie widział, choć podobno,
wedle krążących wieści, jest ich wiele w Innsmouth.
Marshowie wraz z trzema innymi szlachetnie urodzonymi
rodzinami — Waite'ami, Gilmanami i Eliotami — nie muszą już pracować. Mieszkają
w ogromnych domach na Washington Street i trzymają tam podobno w ukryciu swoich
krewnych, którym ze względów osobistych nie wolno się pokazywać, ale wiadomość
o ich śmierci ogłaszają oficjalnie.
Wiele napisów z nazwami ulic zostało zdjętych, w związku z
czym młody człowiek naszkicował mi szczegółowy plan najważniejszych obiektów w
mieście. Stwierdziłem, że będzie mi ogromnie pomocny, i wśród serdecznych
podziękowań schowałem go do kieszeni. Obskurna restauracja, którą po drodze
widziałem, nie wydała mi się zachęcająca, wobec tego kupiłem sobie na obiad
serowe krakersy i imbirowe wafle. Postanowiłem obejrzeć główne ulice,
porozmawiać z ludźmi przybyłymi do tego miasta, jeżeli takich po drodze
napotkam, i wrócić autobusem do Arkham o ósmej wieczorem. Całe miasto było
naznaczone rozkładem i ruiną; nie miałem zainteresowań socjologicznych,
postanowiłem więc skupić się na zagadnieniach z zakresu architektury.
I tak rozpocząłem moją dokładną, ale jakże kłopotliwą
wędrówkę po Innsmouth, wąskimi, dość mrocznymi uliczkami. Minąłem most i
skręciłem w stronę szumiącego wodospadu w dolnym biegu rzeki, przeszedłem koło
rafinerii Marsha, z której, dziwna rzecz, ale nie dochodziły odgłosy
odbywającej się tam pracy. Stała na krawędzi stromego brzegu rzeki koło mostu,
a skrzyżowanie ulic, będące dawniej centrum miasta, zostało po Rewolucji
zastąpione placem miejskim istniejącym do dzisiaj.
Minąwszy wąwóz przy moście na Main Street natknąłem się na
dzielnicę tak wymarłą, że przeszył mnie dreszcz przerażenia. Skupisko zapadłych
i rozsypujących się dachów tworzyło fantastyczną, poszarpaną linię horyzontalną
na tle nieba, a ponad nią wyrastała upiorna, ścięta u góry wieża starego
kościoła. W kilku domach na Main Street ktoś chyba mieszkał, ale większość była
szczelnie zabita deskami. Na bocznych, pozbawionych chodników ulicach ujrzałem czarne
czeluście wybitych okien w pustych ruderach, z których wiele przechyliło się
groźnie na osuniętych fundamentach. Okna te wyglądały tak upiornie, że trzeba
było nie lada odwagi, aby iść dalej, w stronę parku. Strach, jaki budzą
opustoszałe domy, potęguje się raczej w postępie geometrycznym niż
arytmetycznym, jako że domy mnożą się i tworzą kompletnie opustoszałe miasto. Na
widok nieskończenie długich ulic świecących obłędną pustką i śmiercią i na myśl
o ciągnących się bezkreśnie, spowitych mrokiem mieszkaniach, które wypełniały
tylko pajęczyny i wspomnienia i nad którymi zawładnęło teraz robactwo, ogarniał
człowieka lęk i odraza, i chyba nawet najwymyślniejsza filozofia nie byłaby w
stanie się im oprzeć.
Fish Street była równie opustoszała jak Main Street, różniła
się jednak tym, że zbudowane z cegły i kamienia magazyny zachowały się w
doskonałym stanie. Water Street była podobna, z tą tylko różnicą, że w tych
miejscach, gdzie znajdowały się kiedyś zabudowania portowe, teraz były puste
dziury. Nigdzie nie spotkałem żywej duszy, tylko na dalekim falochronie
siedziało paru rybaków, nie słyszałem też żadnych odgłosów życia poza chlupotem
fal w przystani i szumem wodospadu na rzece Manuxet. To miasto zaczynało mi
coraz bardziej działać na nerwy, co chwila oglądałem się ukradkiem za siebie
przechodząc przez rozklekotany most na Water Street. Most na Fish Street,
zgodnie z naszkicowanym planem, był w ruinie.
Na północ od rzeki znać było ślady nędznego życia — czynne
pakownie ryb na Water Street, tu i ówdzie dymiące kominy i połatane dachy,
jakieś nieokreślone odgłosy, a gdzieniegdzie na ponurych niebrukowanych
uliczkach powłóczący nogami ludzie. Mimo to wydało mi się tu jeszcze bardziej
ponuro niż w południowej, wymarłej dzielnicy miasta. Może dlatego, że ludzie
tutaj byli jeszcze bardziej tajemniczy i nienormalni niż w centrum miasta;
parokrotnie doznałem jakichś zupełnie fantastycznych skojarzeń, których nie
potrafiłem umiejscowić. Wydawało się, że ci ludzie mają większa domieszkę obcej
krwi aniżeli mieszkańcy śródmieścia — chyba że wygląd ,,ludzi z Innsmouth"
miał rzeczywiście podłoże chorobowe, a nie był tylko przejawem obcej krwi: w
takim razie w tej dzielnicy choroba była bardziej zaawansowana niż gdzie
indziej. Szczególnie zaniepokoiły mnie ledwo słyszalne odgłosy niewiadomego
pochodzenia. Powinny dobywać się z zamieszkałych domów, o tymczasem
najwyraźniej dochodziły z domów, których fasady były zabite deskami. Tam
rozlegało się jakieś skrzypienie, bezładne przemykanie i chrobotanie: mimo woli
pomyślałem o ukrytych tunelach, o których wspominał młody sprzedawca. Nagle
zacząłem się zastanawiać, Jakie brzmienie ma głos tutejszych mieszkańców. Do
tej pory nie słyszałem jeszcze rozmowy tych ludzi, ale w końcu stwierdziłem, że
nie mam na to najmniejszej ochoty.
Zatrzymałem się trochę dłużej na Main Street i Church
Street, żeby popatrzeć na dwa dość ładne, stare, zniszczone kościoły i szybko
opuściłem tę dzielnicę nędznych slumsów nad brzegiem rzeki. Następne kroki
powinienem był skierować na ulicę New Church Green, ale jakoś nie miałem ochoty
znaleźć się po raz drugi w pobliżu kościoła, w którego krypcie dostrzegłem tę
przerażającą postać księdza czy też pastora z dziwnym diademem na głowie. Poza
tym chłopiec ze spożywczego sklepu przestrzegał mnie, że w kościołach, a także
w budynku Porządku Dagona ludzie obcy nie są mile widziani.
Wobec tego posuwałem się w kierunku północnym główną ulica,
po czym skręciłem w głąb lądu i znalazłem się w zniszczonej dzielnicy zamożnego
mieszczaństwa północnej części ulicy Broad, Washington, Lafayette i Adams, Choć
te wspaniałe stare aleje miały złą nawierzchnię i były zaniedbane, nie opuściło
ich jeszcze ocienione wieżami dostojeństwo. Rezydencje jedna za drugą
przyciągały mój wzrok, większość z nich, pośród pustych dziedzińców, była
zniszczona i zabita deskami, ale na każdej z tych ulic, w jednej albo dwóch
rezydencjach, widać było ślady życia. Na Washington Street stał rząd
odremontowanych domów, ze starannie utrzymanymi trawnikami i ogrodami. Najbardziej
okazały — z kwiatowymi tarasami schodzącymi w dół aż do Lafayette Street —
przynależał zapewne do starego Marsha, chorego właściciela rafinerii.
Wszystkie te ulice zupełnie pozbawione były życia, a już
najbardziej zdumiewał mnie brak kotów i psów w Innsmouth. Z pewnym też zdumieniem
i niepokojem zauważyłem, że nawet w najlepiej utrzymanych rezydencjach
wszystkie okna na drugich piętrach i facjatach były szczelnie zamknięte. Ukradkowość
i tajemniczość władały tym milczącym, wymarłym miastem, a jednocześnie przez
cały czas nie mogłem się pozbyć uczucia, że przebiegłe i nigdy nie zamykające
się oczy śledzą mnie zewsząd i czyhają.
Dreszcz mną wstrząsnął, kiedy zegar na wieży po lewej
stronie wybił godzinę trzecia. Zbyt dobrze pamiętałem ten przysadzisty kościół,
z którego dobiegały te dźwięki. Posuwając się Washington Street w stronę rzeki
znalazłem się w innej zupełnie części dawnej dzielnicy przemysłowo-handlowej;
były tam ruiny fabryki, a także stacji kolejowej oraz kryty wiadukt kolejowy
nad wąwozem znajdującym się po prawej stronie od miejsca, w którym stałem.
Udałem się w tę stronę, jednak wiadukt okazał się niepewny,
zaopatrzony w znak ostrzegawczy, ale podjąłem ryzyko i przeszedłem na
południowy brzeg rzeki, gdzie znowu odnalazłem ślady życia. Tajemnicze,
powłóczące nogami istoty spoglądały ukradkiem w moją stronę, natomiast ludzie o
twarzach normalnych patrzyli na mnie zimno i z ciekawością. Innsmouth stało się
Już nie do zniesienia, udałem się więc Paine Street w stronę placu w nadziei,
że znajdę tam jakiś pojazd, którym wrócę do Arkham, i nie będę już czekał na
ten złowieszczy autobus, gdyż jego pora odjazdu wydała mi się zbyt odległa.
Wtedy to właśnie dostrzegłem chylącą się już ku ruinie
remizę strażacka, a w jej pobliżu starego człowieka o czerwonej twarzy, zmierzwionej
brodzie i załzawionych oczach, ubranego w łachmany, który siedział na ławce i
rozmawiał z dwoma strażakami, wyglądającymi co prawda normalnie, ale bardzo
niechlujnie. Był to niewątpliwie Zadok Allen, ten zwariowany, zapijaczony
dziewięćdziesięciosześcioletni starzec, którego opowieści o Innsmouth i jego
tajemniczych losach były tak niewiarygodne i koszmarne.
III
Musiał to chyba sprawić jakiś przewrotny chochlik albo
jakieś sardoniczne przyciąganie niepojętych, tajemniczych sił, że zmieniłem
plany. Postanowiłem przecież ograniczyć swoje obserwacje wyłącznie do
architektury i szedłem spiesznie w kierunku placu, aby znaleźć tam jakiś środek
lokomocji i wydostać się z tego miasta rozkładu i śmierci, ale widok starego
Zadoka Allena skierował moje myśli gdzie indziej i z pewnym wahaniem zwolniłem
kroku.
Wiedziałem, że ten stary człowiek opowiada tylko tajemnicze,
chaotyczne i niewiarygodne legendy, zostałem też ostrzeżony, że tutejsi ludzie
nie lubią, aby z nim rozmawiać, że jest to nawet niebezpieczne, ale to, że ten
wiekowy świadek zaniku miasta, a pamiętający jeszcze najdawniejsze lata, kiedy
przypływały tu statki i pracowały fabryki, działał z tak przyciągającą siłą,
mimo dużej dozy rozsądku nie mogłem się temu oprzeć. Przecież najdziwaczniejsze
i najbardziej niewiarygodne mity są często symbolem lub alegorią opierającą się
na prawdzie, a stary Zadok mógł widzieć to wszystko, co toczyło Innsmouth przez
dziewięćdziesiąt lat. Ciekawość okazała się silniejsza niż ostrożność i w
młodzieńczym egotyzmie wyobraziłem sobie, że dotrę do samego zalążka historii
dzięki bezładnej, niezwykłej opowieści, do jakiej pobudzę go za pomocą whisky.
Zdawałem sobie sprawę, że tam go zagadnąć nie mogę, bo
strażacy natychmiast to zauważą i zaoponują. Postanowiłem więc zdobyć
pochodzący z przemytu alkohol w miejscu wskazanym przez młodego sprzedawcę ze
sklepu spożywczego; powiedział, że można go tam kupić w dowolnej ilości. Potem
przejdę się koło remizy i niby przypadkowo natknę się na Zadoka, kiedy ten
zacznie swoją zwykłą włóczęgę. Wiedziałem przecież, że Zadok jest bardzo
niespokojny, że często krąży przy remizie strażackiej przez parę godzin.
Butelkę whisky zdobyłem bez trudu, choć wcale nie tanio, na
tyłach obskurnego wielobranżowego sklepu tuż koło placu na Eliot Street. Brudny
facet, którego tam zastałem, nosił ślady ,,człowieka z Innsmouth", ale na
swój sposób był uprzejmy; był pewnie przyzwyczajony do takiego obyczaju obcych
przybyszów — kierowców ciężarówek, ludzi, którzy kupowali tu złoto, i temu
podobnych — od czasu do czasu pojawiających się w mieście. Znalazłszy się z
powrotem na placu stwierdziłem, że szczęście mi dopisuje, ledwo bowiem
wyszedłem za róg Gilman House, ujrzałem wysoką, chudą, obszarpaną postać Zadoka
Allena. Zgodnie z powziętym planem przyciągnąłem jego uwagę wymachując dopiero
co zakupioną butelką. Wkrótce przekonałem się, że podąża za mną, ja zaś
skręciłem w Waite Street, w stronę dzielnicy najbardziej ze wszystkich
opustoszałej.
Posługując się planem narysowanym przez chłopca zmierzałem w
stronę bezludnego, południowego brzegu rzeki, który już przedtem zwiedziłem. Tylko
na odległym falochronie widać było paru rybaków; a posunąwszy się jeszcze dalej
na południe, mogłem już być poza zasięgiem ich wzroku, usiąść wraz z Zadokiem w
pustej przystani i przez nikogo nie obserwowany wypytywać go przez czas
nieokreślony. Nim zdążyłem dojść do Main Street, dobiegło mnie z tyłu ciche i
świszczące wołanie: — Hej, panie! — Pozwoliłem mu zbliżyć się do siebie i
pociągnąć parę łyków z butelki.
Kiedy tak szliśmy pośród wszechobecnego spustoszenia i
zrujnowanych w obłędny sposób domów, nastawiłem uszy, ale stary człowiek nie był
jeszcze skory do rozmowy. Wreszcie pomiędzy rozpadającymi się murami z cegły
ujrzałem rozległy piać porośnięty trawą, a ciągnący się w stronę morza, i
długą, mocno zachwaszczoną przystań. Kamienne słupy nad wodą, porośnięte mchem,
obiecywały wygodne miejsce do siedzenia, a dzięki ruinom magazynów,
znajdujących się na północy, mogliśmy być niewidoczni. Tutaj, pomyślałem,
będzie idealne miejsce na długą, sekretną pogawędkę; tak więc poprowadziłem
mego współtowarzysza ścieżką w dół i wybrałem dogodne miejsce do siedzenia
pośród omszałych kamieni. Powietrze, przesiąknięte śmiercią i spustoszeniem,
było upiorne, a zapach ryb wprost nie do zniesienia; postanowiłem jednak, że
nic mnie nie może odstraszyć.
Zostało mi około czterech godzin na rozmowę, bowiem autobus
do Arkham odjeżdżał o ósmej. Zacząłem więc dozować alkohol staremu pijaczynie,
a sam pochłaniać skromny posiłek. Starałem się tak dozować, żeby nie
przeciągnąć miary, nie chciałem bowiem, aby gadulstwo pod wpływem upojenia
alkoholem przeszło w zamroczenie. Po upływie godziny nie był już tak milczący,
ale ku memu rozczarowaniu wciąż jeszcze omijał moje pytania na temat Innsmouth
i tajemnej przeszłości tego miasta. Mamrotał cóż o obecnej sytuacji, wykazywał
znajomość licznych gazet, zdradzał skłonność do filozofowania w wiejskim,
moralizatorskim stylu.
Pod koniec drugiej godziny zacząłem mieć wątpliwości, czy
butelka whisky wystarczy, i zastanawiałem się, czy nie zostawić na chwilę
Zadoka i nie pójść po następną. Wtedy właśnie nadarzyła się okazja, której nie
były w stanie stworzyć moje pytania; usłyszawszy charczącą, bezładną mowę
starego człowieka pochyliłem się do przodu i zacząłem się wsłuchiwać z napiętą
uwagą. Siedziałem tyłem do morza cuchnącego rybami, on zaś siedział frontem i
nagle, ni stąd, ni zowąd, jego wzrok powędrował ku nisko położonej odległej
linii Diabelskiej Rafy, wyłaniającej się wyraźnie i wprost fascynująco spośród
fal. Widok ten najwyraźniej mu się nie podobał, bo zaczął sypać przekleństwami,
a następnie szeptać coś tajemniczym głosem i ukradkowo rozglądać się na
wszystkie strony. Pochylił się ku mnie, chwycił gwałtownie za połę płaszcza i
zaczął robić uwagi, nie budzące wątpliwości.
— Tam się to wszystko zaczęło... to przeklęte miejsce, gdzie
zaczyna się głęboka woda. Brama do piekieł... żadna linia sondy nie sięgnie. O.
kapitan Obed to zrobił... to on znalazł więcej, niż trzeba, niż było dobre dla
niego na wyspach Morza Południowego.
Wtedy wszystkim źle się działo. Handel upadł, fabryki
przestały się opłacać... nawet te nowe... a najlepsi z naszych ludzi zginęli na
statkach korsarskich w wojnie 1812 roku albo zginęli na brygu „Elizy" i
płaskodennej łodzi „Ranger" — własność Gilmana. Obed Marsh miał trzy
pływające statki — brygantynę „Columby", bryg „Hetty" i barkę
„Królowa Sumatry". On jeden prowadził handel z Indiami Wschodnimi i na
Pacyfiku, choć barkentyna „Malajska Młoda Panna" Esdrasa Martina jeszcze w
dwudziestym ósmym ryzykowała.
Nie było drugiego takiego jak kapitan Obed — to diabelskie
nasienie! Hę hę! Pamiętam różne rzeczy, mówił, że wszyscy ludzie, co chodzą do
kościoła chrześcijańskiego, są głupi, że znoszą trudy i są pokorni. Mówił, że
powinni mieć innych bogów, jak ludzie w Indiach, takich bogów, co dają dużo ryb
za ich ofiary i odpowiadają na modlitwy ludzi.
Matt Eliot, jego pierwszy oficer, też mówił dużo, tylko że
był przeciw ludziom, co robili pogańskie rzeczy. Opowiadał o wyspie na wschód
od Othaheite, gdzie są kamienne ruiny, starsze niż wszystko na świecie, i że
podobne są na Ponape, na Karolinach, ale z wyrzeźbionymi twarzami, które
wyglądają jak te wielkie postacie na Wschodniej Wyspie. Niedaleko była mała
wulkaniczna wyspa, gdzie były inne ruiny — wszystkie tak zniszczone, jakby
stały przedtem pod wodą, i z obrazkami strasznych potworów.
Tak, panie, Matt mówił, że mieli tam dużo ryb do łapania i
śmieszne bransolety i naramienniki, i pierścienie na głowie zrobione z dziwnego
złota, pokryte obrazkami potworów takich jak na ruinach na małej wyspie — coś
jakby ryby podobne do żab albo żaby podobne do ryb, a wszystkie narysowane w
różnych pozach, jakby to byli ludzie. Nikt od nich nie mógł wydobyć, skąd to
wzięli, a wszystkie inne ludy dziwiły się, jak oni potrafią łowić tyle ryb,
kiedy wszędzie jest mało. Matt też się dziwił i kapitan Obed też. Obed jeszcze
zauważył, że różni młodzi ludzie znikają tam co roku na zawsze. Zauważył też,
że wszyscy tam wydają się dziwni nawet Kanakom.
Udało się Obedowi wydostać prawdę od tych pogan. Nie wiem,
jak to zrobił, ale zaczął kupować od nich te rzeczy jakby ze złota. Pytał, skąd
je mają i czy mogą mieć więcej, aż w końcu dowiedział się wszystkiego od ich
starego wodza — Walakea, tak go nazywali. Nikt, tylko Obed mógł uwierzyć
staremu diabłowi, ale kapitan mógł odczytywać tych ludzi, jakby z książek. Hę
hę! Nikt nie wierzy mi teraz, kiedy mówię, i pan też chyba nie wierzy, młody
człowieku, choć jak się na pana popatrzy, ma pan takie same bystre oczy jak
Obed.
Szept starego człowieka jeszcze bardziej przycichł i stał
się tak złowieszczy, że aż dreszcz mnie przeszedł, choć przecież wiedziałem, że
jego opowieść jest tylko wytworem fantazji pijaka.
— Tak, panie. Obed wiedział, że są rzeczy na ziemi, o jakich
ludzie nigdy nie słyszeli i nie uwierzyliby, jakby usłyszeli. Zdaje się, że ci
Kanakowie składali w ofierze uda młodych chłopców i dziewczyn jakimś bogom, co
żyją pod morzem, i dostawali za to od nich wszystko, o co poprosili. Spotykali
się z nimi na malej wyspie z dziwnymi ruinami i chyba te okropne obrazki z
żabo-rybimi potworami były odbiciem tych bogów, jakich tam spotykali. Były to
chyba takie stwory, jak syreny, o których opowiadało. Mieli różne miasta na
dnie morza, a ta wyspa stamtąd się wysunęła. Podobno były jeszcze jakieś żywe
stwory w kamiennych budowlach, jak się wyspa wyłoniła na powierzchnię. Stąd
Kanakowie wiedzą, że była przedtem na dnie. Rozmawiali na migi i od razu
nawiązali z nimi interes.
Te istoty lubią ofiary z ludzi. Już bardzo dawno je
dostawały, ale potem straciły kontakt ze światem. Co robią z tymi ofiarami,
tego to ja nie wiem i chyba Obed też nie miał odwagi spytać. Ale odpowiadało to
poganom, bo przyszły na nich ciężkie czasy i w rozpaczy szli na wszystko. Oddają
pewną ilość młodych ludzi tym morskim potworom dwa razy do roku... w maju i na
Wszystkich Świętych... regularnie. Te potwory zgodziły się dać za to dużo
ryb... ściągają je z całego morza... i jeszcze jakieś rzeczy ze złota co jakiś
czas.
Jak mówię, ludzie spotykali te potwory na małej wulkanicznej
wyspie... popłynęli tam na łodziach ze swoimi ofiarami i przywieźli różne
skarby niby ze złota. Z początku te potwory nigdy nie przybywały na główną
wyspę, ale potem i tam się zjawiły. Chyba chciały się spotykać z ludźmi i w
wielkie dni zaczęły się przyłączać do świętowania — w Święto Majowe i we
Wszystkich Świętych. Bo wie pan, one mogą żyć w wodzie i na powietrzu... chyba
to się nazywa amfibia. Kanakowie powiedzieli, że ludzie z innych wysp mogliby
ich wyłapać, jakby się o nich dowiedzieli, ale oni powiedzieli na to, że się
nie boją, bo oni by mogli zniszczyć wszystkich ludzi, gdyby chcieli... gdyby
zastosowali takie znaki, jak dawne Stare Bóstwa, nie wiem jakie. Ale nie chcą i
chowają się w wodzie, gdy ktoś pojawi się na wyspie.
Jeśli chodzi o łączenie się z tymi żabo-rybami, to Kanakowie
tego unikali, ale potem dowiedzieli się czegoś, co nadało temu inny sens. Wydaje
się, że ludzie są jakoś pokrewni tym wodnym bestiom, ze wszystko, co żywe,
pochodzi spod wody i wystarczy tylko trochę coś zmienić, a mogą tam wrócić. Te
potwory powiedziały Kanakom, że jak wymieszać krew, to dzieci z początku będą
wyglądać całkiem jak ludzie, dopiero później będą się zmieniać jak one, aż w
końcu przeniosą się do wody i przyłączą do nich tam w dole. A co ważne, młody
człowieku, to jak już staną się rybą i pójdą w wodę, nigdy nie umierają. Bo te
potwory nigdy nie umierają, chyba że je ktoś zabije.
I tak, panie, jak Obed poznał tych wyspiarzy, mieli w sobie
już dużo krwi tych potworów spod wody. Jak się starzeli i było to już widać,
siedzieli w ukryciu, dopóki nie poczuli, że chcą iść do wody. Jedni zmieniali
się szybciej, a inni nigdy nie zmieniali się tak, żeby iść do wody, ale przeważnie
się zmieniali, tak przynajmniej te potwory mówiły. Ci, co się rodzili bardziej
do nich podobni, zmieniali się wcześniej, a ci, co bardziej byli podobni do
ludzi, podobno żyli na wyspie więcej niż siedemdziesiąt lat, chociaż
wypuszczali się głęboko w wodę, żeby spróbować. Ci, co już weszli pod wodę,
zwykle przychodzą w odwiedziny, tak że człowiek może rozmawiać ze swoim
prapraprapradziadem, co opuścił ziemię pięćset albo więcej lat temu.
Wszyscy oni już nie myślą wcale o śmierci — chyba że giną na
łodziach w wojnie z innymi wyspiarzami albo jako ofiary dla bogów na dnie
morza, albo od ukąszenia węża, plagi, albo jakichś nagłych dolegliwości czy
czegoś innego, nim zdążą skoczyć w wodę — tylko czekają na zmianę, co wcale nie
wydaje im się straszne. Uważali, że to, co będzie potem, będzie tak samo dobre,
jak to, co zostawią, i chyba Obed też tak pomyślał, jak się zastanowił nad tym,
co Walakea mu opowiedział. Walakea jako jeden z niewielu nie miał w sobie
rybiej krwi, był z linii królów, którzy się łączyli tylko z rodzinami królów na
innych wyspach.
Walakea pokazał Obedowi różne obrzędy i śpiewy, jakie
dokonywali razem ze stworami z morza, i pokazał mu niektórych ludzi we wsi, jak
zmieniali ludzkie kształty. Tylko że nigdy nie pokazał tych, co wyszli prosto z
morza. Na koniec dał mu coś, co było zrobione z ołowiu czy czegoś innego, i
powiedział, że to ściąga ryby z każdego miejsca w wodzie, gdzie ryby się
gnieżdżą. Trzeba to tylko wrzucić w wodę i odprawić odpowiednie modły. Walakea
pozwolił, żeby to rozrzucić po całym świecie, tak żeby każdy mógł znaleźć ryby
i łowić, jak będzie potrzebował.
Matowi to się nie podobało i mówił, żeby się Obed trzymał od
wyspy z daleka. Ale Obed się tam wyrywał, a jak się okazało, że te złote rzeczy
są tanie, uznał, że opłaca mu się tym zająć, i tak trwało to przez parę lat, aż
tyle nagromadził, że mógł założyć rafinerię w starym, zniszczonym młynie
Waite'a. Nie sprzedawał tego, bo nie chciał, żeby ludzie go wypytywali. Jego
cała załoga dostawała kawałki złota i mogła je sprzedawać, tylko wszyscy
musieli obiecać, że będą milczeć. Pozwolił też swoim kobietom stroić się w
złoto, takie, co bardziej pasowało do ludzi.
Ale wróćmy do trzydziestego ósmego roku — miałem wtedy
siedem lat — kiedy to Obed zobaczył, że wszyscy ludzie z wyspy wyginęli w
wyprawach morskich. Chyba inni wyspiarze pojęli, co się dzieje, i wzięli
wszystko w swoje ręce. Pewnie znali stare, magiczne znaki, a tych tylko te
stwory wodne się bały, jak same mówiły. Co tym Kanakom przypadnie jeszcze,
kiedy morze wyrzuci z siebie jakąś wyspę ze starymi ruinami, jeszcze sprzed
potopu. Były to pobożne intencje — nie zostawili nic na wyspie ani na małej
wulkanicznej wyspie, tylko te ruiny, zbyt potężne, żeby je zburzyć. W
niektórych miejscach były rozrzucone małe kamienie — jak zabawki — a na nich
coś, co nazywacie chyba swastyką. Może to były znaki Starych Bóstw? Wszystko to
wymazali, nie zostało śladu po złotych rzeczach, a żaden z Kanaków w okolicy
nie piśnie o tym słowa. Nawet nie powiedzą, że na wyspie byli kiedyś jacyś
ludzie.
To, oczywiście, mocno dotknęło Obeda, bo urwał mu się taki
wspaniały handel. Dotknęło całe Innsmouth, bo wtedy, co miał właściciel statku,
miała i załoga. Większość ludzi w mieście przyjęła to potulnie jak owce, ale
było im ciężko, bo ryb było coraz mniej, a i fabryki upadały.
Wtedy Obed zaczął wyzywać ludzi, że są tępe barany, że się
modlą do chrześcijańskiego nieba, a ono im wcale nie pomaga. Powiedział, ze zna
ludzi, którzy się modlą do bogów, co dają wszystko potrzebne ludziom, i powiedział,
że jak grupa ludzi przy nim stanie, to może on wejdzie w kontakt z takimi
mocami, że będą mieli dużo ryb i dużo złota. Ci, co służyli na „Królowej
Sumatry" i widzieli wyspę, wiedzieli, o czym on mówi, i niespieszna im
było zbliżać się do morskich stworów, ale ci, co o niczym nie wiedzieli,
zaciekawili się, co Obed mówi, i zaczęli go pytać, jak mogą przejść na taką
wiarę, co da im korzyści.
W tym momencie stary człowiek przestał mówić, coś mamrotał i
popadł w posępne, pełne lęku milczenie; coraz to oglądał się nerwowo za siebie,
to znów wpatrywał się w odległą czarną rafę. Zagadnąłem go, ale nie
odpowiedział, zrozumiałem więc, że muszę mu pozwolić opróżnić butelkę. Ta
obłąkańcza opowieść zafascynowała mnie, bo zrozumiałem, że zawarta jest w niej
surowa alegoria, oparta na dziwnym wyglądzie i zachowaniu ludzi z Innsmouth i
wzbogacona twórczą fantazją i egzotyczną legendą. Ani przez moment nie
wierzyłem, że opowieść ta może zawierać w sobie jakieś rzeczywiste, faktyczne
elementy; jednakże to sprawozdanie nawiązywało do autentycznego koszmaru,
choćby dlatego, że były w nim wzmianki o niezwykłych klejnotach pokrewnych tej
niesamowitej tiarze, jaką widziałem w Newburyport. Być może ozdoby te pochodzą
z jakiejś dziwnej wyspy; możliwe też, że niesamowita opowieść jest wymysłem
nieżyjącego już Obeda, a nie tego starego pijaka.
Podałem Zadokowi butelkę, wysączył ją do dna. Wprost
zdumiewające, że mógł pochłonąć aż tyle whisky, a jego głos nadal brzmiał
piskliwie i świszcząco, a nie ochryple. Oblizał szyjkę butelki i wsunął ją do
kieszeni, po czym zaczął się kiwać i coś szeptać cicho do siebie. Pochyliłem
się w jego stronę, żeby wyłowić jakieś nieartykułowane słowa, a wtedy wydało mi
się, że pod brudnymi krzaczastymi wąsami czai się sardoniczny uśmiech. Tak.
rzeczywiście wypowiadał jakieś słowa, a ja zaczynałem chwytać ich sens.
— Biedny Matt... on zawsze był przeciwny, próbował
przeciągać ludzi na swoją stronę, długo rozmawiał z pastorami... na próżno...
wypędzili z miasta pastora kościoła parafialnego kongregacjonalistów i
metodystów, nigdy już więcej nie zobaczyłem wielebnego Babcocka, pastora
metodystów... Gniewnego Jehowy — byłem wtedy mały, ale słyszałem to, co
słyszałem, i widziałem to, co widziałem... Dagon i Ashtoreth... Belial i
Belzebub... złoty cielec i bożki Canaan, i Filistyni... babilońska szkarada... Mene,
mene tekel, upharsin...
Zamilkł znowu, a jego załzawione niebieskie oczy wzbudziły
we mnie obawę, że jest już jednak bliski całkowitego zamroczenia. Ale kiedy go
delikatnie potrząsnąłem za ramię, odwrócił się w moją stronę z zaskakująco
czujnością i znowu wyrzucił z siebie jakieś tajemnicze słowa.
— Nie wierzysz mi, co? Hę, hę, hę... to powiedz mi, młody
człowieku, po co kapitan Obed i jeszcze dwudziestu innych ludzi pływało ciemną
nocą do Diabelskiej Rafy i śpiewało tam coś tak głośno, że słychać ich było w
mieście, kiedy wiał w tę stronę wiatr? No powiedz, wiesz po co? A dlaczego Obed
ciągle wrzucał coś w tę wodę po drugiej stronie rafy, gdzie jest tak głęboko,
że nie dosięgniesz tam sondą? Powiedz mi, co on zrobił z tą rzeczą z ołowiu, co
mu dał Walakea? Co, chłopcze? i co oni tam wozili w majowy wieczór, a potem we
Wszystkich Świętych? i dlaczego mają nowych kapłanów — ci sami faceci, co
kiedyś byli marynarzami — i noszą te dziwne szaty, a głowy przykrywają tymi
jakby ze złota rzeczami, co je przywiózł Obed, hę?
Załzawione niebieskie oczy stały się teraz prawie dzikie i
szalone, a brudna biała broda aż się zjeżyła. Stary Zadok musiał zauważyć, że
się trochę cofnąłem, i zachichotał złośliwie.
— Hę, hę, hę, hę! A więc widzisz? Może chciałbyś być wtedy
na moim miejscu, kiedy nocą patrzyłem daleko w morze ze strychu w moim domu? Mówię
ci, dzieci dobrze słyszą, a ja łowiłem wszystko, co tylko plotkowali o
kapitanie Obędzie i tych ludziach na rafie! Hę, hę, hę! A co na to powiesz, jak
kiedyś w nocy wziąłem lornetkę okrętową mojego ojca na strych i zobaczyłem rafę
pełną jakichś postaci, co się szybko opuściły w wodę, jak tylko pokazał się
księżyc? Obed i jego ludzie byli na łodzi, ale te stwory rzuciły się do
głębokiej wody i już nie wyszły... Chciałbyś być wyrostkiem, co siedzi sam na
strychu i widzi coś, co nie ma ludzkich kształtów, co?... hę, hę, hę...
Starzec zaczynał wpadać w histerię, a mnie ogarnął dreszcz
przerażenia. Położył mi na ramieniu swoje sękate szpony, które zdawały się
drżeć, bynajmniej nie z radości.
— A jakbyś tak kiedy zobaczył załadowaną łódź Obeda za rafą,
a potem... już następnego dnia... dowiedział się, że jakiś młody człowiek
zniknął z domu? Czy widział kto kiedy skórę albo włosy Hirama Gilmana, co? Albo
Nicka Pierce'a, albo Luelly Waite, Adonirama Southwicka czy Henry Garrisona? Hę,
hę, hę, hę... Te stwory mówiące na migi rękami... one miały prawdziwe ręce...
Obed wtedy znowu stanął na nogi. Ludzie widzieli, jak jego
trzy córki zaczęły nosić na sobie złoto, a przedtem tego nie widzieli. No i z
komina rafinerii wylatywał dym. Innym też zaczęło się powodzić. W przystani
było teraz dużo ryb i tylko niebo wie, jakie ładunki wożono teraz statkami do
Newburyport, Arkham i Bostonu. Wtedy Obed uruchomił starą bocznicę kolejową
przez miasto. Rybacy z Kingsport usłyszeli o połowach i przypłynęli słupami,
ale wszyscy przepadli. Nikt ich już nigdy nie zobaczył. Wtedy to nasi ludzie
zorganizowali Ezoteryczny Porządek Dagona i kupili budynek Masonów... hę, hę,
hę! Matt Eliot był masonem i załatwiał sprzedaż, ale potem zniknął na zawsze.
Pamiętaj, ja nie mówię, że Obed chciał zrobić wszystko tak,
jak było na wyspie Kanaków. I chyba z początku nie chciał, żeby się mieszać ze
stworami ani chować młodych po to, żeby potem zamieniały się w ryby i wiecznie
żyły. Chciał, żeby mieli złoto, chciał im dobrze płacić i wydaje mi się, że
wszyscy z początku byli zadowoleni...
Już w czterdziestym szóstym miasto przybrało inny wygląd i
myślało inaczej. Za dużo ludzi brakowało... za dużo szalonych modłów na
niedzielnych zgromadzeniach... za dużo rozmów o tej rafie. Kiedyś powiedziałem
radnemu Mowry, co widziałem ze strychu, i chyba się trochę przyczyniłem. Którejś
nocy Obed i jego ludzie popłynęli do rafy i usłyszałem strzały. Nazajutrz Obed
i trzydziestu dwóch ludzi byli w więzieniu, a każdy się zastanawiał, co się
święci i o co ich oskarżają. Boże, gdyby ktoś przewidział... w parę tygodni
później, kiedy nikt nic nie wrzucał do morza...
Zadok zaczął objawiać przerażenie i wyczerpanie, pozwoliłem
mu więc milczeć przez chwilę, ale coraz to zerkałem z lękiem na zegarek. Zaczął
się przypływ, słychać było łoskot fal. Zadowolony byłem z tego, bo przy
wysokiej wodzie może nie będą tak cuchnęły te ryby. Znowu wytężyłem słuch, żeby
zrozumieć coś z szeptu Zadoka.
— Ta straszna noc... widziałem je wtedy. Bytem na strychu...
całe hordy... tłumy... na rafie i płynęły do przystani, a także do Manuxet... Boże,
co się tej nocy działo na ulicach Innsmouth... dobijały się do naszych drzwi,
ale ojciec nie otworzył... potem wyskoczył przez okno w kuchni ze swoim
muszkietem, chciał znaleźć radnego Mowry i dowiedzieć się, co on może zrobić. Całe
stosy trupów i umierających... strzały i krzyki... wrzaski na Old Square i na
Town Square i na New Church Green... więzienie otwarte... proklamacja...
zdrada... nazwano to epidemia, jak zjawili się ludzie i zobaczyli, że brakuje
połowy naszych mieszkańców... nikt nie został, tylko ci, co się przyłączyli do
Obeda i tych stworów... milczenie... już nigdy więcej nie zobaczyłem mojego
ojca.
Starzec sapał, pot się z niego lał strugami. Mocno ścisnął
mnie za ramię.
— Wszystko się wyjaśniło rano... ale zostały ślady. Obed
bierze wszystko w swoje ręce i mówi, że trzeba dużo zmienić... one będą z nami
w czasie zgromadzenia oddawać cześć bogom i niektóre domy muszą przyjąć ich jak
gości... chcą się z nami mieszać jak z Kanakami, a on nie uważa, że trzeba ich
przed tym powstrzymywać. Zmienił się Obed... oszalał na tym punkcie. Mówi, że
one nam sprowadzają ryby i skarby i powinny dostać to, czego żądają...
Na zewnątrz nic się nie miało zmienić, tylko trzeba nam
unikać obcych, o ile chcemy wiedzieć, co jest dla nas dobre. Wszyscy musieliśmy
złożyć przysięgę Dagona, a potem jeszcze niektórzy drugą i trzecią przysięgę. Te
przysięgi miały nam szczególnie pomóc, dać specjalne nagrody... złoto i inne
rzeczy. Nie ma sensu się sprzeciwiać, bo tam głęboko są ich miliony. Raczej nie
powstaną przeciw ludziom, żeby ich zniszczyć, ale jak będą zmuszone mogą zrobić
dużo. Nie znamy starych zaklęć, aby się ich pozbyć, jak to zrobili ludzie z
Południowego Morza, a Kanakowle nigdy nie zdradzą swoich sekretów.
Trzeba im składać ofiary i różne ozdoby dzikusów i dawać
schronienie w mieście, jak będą chcieli, a wtedy zostawia nas w spokoju. Nie
trzeba dopuścić, żeby obcy coś podpatrzyli i opowiedzieli na zewnątrz. Wszyscy
wierni — Porządku Dagona — i dzieci nigdy nie umrą, tylko wrócą do Matki Hydry
i Ojca Dagona, od których wszyscy pochodzimy... la! la! Cthulhu fhtagn!
Ph'nglui mglw'nafh Cthulhu R'lyeh wgah-nagl fhtagn...
Stary Zadok zaczął najwyraźniej bredzić; wstrzymałem oddech.
Biedak, jakież żałosne halucynacje powodował alkohol, a także nienawiść do
rozkładu, obcości i chorób w tym płodnym i skłonnym do wyobraźni mózgu! Zaczął
teraz jęczeć, a łzy spływały po głębokich bruzdach policzków aż na samą brodę.
— Boże, ja to wszystko widziałem, miałem piętnaście lat... Mene,
mene, tekel, upharsin!... ludzi, co zniknęli, i tych, co zostali zabici... a
tych, co opowiadali w Arkham albo Ipswich czy gdzie indziej nazwali wariatami,
jak i ty mnie teraz nazywasz... ale Boże, co ja widziałem... i mnie by zabili
już dawno za to, co wiem, ale złożyłem pierwsza i drugą przysięgę Dagona, więc
i one mnie chronią, chyba że ich sąd by dowiódł, że mówię o znanych mi rzeczach
świadomie... ale nie złożę trzeciej przysięgi... za nic w świecie...
A potem znowu w czasie Wojny Domowej, kiedy dzieci urodzone
w czterdziestym szóstym zaczęły dorastać... to znaczy niektóre. Bałem się...
nigdy już po tej strasznej nocy nie wyglądałem, nigdy już nie widziałem żadnego
z tych stworów... z bliska. Nigdy... Poszedłem na wojnę i żebym miał trochę
oleju w głowie, to bym nie wrócił i gdzieś się osiedlił. Ale moi pisali, że nie
jest źle. Chyba to dlatego, że po sześćdziesiątym trzecim były w mieście
oddziały rządowe. Po wojnie znowu zrobiło się źle. Ludzi było coraz mniej...
fabryki i sklepy pozamykano... statki nie przypływały i przystań stanęła...
kolej nie chodziła... ale one... one nie przestały wpływać do rzeki i
wypływać... z tej przeklętej rafy szatana... i coraz więcej okien na poddaszach
zabijano deskami i coraz więcej hałasów było w domach, choć wydawało się, że
nikogo tam nie ma...
Ludzie w okolicy mówili o nas różne historie, pewnie
słyszałeś ich dużo, skoro mnie pytasz... historie o tym, co czasem udało im się
zobaczyć... i o tych dziwnych skarbach i klejnotach, co skądś się pojawiają i
jeszcze nie są stopione... ale nikt nie wie nic konkretnego. Nikt w nic nie
wierzy. Nazywają to złotem z łupu pirackiego i mówią, że ludzie z Innsmouth
mają obcą krew albo są nienormalni czy coś w tym rodzaju. A ci, co tutaj żyją,
zniechęcają obcych, jak mogą, nie trzeba być ciekawym, zwłaszcza nocą. Bestie
niszczą ludzi — konie nie są mułami — ale jak się wynoszą, wtedy jest w
porządku.
W czterdziestym szóstym kapitan Obed wziął sobie druga żonę,
nikt jej przedtem w mieście nie widział. Niektórzy mówią, że nie chciał, ale
został przez nich zmuszony, jak ich zaprosił — miał z nią troje dzieci — dwoje
zniknęło wcześnie, a jedna dziewczyna, niepodobna do nikogo, uczyła się w
Europie. Obed podstępem wydał ją za mąż w Arkham za faceta, co niczego nie
podejrzewał. Teraz to już nikt nie chce mieć do czynienia z nikim z Innsmouth. Barnabas
Marsh, ten, co teraz prowadzi rafinerię, jest jego wnukiem po pierwszej żonie,
syn Onesiphorusa, najstarszego syna Obeda, ale jego żona była jedną z nich i
nigdy jej się nigdzie nie widziało.
Teraz Barnabas jest już zmieniony. Nie może zamknąć oczu i
ma inny kształt. Mówią, że jeszcze nosi ubranie, ale niedługo pójdzie do wody. Może
już nawet próbował... czasami idą w wodę na krótko, zanim pójdą na dobre. Już
go nikt nie oglądał jakieś dziewięć albo dziesięć lat. Nie wiem, co czuje jego
biedna żona... ona jest z Ipswich, nie zlinczowali Barnabasa, jak się do niej
zalecał pięćdziesiąt lat temu. Obed... on umarł w siedemdziesiątym ósmym i całe
następne pokolenie już nie istnieje... dzieci z pierwszej żony nie żyją, a
reszta... Bóg jeden wie...
Odgłos przypływu stawał się coraz silniejszy, mijał
płaczliwy nastrój starca, był coraz bardziej zalękniony i czujny. Co chwila
przerywał opowieść i oglądał się nerwowo przez ramię w stronę rafy, a choć
wszystko, co mówił, wydało mi się absurdalne, mimo to i ja zacząłem się czujnie
rozglądać. Zadok drżał teraz i jakby starał się dodać sobie odwagi mówiąc
głośno:
— Hej, ty, czemu nic nie mówisz? Jak by ci się podobało
życie w tym mieście, gdzie wszystko gnije i umiera, a potwory czołgają się,
beczą, szczekają i podskakują w ciemnych piwnicach i na poddaszach, wszędzie,
gdzie się obrócisz? No co? Podobałoby ci się, jakbyś tak co noc słyszał wycie w
kościołach i w budynku Porządku Dagona i jakbyś wiedział, co oni tam robią? I
jakbyś słuchał tego, co robią tam na rafie w maju i we Wszystkich Świętych? Myślisz,
że stary zwariował? No co, mój panie, powiem ci, że to jeszcze nie najgorsze.
Zadok teraz już naprawdę krzyczał, a szaleństwo w jego
glosie poruszyło mnie bardziej, niżbym sobie tego życzył.
— Nie wytrzeszczaj na mnie oczu... mówię ci, że Obed Marsh
jest w piekle i musi już tam zostać! Hę, hę... w piekle, mówię ci! Nie może
mnie dopaść... niczego nie zrobiłem ani nic nikomu nie powiedziałem...
Słuchaj, młody człowieku! Nawet jak nikomu nic nie
powiedziałem, to teraz to zrobię. Siedź cicho i słuchaj... tego jeszcze nikomu
nie powiedziałem... mówiłem, że już nigdy więcej nie podglądałem po tamtej
nocy... ale ja widziałem wszystko, tak samo jak wtedy!
Chcesz wiedzieć, co jest takie okropne? Najgorsze jest nie
to, co te rybie diabły zrobiły, ale co zrobią. Przynoszą ze sobą do miasta
różne rzeczy od lat, ale teraz już trochę mniej. Domy na północ od rzeki między
morzem i Main Street są ich pełne — tych diabłów i tego, co ze sobą przynoszą —
a jak już będą gotowe... mówię, jak już będą gotowe... słyszałeś kiedy o
shoggoth?
Hej, słyszysz mnie? Mówię ci, wiem, jakie one są...
widziałem je w nocy, kiedy... eeh! ihaaa!...
O mało nie zemdlałem usłyszawszy krzyk starca pełen
nieludzkiego strachu. Jego oczy wpatrywały się w cuchnące morze, a twarz stała
się maską przerażenia godną tragedii greckiej. Szponiaste palce mocno wpił mi w
ramię, ale nie poruszył się, kiedy odwróciłem głowę, żeby spojrzeć na to, co on
widział.
Niczego jednak nie zauważyłem, tylko większy przypływ i
gwałtowniejsze falowanie w jednym miejscu, niezależnie od długich,
rozproszonych fal przybrzeżnych. Wtem Zadok zaczął mnie szarpać, odwróciłem się
więc w jego stronę, trzepotał w lęku powiekami i mamrotał coś niewyraźnie. Po
chwili zacząłem łowić słowa wypowiadane drżącym szeptem:
— Uciekaj stąd uciekaj! Zobaczyły nas... uciekaj, jak ci
życie miłe! Nie czekaj... one już wiedzą... Uciekaj... prędko... z tego miasta
Następna ciężka fala uderzyła o kruche mury starej
przystani, a szept starca znowu przerodził się w nieludzki, mrożący krew w
żyłach krzyk: — Eeh! Ihaaa!...
Nim zdążyłem pozbierać rozbiegane myśli, puścił moje ramię i
rzucił się jak oszalały w stronę ulicy, kierując się na północ, obok ruin
magazynu.
Raz jeszcze spojrzałem na morze, ale nic tam nie zobaczyłem.
A kiedy znalazłem się na Water Street, nie było już nawet śladu po Zadoku
Allenie.
IV
Nie jestem w stanie opisać, jaki ogarnął mnie nastrój po tym
wyczerpującym epizodzie... szalonym i żałosnym, groteskowym i strasznym. Sprzedawca
ze spożywczego sklepu przygotował mnie na to, a jednak rzeczywistość okazała
się zbyt oszałamiająca, pozostawiła mi zamęt w głowie. Opowieść wydała mi się
dziecinna, a mimo to chorobliwy niepokój i strach Zadoka udzielił się i mnie,
łącząc się z wcześniejszą już odrazą do tego miasta i jego wyniszczającej
wszystko, niepojętej tajemnicy.
Postanowiłem później zagłębić się w tę opowieść i wyłowić
jakieś źródło historycznej alegorii, teraz jednak chciałem o tym wszystkim
zapomnieć. Zrobiło się już strasznie późno, na moim zegarku była 7.15, a
autobus do Arkham odjeżdżał z Town Square o ósmej. Starałem się więc myśleć
raczej o rzeczach praktycznych i obojętnych szybko maszerując przez puste ulice
w stronę hotelu, w którym zostawiłem walizkę i w pobliżu którego był przystanek
autobusowy.
Choć złocisty blask późnego popołudnia przydawał starym
dachom i rozpadającym się kominom uroku mistycznego piękna i spokoju, co chwila
rozglądałem się na wszystkie strony. Rad byłem, że się wkrótce wydostanę z tego
cuchnącego i strasznego Innsmouth, a jeszcze bardziej byłbym rad, gdybym mógł
znaleźć jakiś inny środek lokomocji i nie musiał jechać z tym ponurym kierowcą
Sargentem. A jednak nie pospieszyłem się, tak jak zamierzałem, bowiem w cichych
zaułkach pełno było różnych ciekawych architektonicznych szczegółów, które
warto było zobaczyć; i wydawało mi się, że bez trudu pokonam dalszą drogę w
ciągu pół godziny.
Spojrzawszy na plan, jaki miałem przy sobie, zdecydowałem
się wracać inną drogą, wybrałem więc Marsh Street zamiast State Street. Na rogu
Fali Street dostrzegłem grupki szepczących coś ukradkiem ludzi, a kiedy
znalazłem się na Town Square, okazało się, że już cały tłum zebrał się przy
drzwiach Gilman House. Odniosłem wrażenie, że wszystkie wyłupiaste i nieruchome
oczy wpatrują się we mnie, gdy odbierałem w hotelu walizkę. Marzyłem skrycie,
aby nikt z tych odpychających ludzi nie okazał się moim współpasażerem.
Autobus z trzema pasażerami przytelepał się jeszcze przed
ósmą, a stojący na chodniku osobnik o złym spojrzeniu zaczął coś szeptać
niewyraźnie do kierowcy. Sargent wyjął worek z pocztą i plik gazet, po czym
wszedł do hotelu; natomiast pasażerowie — ci sami ludzie, których widziałem
rano, jak wysiedli w Newburyport — potoczyli się na chodnik i gardłowym głosem
zaczęli rozmawiać z jakimś włóczęgą, przy czym na pewno nie był to język
angielski. Wsiadłem do autobusu i zająłem to samo miejsce, co poprzednio, a
wkrótce zjawił się Sargent mamrocząc coś swoim chrapliwym głosem w sposób
szczególnie odrażający.
Okazało się, że nie mam szczęścia. Coś się popsuło w
silniku, mimo że przybył tak punktualnie z Newburyport, i nie będzie mógł odbyć
podróży do Arkham. Nie było możliwości naprawy tego wieczora, nie było też żadnego
innego środka lokomocji ani do Arkham, ani do nikąd. Sargent wyraził żal;
niestety, muszę przenocować w hotelu. Koszt będzie na pewno niewielki, po
prostu nie ma innej rady. Oszołomiony tą nagłą przeszkodą i przerażony myślą,
że mam spędzić noc w tym zrujnowanym i nieoświetlonym mieście, wysiadłem z
autobusu i wszedłem ponownie do hotelu, gdzie ponury i dziwnie wyglądający
recepcjonista, pracujący na nocną zmianę, poinformował mnie, że mogę zająć
pokój 428 na przedostatnim piętrze — duży, ale bez bieżącej wody — opłata
wynosi jeden dolar.
Choć słyszałem już o tym hotelu w Newburyport, podpisałem
się w rejestrze i zapłaciłem dolara. Ponury recepcjonista wziął moją walizkę i
poprowadził mnie po trzeszczących schodach na trzecie piętro; wszystkie korytarze,
które mijaliśmy, zdawały się całkowicie pozbawione życia. Mój pokój, mroczny, o
dwóch oknach, umeblowany raczej prymitywnie, wychodził na posępne podwórko,
otoczone niskimi, pustymi domami z cegły; z okien roztaczał się też widok na
zniszczone dachy ciągnące się w kierunku zachodnim, a dalej już na bagienny
krajobraz. W końcu korytarza znajdowała się łazienka — niezbyt przyjemny relikt
ze starą, marmurową umywalką i cynową wanną, słabą elektryczną żarówką i
zbutwiało drewnianą boazerią na ścianach.
Było jeszcze widno, wyszedłem więc na Town Square, żeby
zjeść gdzieś obiad; zewsząd, jak zauważyłem, obserwowali mnie przechodnie o
chorobliwym wyglądzie. Sklep spożywczy był już zamknięty, musiałem więc wstąpić
do restauracji, od której przedtem stroniłem. Obsługiwał ją pochylony,
wąskogłowy mężczyzna o nieruchomych oczach oraz dziewczyna z płaskim nosem i
niewiarygodnie dużymi. szorstkimi rękami. Z ulgą stwierdziłem, że jedzenie,
jakie tu podawano, przyrządzone było głównie z puszek i torebek. Zjadłem jarzynową
zupę z krakersami, po czym wróciłem do mego posępnego pokoju w Gilman House,
wziąwszy po drodze z rozklekotanego stojaka przy biurku recepcjonisty wieczorną
gazetę i jakieś upstrzone muchami czasopismo. Zapadł zmrok, zapaliłem więc
jedyną słabą żarówkę nad żelaznym łóżkiem i zabrałem się do czytania. Starałem
się czymś zająć, bo nie chciałem rozmyślać nad wynaturzonymi osobliwościami
tego starego, tajemniczego miasta, będąc w jego obrębie. Szalona opowieść
pijanego Zadoka nie obiecywała przyjemnych snów, za wszelką cenę chciałem
oddalić od siebie wspomnienie jego dzikich, łzawych oczu.
Nie
powinienem też zbytnio zastanawiać się nad tym, co inspektor z fabryki
opowiadał kasjerowi w Newburyport o Gilman House i słyszanych tu nocą odgłosach
ani o tej twarzy przystrojonej tiarą we wrotach krypty mrocznego kościoła;
twarzy, której okropieństwa nie byłem w stanie zrozumieć. Pewnie łatwiej byłoby
mi oderwać się od tych niepokojących myśli, gdyby w moim pokoju nie cuchnęło
tak strasznie stęchlizną, która na dodatek mieszała się jeszcze z wszechobecnym
rybim smrodem, a wszystko to razem nie pozwalało, niestety, zapomnieć o śmierci
i rozkładzie.
Poza tym
zaniepokoił mnie brak zasuwy przy drzwiach. Były po niej ślady, najwyraźniej
niedawno została zdjęta. Pewnie się popsuła, jak zresztą większość rzeczy w tym
rozlatującym się budynku. Rozejrzałem się nerwowo i odkryłem zasuwę przy
szafie, która wydawała mi się tej samej wielkości, co zasuwa odjęta od drzwi.
Zęby się choć trochę wyzwolić z niepokoju, jaki mną zawładnął, postanowiłem
przykręcić tę zasuwę do drzwi za pomocą podręcznego przyrządu spełniającego
trzy funkcje, między innymi śrubokrętu, który zawsze nosiłem przy sobie wraz z
kluczem na kółku. Zasuwa doskonale pasowała do drzwi, doznałem więc prawdziwej
ulgi, że mogę się położyć w zamkniętym pokoju. Nawet nie dlatego, że się czegoś
obawiałem, ale po prostu w takim otoczeniu każde zabezpieczenie byłoby mile
widziane. Podobne zasuwy znajdowały się też na dwojgu bocznych drzwiach
prowadzących do sąsiednich pokoi i te również natychmiast zaryglowałem.
Nie
rozebrałem się, postanowiłem bowiem czytać, dopóki nie ogarnie mnie senność, i
wtedy dopiero się położyć, zdjąwszy tylko marynarkę, kołnierzyk i buty. Wyjąłem
z walizki latarkę i włożyłem do kieszeni spodni, żebym mógł spojrzeć na
zegarek, jeżeli się w nocy przebudzę. A jednak wcale nie byłem senny;
pochłonięty różnymi myślami stwierdziłem z niepokojem, że bezwiednie czegoś
nasłuchuję... czegoś, co napełnia mnie lękiem, a czego nie potrafiłbym
określić. Opowieść inspektora chyba jednak bardziej podziałała na moją
wyobraźnię, niżbym się spodziewał. Znowu usiłowałem czytać, ale bezskutecznie.
Po pewnym
czasie wydało mi się, że słyszę skrzypienie schodów i kroki na korytarzach i
zacząłem się zastanawiać, czy oznacza to, że zajmowane są też następne pokoje.
Nie dochodziły mnie jednak żadne inne głosy, natomiast uderzyło mnie, że
skrzypienie jest jakoś bardzo ukradkowe. Nie spodobało mi się to, więc
postanowiłem wcale się nie kłaść do łóżka. Dziwni ludzie mieszkali w tym
mieście, no i podobno coraz to ktoś stąd znikał. Czyżby to była jedna z tych oberży,
w których zabija się podróżnych dla zdobycia ich pieniędzy? Na pewno nie
robiłem wrażenia człowieka majętnego. A może mieszkańcy tego miasta są aż tak
wrogo nastawieni do ciekawskich turystów? Czyżby moje jawne zwiedzanie i częste
spoglądanie na mapę wzbudziło ich niechęć? Uświadomiłem sobie, że muszę być w
strasznym napięciu nerwowym, skoro ledwo słyszalne skrzypienie schodów
pobudziło mnie aż do takich rozważań, ale mimo to żałowałem, że nie mam przy
sobie jakiejś broni.
Czując
zmęczenie, które nie miało nic wspólnego z sennością, zamknąłem drzwi od
korytarza, wyłączyłem światło i rzuciłem się na twarde, niewygodne łóżko... w
marynarce, kołnierzyku, butach, we wszystkim, co miałem na sobie. W ciemności
nawet najsłabszy odgłos nocy potęgował się wielokrotnie i ogarnął mnie jeszcze
większy niepokój. Żałowałem, że zgasiłem światło, a jednocześnie bytem zbyt
zmęczony, żeby podnieść się z łóżka i zapalić. Po dłuższej, przygnębiającej
przerwie dobiegło mnie skrzypienie schodów, a następnie ciche, wyraźne odgłosy,
zdające się być potwierdzeniem wszystkich moich obaw. Nie miałem już
wątpliwości, że ktoś dobierał się do moich drzwi kluczem — ostrożnie,
ukradkiem, dla próby.
Przerażenie
moje z powodu tak namacalnej grozy było zapewne trochę złagodzone lękiem, jakiemu
już wcześniej uległem. Przez cały czas, właściwie bez określonej przyczyny,
zachowywałem czujność, co okazało się korzystne w tej nowej i naprawdę
krytycznej sytuacji, bez względu na to, jak się sprawy dalej potoczą. A jednak
przejście od przeczucia grozy do jej urzeczywistnienia było niemałym szokiem i
spadło na mnie jak grom z nieba. Ani przez chwilę nie przypuszczałem, aby to
gmeranie przy moich drzwiach mogło być tylko omyłką. Bytem głęboko przekonany o
złych zamiarach intruza i z kamiennym spokojem czekałem na jego następne
posunięcie.
Wkrótce
ustało to ukradkowe docieranie się do moich drzwi, usłyszałem zaś, że ktoś
otwiera wytrychem przyległy pokój od strony północnej. Następnie ten ktoś
zaczął próbować zamek u drzwi łączących się z moim pokojem. Zasuwa jednak
dobrze trzymała i po chwili usłyszałem skrzypienie podłogi, kiedy maruder
opuszczał pokój. Znowu dobiegło mnie zgrzytanie zamka, nie budzące wątpliwości,
że tym razem odbywa się w pokoju od południa. Znowu próba otwarcia drzwi
łączących się z moim pokojem i skrzypienie podczas wychodzenia. Teraz rozległo
się trzeszczenie podłogi w hallu i na schodach prowadzących w dół, zrozumiałem
więc, że maruder zniechęcił się pozamykanymi drzwiami i odłożył dalsze
poczynania na lepsze lub gorsze czasy, zależnie od tego, co pokaże przyszłość.
Gotowość do
podjęcia działania dowodzi tylko, że podświadomie czegoś się lękałem i od paru
godzin już rozważałem możliwość ucieczki. Od pierwszego momentu czułem, że to
niewidoczne dla mnie gmeranie przy drzwiach stanowi niebezpieczeństwo, któremu
nie powinienem stawiać czoła, ale uciekać jak najszybciej. Pozostawało mi tylko
jedno — wydostać się z tego hotelu natychmiast, i to nie frontowymi schodami i
nie przez hall.
Wstałem
cicho z łóżka i zapaliwszy latarkę chciałem włączyć lampę nad łóżkiem, żeby
powrzucać wszystkie swoje rzeczy do walizki. Okazało się jednak, że prąd został
wyłączony. Jakieś tajemnicze, złowieszcze odgłosy przybrały teraz na sile, ale
nie mogłem się zorientować, co to może być. Kiedy tak stałem zastanawiając się
i wciąż jeszcze trzymając rękę na nieczynnym kontakcie, usłyszałem jakieś
skrzypnięcie podłogi o piętro niżej i wydało mi się, że wyraźnie dochodzi mnie
echo rozmowy. Po chwili jednak nie byłem już pewien, czy jest to rzeczywiście rozmowa,
bo jakieś chropawe poszczekiwanie i rechotliwe pojedyncze sylaby zupełnie nie
przypominały ludzkiej mowy. Wtedy przypomniałem sobie to wszystko, co inspektor
słyszał owej nocy w tym zatęchłym i zapowietrzonym budynku.
Wsunąwszy
do kieszeni latarkę, nałożyłem kapelusz i na palcach podszedłem do okien, aby
rozważyć możliwość ucieczki. Mimo wyraźnych zaleceń urzędowych odnośnie
bezpieczeństwa, po tej stronie hotelu nie było żadnego zejścia na wypadek
pożaru, nie pozostawało mi więc nic innego, jak tylko wyskoczyć z drugiego
piętra wprost na wybrukowane podwórko. Z prawej i lewej strony przylegały do
hotelu jakieś stare budynki z cegły, których pochyle dachy zapewniały dogodną
możliwość ucieczki. Aby ich dosięgnąć, musiałbym się znaleźć o dwa pokoje dalej,
w jedną albo w druga stronę, więc zacząłem intensywniej rozważać swoje
możliwości.
Nie mogłem
wyjść na korytarz, bo natychmiast posłyszano by moje kroki, nim bym zdołał
otworzyć drzwi do podanego pokoju. Mogłem więc jedynie sforsować niezbyt
solidne drzwi łączące się z moim pokojem i wyważyć je ramieniem juk taranem,
gdyby zamki i zasuwy stawiały opór. Wydało mi się to możliwe do wykonania, jako
że wszystko w tym budynku się rozpadało; ale zdawałem sobie sprawę, że nie
zdołam tego zrobić bezszelestnie. Mogłem jedynie liczyć na to, że szybko się z
tym uporam i ze zdołam dobiec do okna, nim wrogie siły otworzą właściwe drzwi
wytrychem. Drzwi na korytarz w moim pokoju zabarykadowałem biurkiem, starając
się to robić jak najciszej.
Zdawałem
sobie sprawę, że moje szansę są niewielkie, i byłem właściwie przygotowany na
klęskę. Nawet jeśli się przedostanę na dach, nie rozwiąże to jeszcze problemu,
bo muszę przecież znaleźć się na ziemi i uciec z miasta. Stan opuszczenia i
rujnacji przyległych budynków działał oczywiście na moją korzyść, a także spora
ilość świetlików na dachach ziejących ciemnością.
Wedle mojej
mapy najdogodniejsza droga, którą mógłbym się wydostać z miasta, znajdowała się
od południowej strony, wobec tego zerknąłem na drzwi pokoju od południa, ale,
niestety, otwierały się w moją stronę, w związku z czym niełatwo byłoby je
sforsować, jako że zasuwa była zamknięta i jeszcze dodatkowy zamek.
Zrezygnowałem więc z tego kierunku i ostrożnie przysunąłem do drzwi łóżko, żeby
zablokować ewentualny atak z tej strony. Drzwi do pokoju od północy otwierały
się na zewnątrz i choć były zaryglowane od drugiej strony, wiedziałem, że tędy
musi prowadzić moja droga. Jeśli zdołałbym dotrzeć na dachy na Paine Street i
stamtąd spuścić się na ziemię, uciekłbym przez podwórko i przyległe albo
znajdujące się po drugiej stronie budynki na Washington albo Bates Street, albo
też wydostałbym się na Polne Street i stamtąd chyłkiem na Washington Street. W
każdym razie starałbym się jak najszybciej wydostać z rejonu Town Square.
Wolałbym uniknąć Paine Street ze względu na znajdującą się tam remizę
strażacka, która może być czynna przez całą noc.
Tak
rozmyślając spojrzałem na plugawe morze rozpadających się dachów oświetlonych
teraz księżycem już wklęsłym po pełni. Na prawo przecinała panoramę czarna
linia wywozu, w którym płynęła rzeka, przylegały doń niczym skorupiaki
nieczynne fabryki i stacja kolejowa. Dalej zardzewiałe szyny kolejowe i droga
do Rowley wiodły przez płaskie, bagniste tereny poznaczone wysepkami bardziej suchej
ziemi, porosłej karłowatymi zagajnikami. Po lewej stronie, bliżej mnie,
krajobraz był poznaczony strumieniami, a droga do Ipswich lśniła biało w blasku
księżyca. Z tej strony hotelu nie mogłem jednak dojrzeć drogi prowadzącej na
południe, do Arkham, na którą się zdecydowałem.
Rozważałem,
niepewny, kiedy byłoby najlepiej zaatakować drzwi prowadzące w północnym
kierunku i w jaki sposób mógłbym to zrobić jak najciszej, kiedy ustały te
dziwne odgłosy na niższym piętrze, a rozległo się ciężkie stąpanie po schodach.
Przez małe okienko nad drzwiami zamigotało światło, o po chwili dobiegło
skrzypienie podłogi na korytarzu. Doszły mnie jakieś dźwięki, może to nawet
były głosy, po czym rozległo się mocne pukanie do moich drzwi.
Przez
chwilę wstrzymałem oddech i czekałem. Zdawała się upływać wieczność, a mdlący
zapach ryb tak się spotęgował, że prawie stał się namacalny. Pukanie powtórzyło
się, tym razem dłużej i jeszcze silniejsze. Był już najwyższy czas, aby
przystąpić do działania, najpierw odsunąłem zasuwę drzwi do sąsiedniego pokoju
i przygotowałem się do ataku. Teraz już rozlegało się potężne walenie do moich
drzwi, miałem więc nadzieję, że hałas, jaki ja zrobię, zostanie przez nich
samych zagłuszony. Zacząłem napierać lewym ramieniem z całych sił, nie czując
ani bólu, ani strachu. Drzwi stawiły opór większy, niż przewidywałem, ale nie
poddałem się. A tymczasem barabanienie do moich wejściowych drzwi nie ustawało.
Nareszcie
pokonałem przeszkodę, ale z takim hukiem, ze w korytarzu na pewno musieli
usłyszeć. Teraz już i oni zaczęli wyważać drzwi, a jednocześnie brzęczały
złowieszczo klucze także i przy drzwiach od korytarza przyległych pokoi.
Popędziłem natychmiast i zamknąłem zasuwę od wewnątrz, nim jeszcze zdołali
otworzyć zamek. Jednakże usłyszałem już manewrowanie wytrychem w następnym
pokoju, z którego miałem wyskoczyć przez okno na dach.
Ogarnęła
mnie rozpacz, bo znalazłem się w pułapce. Mój strach sięgał już prawie zenitu,
nadając jakieś niepojęte znaczenie śladom kurzu widocznym w świetle
przebłyskującym przez drzwi, do których ktoś się właśnie dobierał. Prawie że w
bezwiednym odruchu, mimo poczucia beznadziejności, ruszyłem do następnych
drzwi, by je siła otworzyć — zakładając, że zewnętrzne drzwi tego trzeciego
pokoju podobnie jak i w poprzednim są zamknięte — a następnie zamknąć zasuwę od
wewnątrz, nim jeszcze ktoś zdoła przekręcić zamek.
Szczęście
mi dopisało, bo nie tylko że nie były zamknięte, ale nawet trochę uchylone. W
mgnieniu oka znalazłem się przy drzwiach wejściowych tego pokoju blokując je
ramieniem i kolanem, bo ktoś na nie właśnie napierał. Drzwi się zatrzasnęły, a
ja w mig przekręciłem zasuwę, która była w całkiem dobrym stanie. Odetchnąłem z
ulgą, a wtedy stwierdziłem, że przestano dobijać się do dwojga sąsiednich
drzwi, natomiast rozlega się łoskot przy wewnętrznych drzwiach zabarykadowanych
łóżkiem. A więc gromada moich napastników wtargnęła do pokoju od południa i
rozpoczęła atak od wewnątrz. Po chwili wytrych zazgrzytał w następnych drzwiach
od strony północnej, co uprzytomniło mi, że niebezpieczeństwo jest już bardzo
blisko.
Wewnętrzne
drzwi do następnego pokoju były otwarte na oścież, nie miałem jednak czasu na
zabezpieczenie drzwi na korytarz. Mogłem jedynie zamknąć wewnętrzne drzwi na
zasuwę, a także wewnętrzne drzwi z drugiej strony, jedne zabarykadować łóżkiem,
drugie biurkiem, a umywalką zablokować drzwi wejściowe. Musiałem zawierzyć
takim prowizorycznym barykadom i wydostać się przez okno na dach domu przy
Paine Street. W tym dramatycznym momencie strach, jaki mnie ogarnął, nie
wypływał z tego, że nagle straciłem siły, by się bronić, ale z tego, że nikt
spośród moich napastników nie wydał z siebie jak dotąd ludzkiego głosu,
dochodziło mnie tylko koszmarne dyszenie, kwiczenie i ciche poszczekiwanie w
dziwnych odstępach czasu.
Przesunąłem
meble i pomknąłem w stronę okna, a wtedy usłyszałem bezładną i szaleńczą
gonitwę po korytarzu w stronę pokoju na północ ode mnie, co świadczyło o tym,
że zrezygnowano z napaści od południa. Moi oponenci najwyraźniej skoncentrowali
siły przy słabych wewnętrznych drzwiach otwierających się wprost na mnie. A na
zewnątrz księżyc igrał na kalenicy domu znajdującego się poniżej okna.
Stwierdziłem, że skok będzie wielce ryzykowny, bo dach jest bardzo spadzisty.
Wybrałem
okno bliższe południowej strony, planując wyskoczyć na dach, a stamtąd w jakieś
najdogodniejsze miejsce. Znalazłszy się już w którymś z tych rozwalających się
budynków z cegły muszę wziąć pod uwagę pościg. Miałem jednak nadzieję, ze
zanurzę się w jednym z licznych wokół podwórka i ziejących pustką drzwi i
wymknę się na Washington Street, o potem już ucieknę z miasta kierując się na
południe.
Nagle
rozległ się straszny łoskot u drzwi, które zaczęły puszczać w zawiasach. Moi
prześladowcy posłużyli się widać jakimś ciężkim przedmiotem do wyważania.
Barykada z łóżka jednak nawet nie drgnęła, miałem więc jeszcze jedna szansę, że
zdążę wyskoczyć. Z boku okna wisiały no grubym pręcie i mosiężnych kółkach
ciężkie aksamitne zasłony, był też wystający uchwyt do zewnętrznych okiennic.
Otworzyła się przede mną możliwość bezpiecznego skoku. Szybko ściągnąłem pręt
ze wszystkim, zaczepiłem dwa kółka z zasłonami na wystającym uchwycie i
sprawdziwszy, że wytrzymają mój ciężar, wyskoczyłem z okna i spuściłem się po zaimprowizowanej
miękkiej drabinie pozostawiając za sobą na zawsze te zwyrodniałe, widmowe
kontury Gilman House.
Wylądowałem
bezpiecznie na obluzowanych łupkach spadzistego dachu i bez poślizgnięcia
dotarłem do czarnego otworu świetlika. Spojrzałem na okno, które pozostawiłem
za sobą, ale było w nim jeszcze ciemno, tylko daleko na północy dostrzegłem
pośród rozpadających się kominów złowieszczy odblask światła z budynku Porządku
Dagona, kościoła baptystów i kongregacjonalistów, na wspomnienie którego dreszcz
mnie przeszywał. Na podwórku było całkiem ciemno, nadarzała się więc szansa
ucieczki, zanim powstanie alarm na dużą skalę. Poświeciłem latarką w głąb
świetlika, ale nie było tam żadnych schodków. Nie wydawał się jednak zbyt
głęboki, wskoczyłem więc do środka na zapyloną podłogę pełną porozrzucanych
pudełek i beczek.
Było to
miejsce upiorne, ale nie poddawałem się już takim nastrojom, tylko ruszyłem z
miejsca w stronę schodów, które odkryłem z pomocą latarki, zerknąwszy
jednocześnie na zegarek — wskazywał godzinę druga po północy. Schody
zatrzeszczały, ale wydały mi się stosunkowo mocne. Pomknąłem na dół, minąłem
pierwsze piętro, które przypominało raczej stodołę. Panowała tu kompletna
pustka, rozlegało się tylko echo moich kroków. W jednym końcu korytarza na dole
dostrzegłem trochę jaśniejszy prostokąt, przez który prowadziło wyjście na
Paine Street. Skierowałem się w druga stronę i znalazłem tam również otwarte
drzwi; po pięciu kamiennych schodkach wybiegłem na wybrukowane podwórko
poprzerastane trawą.
Księżyc
tutaj nie sięgał, ale wyraźnie widziałem przed sobą drogę i nie musiałem
posługiwać się latarka. W niektórych oknach Gilman House paliło się słabe
światło, wydawało mi się, ze słyszę wewnątrz jakieś bezładne głosy. Posuwając
się ostrożnie w stronę Washington Street dostrzegłem po drodze kilka otwartych
drzwi. Wybrałem najbliższe w nadziei, że zdołam przejść na drugą stronę.
Korytarz spowity był ciemnością, dotarłem jednak do drugiego końca, ale okazało
się, że drzwi wychodzące na ulicę są mocno zaryglowane. Postanowiłem więc
spróbować w następnym budynku, ale na chwilę przystanąłem.
Z otwartych
drzwi Gilman House wynurzył się tłum jakichś postaci — z chyboczącymi latarkami
i pokrzykujący chrapliwie, ale na pewno nie w języku angielskim. Poruszali się
niepewnie, najwyraźniej nie wiedzieli, gdzie mnie szukać; mimo to skamieniałem
z przerażenia. Nie widziałem ich wyraźnie, ale ich człapanie i szuranie było
nad wyraz odrażające. Zdołałem Jednak zauważyć, że jedna z tych postaci miała
na sobie dziwaczne szaty, a na głowie, bez żadnych wątpliwości, wysoką, dobrze
mi znaną tiarę. Rozproszyli się po całym dziedzińcu, a mnie ogarnął jeszcze
większy strach. A jeżeli nie zdołam się wydostać z tego budynku na ulicę? Odór
rybi spotęgował się, obawiałem się, że zemdleję. Znowu zacząłem wymacywać
jakieś wyjście na ulicę i napotkałem drzwi, które otworzyły się do pustego
pokoju z zamkniętymi okiennicami. Poświeciwszy latarką stwierdziłem, że zdołam
je otworzyć, i po chwili wyskoczyłem na zewnątrz, zamknąwszy okiennice, by
zatrzeć za sobą ślady.
Znajdowałem
się teraz na Washington Street; nie dostrzegłem żywej duszy ani żadnego
światła. zaglądał tu jedynie księżyc. Z kilku stron, ale z pewnej odległości,
dochodziły mnie jednak chropawe głosy, kroki i jakiś tupot, który w niczym nie
przypominał kroków. Nie miałem czasu do stracenia. Wskazówki kompasu prowadziły
w kierunku, który obrałem, toteż zadowolony byłem, że wyłączono na ulicach
światło, jak to się często podczas księżycowych nocy w biedniejszych okręgach
wiejskich zdarza. Dochodziły też jakieś odgłosy od południa, ale mimo to nie
zrezygnowałem z ucieczki w tym kierunku. Po drodze będzie na pewno niemało
wejść do pustych domów, w których znajdę schronienie, jeśli tylko dojrzę
ścigających mnie prześladowców.
Posuwałem
się szybko, bezszelestnie, wzdłuż zrujnowanych domów. Bez kapelusza,
rozczochrany po uciążliwej ucieczce, nie mogłem przyciągać niczyjej uwagi.
Nawet gdybym przypadkowo napotkał jakiegoś przechodnia, pewnie by mnie nie
zauważył. Na Bates Street skryłem się w przepaścistym westybulu, gdyż pojawiły
się przede mną dwie powłóczące nogami postacie, ale wkrótce szedłem już dalej
zbliżając się do otwartej przestrzeni, gdzie Eliot Street przecinała ukośnie
Washington Street na skrzyżowaniu. Choć przedtem nie widziałem tego miejsca, na
mojej mapie wyglądało ono groźnie, księżyc z pewnością będzie miał tam swobodny
dostęp. Nie było jednak sensu zbaczać z drogi, bo musiałbym okrążać narażając
się, być może, na jeszcze większą widoczność, a poza tym to by tylko opóźniło
moją ucieczkę. Postanowiłem więc śmiało i otwarcie przekroczyć plac naśladując
powłóczysty krok mieszkańców Innsmouth, w nadziei, że nikogo, a przynajmniej
nikogo spośród moich prześladowców, nie spotkam po drodze.
Nie
orientowałem się, jak szeroki zakres ma pościg ani też jaki mu przyświeca cel.
Miasto zdawało się być niezwykle ożywione, ale byłem przekonany, że wieść o
mojej ucieczce z Gilman House jeszcze się daleko nie rozniosła. Wkrótce muszę
się przedostać z Washington Street na jakaś inną ulicę prowadzącą na południe,
gdyż tajemnicza gromada z hotelu bez wątpienia posuwa się za mną. Zostawiłem na
pewno ślady na zakurzonej podłodze w ostatnim budynku, odkryją więc, w jaki
sposób wydostałem się na tę ulicę.
Tak jak się
spodziewałem, cały plac zalany był księżycem; pośrodku dostrzegłem coś w
rodzaju skwerku ogrodzonego żelazną balustradą. Na szczęście nikogo w pobliżu
nie było, ale od strony Town Square dochodziło jakieś dziwne buczenie czy też
warkot. South Street była szeroka i lekko opadała ku morzu, które było stąd
widoczne w całej swej rozciągłości. Miałem nadzieję, że nikt mnie nie
obserwował, kiedy przechodziłem w pełnym blasku księżyca. Posuwałem się bez
przeszkód, nie słychać było, aby ktoś mnie szpiegował. Rozejrzawszy się,
bezwiednie zwolniłem kroku na chwilę i zerknąłem w stronę morza, które,
rozświetlone księżycem, wyglądało wspaniale. W dali, za falochronem, rysowała
się niezbyt wyraźnie ciemna linia Diabelskiej Rafy, która mimo woli
przypominała mi straszne opowieści, jakie tu usłyszałem — opowieści, w których
ta postrzępiona skała stanowiła prawdziwe wrota do królestwa niepojętej grozy i
nienormalnych zjawisk.
Nagle,
zupełnie niespodziewanie, dostrzegłem na rafie migotanie światła. Nie myliłem
się, nie było to złudzenie. Ogarnął mnie lęk, niepohamowany i straszny.
Wszystkie muskuły naprężyły się do ucieczki, powstrzymała mnie tylko
podświadoma ostrożność i prawie że hipnotyczne zafascynowanie. Co gorsza,
rozbłysło też światło z wyniosłej kopuły Gilman House, skierowane na północny
wschód, cała seria analogicznych błysków, o innej częstotliwości, które mogły
być tylko sygnałami porozumiewawczymi.
Znowu
zdałem sobie sprawę, jak bardzo jestem tutaj na widoku, ruszyłem więc szybszym
krokiem pozorując powłóczenie nogami, ale nie spuszczając oka z tej
diabelskiej, złowieszczej rafy, dopóki mogłem ją widzieć. Nie miałem pojęcia,
co to wszystko oznacza, chyba że miało związek z dziwnymi obrzędami
odbywającymi się na rafie albo też z jakimś statkiem, który tam przycumował i z
którego wyszła grupa ludzi. Skręciłem w lewo obok zapuszczonego trawnika, wciąż
jednak zerkałem w stronę oceanu lśniącego w letniej poświacie księżyca i
obserwowałem tajemnicze błyski niezrozumiałych dla mnie świateł ostrzegawczych.
Wtedy to
właśnie zawładnęło mną chyba największe przerażenie, przestałem nad sobą
panować i popędziłem jak oszalały na południe obok ziejących czernią drzwi i
okien spoglądających jak rybie oczy na tej pustynnej, koszmarnej ulicy. Kiedy
spojrzałem uważniej, okazało się, że morze pomiędzy rafą i brzegiem bynajmniej
nie jest puste. Wypełniał je gęsty rój jakichś postaci płynących w stronę
miasta; mimo dużej odległości i bądź co bądź zaledwie przelotnego spojrzenia,
zauważyłem, że podskakujące głowy i uderzające w wodę ramiona są mi dziwnie
obce, o wynaturzonych kształtach, których nie potrafiłbym określić ani z całą
świadomością do niczego zakwalifikować.
Zwolniłem
szaleńczy pęd, nim jeszcze znalazłem się przed jakimś budynkiem, ponieważ od
lewej strony usłyszałem larum zorganizowanego pościgu. Na Federal Street
rozległy się kroki i jakieś gardłowe głosy, dochodził też warkot motoru. W
jednej chwili mój plan uległ całkowitej zmianie, bo jeżeli droga na południe
została zablokowana, to muszę znaleźć jakiś inny sposób ucieczki z Innsmouth.
Wsunąłem się w jakieś otwarte drzwi, zadowolony, że minąłem oświetloną
księżycem otwartą przestrzeń, zanim moi prześladowcy nadciągnęli równoległą
ulicą.
Kolejne
spostrzeżenie było mniej pocieszające. Pościg odbywał się następną ulicą; co
prawda nie podążali za mną bezpośrednio i jak dotąd mnie nie dostrzegli, ale
zastosowali konsekwentny plan odcięcia mi drogi. Mogło to oznaczać, ze na
wszystkich drogach wyjściowych z miasta rozstawili patrole, nie wiedzieli
bowiem, którą wybiorę. Wobec tego muszę uciekać z dala od wszystkich dróg, ale
jak to zrobić, skoro cały okoliczny teren to bagna poprzecinane licznymi
rzekami? Zmąciło mi się w głowie, zarówno od poczucia beznadziejności, jak i
nagłego, spotęgowanego przypływu rybiego smrodu.
Przypomniałem
sobie o nieczynnej linii kolejowej do Rowley, która miała mocne podkłady i
zarośnięta była trawą, a prowadziła na północny zachód od zdewastowanej stacji
nad brzegiem wąwozu. w którym płynęła rzeka. Istniała możliwość, że nie
uwzględnią jej w swoim planie pościgu, gdyż opustoszały, pozarastany dziką różą
teren wydawał się nie do przebycia i było najmniej prawdopodobne, aby go wybrał
uciekinier. Wyraźnie widziałem ten teren z okna hotelu i orientowałem się,
gdzie się znajduje. Znaczna część linii kolejowej była niestety widoczna z
drogi prowadzącej do Rowley, a także z wyżej położonych miejsc w samym mieście,
ale mogę przecież skryć się wśród zarośli i czołgając się wydostać z tego
miasta. W każdym bądź razie była to dla mnie jedyna szansa ucieczki i nie
pozostawało mi nic innego, jak przystąpić do działania natychmiast.
W głębi
korytarza, w którym znalazłem schronienie, raz jeszcze przyjrzałem się mapie
przy świetle latarki. Najpierw należało się przedostać do stacji kolejowej, co
było nie lada problemem; uznałem, że najbezpieczniej będzie pójść na Babson
Street, potem na zachód do Lafayette, dalej już drogą okrężną, a nie przecinać
placu, tak jak to zrobiłem przed chwilą. Potem z kolei trzeba się skierować na
północ i zachód krętą drogą przez ulice Lafayette, Bates, Adams i Bank — przy
czym ta ostatnia ciągnęła się wzdłuż brzegu rzeki — i tak może zdołam dotrzeć
do nieczynnej, prawie już w całkowitej ruinie stacji, którą widziałem z okna.
Wybrałem prostą drogę do Babson Street, ponieważ nie miałem ochoty przemierzać
otwartej przestrzeni ani też kierować się na zachód ulicą tak szeroką jak South
Street.
Rozejrzawszy
się jeszcze raz uważnie, przeszedłem na prawą stronę, aby dostać się do Babson
Street przez nikogo nie zauważony. Na Federal Street wciąż było gwarno, a kiedy
się obejrzałem, wydało mi się, że błysnęło światło tuż koło budynku, przez
który się przedostałem. Chcąc jak najszybciej wydostać się z Washington Street
ruszyłem biegiem w nadziei, że nikt mnie tu nie dostrzeże. Na następnym rogu
Babson Street ku memu przerażeniu zobaczyłem, że jeden z domów jest
zamieszkany, o czym świadczyły zasłony w oknach, ale w żadnym nie paliło się
światło, udało mi się więc przejść obok spokojnie.
Na Babson
Street, krzyżującej się z Federal Street, prześladowcy mogli mnie łatwo
zauważyć, posuwałem się więc tuż przy samym murze pochylonych i nierówno
stojących budynków, dwukrotnie zatrzymując się w pustych drzwiach, gdy wydało
mi się, że hałas się wzmaga. Przede mną znowu otwierała się wolna przestrzeń
oświetlona księżycem, ale nie musiałem jej przemierzać. Kiedy zatrzymałem się
po raz drugi, zauważyłem, że odgłosy tym razem dochodzą z innego kierunku, i
ujrzałem mknący przez otwartą przestrzeń motocykl wprost ku Eliot Street,
krzyżującej się z Babson i Lafayette.
Kiedy tak
patrzyłem dławiąc się nagłym i silnym powiewem rybiego smrodu, zobaczyłem
gromadę dzikich, skulonych postaci zmierzających wielkimi susami i powłóczącym
krokiem w tym samym kierunku; była to więc grupa mająca pełnić straż przy drodze
do Ipswich, będącej przedłużeniem Eliot Street. Dwie postacie miały na sobie
luźne szaty, a na głowach diademy lśniące w poświacie księżyca. Chód tych
postaci był tak dziwny, że aż zimny dreszcz mnie przeszedł, miałem nawet
wrażenie, że nie idą, a podskakują.
Ruszyłem
dalej dopiero wtedy, gdy cała ta gromada zniknęła mi z pola widzenia. Skręciłem
w Lafayette i minąłem szybko Eliot Street bacząc, czy jacyś spóźnieni
prześladowcy nie zmierzają w tym kierunku. Od strony Town Square dochodziły
rechoczące i gwarne głosy, ale na nikogo się nie natknąłem. Najbardziej się
obawiałem przejścia przez szeroką i oświetloną księżycem South Street z
widokiem na morze, musiałem jednak poddać się ciężkiej próbie. Tutaj mogli mnie
łatwo wyśledzić, nawet ci, którzy pilnowali Eliot Street, też mogli mnie tu
wypatrzyć. Postanowiłem zwolnić tempo i przejść powłócząc nogami jak tubylcy.
Kiedy znowu
roztoczył się przede mną widok na morze — tym razem z prawej strony —
postanowiłem nie patrzeć w tym kierunku, ale nie mogłem się powstrzymać i
zerknąłem w bok, nie zapominając o powłóczeniu nogami. Niestety, nie zobaczyłem
statku, a łudziłem się, że przypłynął. Zauważyłem natomiast małą łódź wiosłową
płynącą do opuszczonej przystani, a zapełnioną czymś, przykrytym brezentem. Wioślarze,
choć z daleka niezbyt dokładnie widoczni, wyglądali jednak odrażająco.
Dostrzegłem też paru pływaków; na dalekiej, czarnej rafie świeciło teraz słabe,
ale jednostajne światełko, już nie migające ostrzegawczo, o dość dziwnym
kolorze, którego nie potrafiłbym określić. Ponad spadzistymi dachami, na prawo
ode mnie jarzyła się wysoka kopuła Gilman House, poza tym jednak panowała
kompletna ciemność. Zapach ryb, złagodzony na moment łaskawą bryzą, znowu
uderzył mnie w nozdrza z całą siłą.
Nim
zdążyłem przejść ulicę, usłyszałem gwar na Washington Street od strony
północnej. Dotarli właśnie do otwartej przestrzeni, skąd ujrzałem niepokojący
obraz morza rozjarzonego księżycem. Znajdowali się już całkiem blisko, a widok
ich zwierzęco wynaturzonych twarzy i pochylonych postaci posuwających się
jakimś nieludzkim krokiem, a przypominających gromadę psów, zupełnie mnie
przeraził. Jeden z nich poruszał się zupełnie jak małpa, dotykając długimi
rękoma ziemi; jakiś inny w luźnych szatach i z tiarą na głowie — zdawał się
posuwać skokami. To właśnie tę gromadę widziałem wtedy na podwórzu Gilman
House, byli najbliżsi mego tropu. Poniektórzy patrzyli w moją stronę, co mnie
napełniło strasznym lękiem, jeszcze bardziej więc zacząłem udawać to ich
powłóczenie nogami. Do dziś nie wiem, czy rzeczywiście mnie wtedy dostrzegli.
Jeżeli tak było, to moja strategia ich zmyliła, bo nie zmienili swojego kursu,
tylko posuwali się dalej, rechotliwie bełkocąc, a tak obrzydliwie, że nie
mogłem się w tym rozeznać.
Znalazłszy
się znów w mroku, zacząłem biec truchtem obok pochylonych domów spoglądających
pustymi oknami w ciemną noc. Przeszedłem na drugą stronę ulicy, skręciłem na
najbliższym rogu w Bates Street, kryjąc się w cieniu budynków od południowej
strony. Minąłem dwa domy, w których znać było ślady życia, w jednym paliło się
nawet światło w górnych oknach, ale nie natknąłem się na żadną przeszkodę.
Kiedy skręciłem na Adams Street, poczułem się trochę bezpieczniej, ale wkrótce
zamarłem, bo tuż przede mną wytoczył się z drzwi jakiś człowiek. Zbyt był
jednak pijany, aby mógł stanowić dla mnie zagrożenie, i tak dotarłem
bezpiecznie do magazynów składowych na Bank Street, będących w zupełnej ruinie.
Na tej
wymarłej ulicy ciągnącej się wzdłuż rzeki wszystko wydawało się zastygłe, a
szum wodospadów zagłuszał moje kroki. Do stacji musiałem przebiec jeszcze
kawałek drogi, zaś mury wielkich magazynów wyglądały straszniej niż mieszkalne
domy. Nareszcie ujrzałem przed sobą starą stację z arkadami — a właściwie jej
nędzne resztki — i ruszyłem prosto w kierunku szyn zaczynających się no drugim
jej końcu.
Były
zardzewiałe, choć jeszcze w niezłym stanie, podkłady przegniły, ale nie
wszystkie. Po takiej drodze ogromnie trudno było poruszać się swobodnie, a tym
bardziej biec, ale jakoś sobie radziłem. Przez pewien czas szyny prowadziły
przez długi, kryty most nad zawrotnej głębokości przepaścią. Moje dalsze kroki
uzależnione były od stanu mostu. Jeżeli okaże się to możliwe, przejdę po nim, a
jeśli będzie w bardzo złym stanie, muszę podjąć ryzyko dalszej wędrówki ulicą i
przedostać się przez najbliższy, nieuszkodzony most przy autostradzie.
Ten ogromny
stary most, długi jak stodoła, jaśniał widmowo w blasku księżyca i
stwierdziłem, że parę kroków dalej podkłady są całkiem solidne. Wszedłem
przyświecając sobie latarką i omal nie zwaliła mnie z nóg chmara nietoperzy,
która zerwała się z głośnym trzepotem. W połowie drogi znajdowała się groźna
wyrwa między podkładami, na widok której zawahałem się, czy zdołam ją pokonać,
jednakże zaryzykowałem, wykonałem desperacki skok, który na szczęście się udał.
Z radością
powitałem księżyc, kiedy wreszcie wydostałem się z tego makabrycznego tunelu.
Stare szyny przecinały River Street na przejeździe kolejowym i natychmiast
skręcały w pole, na którym już coraz słabiej czuło się ten nieznośny zapach
ryb. Gęste poszycie chwastów i dzikiej róży kryło mnie całkowicie, ale ubranie
miałem w strzępach. Rad jednak byłem, że się tutaj znalazłem, bo w razie
pogoni, miałem tu dobre schronienie. Byłem świadomy, że większa część trasy,
którą przemierzałem, musiała być widoczna z drogi prowadzącej do Rowley.
Wkrótce
pojawiły się bagna, a przez nie wiodła jedna tylko ścieżka na niskim,
trawiastym nasypie, ale zarośla nie były tu już tak gęste. Natknąłem się teraz
na coś w rodzaju wyspy trochę wyżej położonej, którą szyny przecinały w
płytkim, otwartym wykopie, zarośniętym krzakami i jeżynami. Bardzo się
ucieszyłem, że przynajmniej tutaj mogę się skryć, bo wedle tego, co widziałem z
okna hotelu, w tym miejscu szosa do Rowley biegła bardzo blisko. Na końcu
wykopu szyny przecinały ścieżkę i zbaczały na bezpieczną odległość. Tymczasem
jednak musiałem zachować daleko idącą ostrożność. Byłem pewien, że jak do tej
pory szyny kolejowe nie zostały objęte patrolem.
Nim zanurzyłem
się w wykop kolejowy, obejrzałem się za siebie, ale nie dostrzegłem moich
prześladowców. Stare wieżyce i dachy Innsmouth wspaniale i nieziemsko lśniły w
magicznym żółtym świetle księżyca i mimo woli pomyślałem, jak pięknie musiały
wyglądać w dawnych dniach, nim miasto zostało okryte mrokiem tajemnicy. Ale
kiedy spojrzałem w głąb lądu, uwagę moją przykuło coś, co mnie zaniepokoiło, i
przez chwilę zastygłem w bezruchu. Zobaczyłem — a może tylko tak mi się zdawało
— jakby jakieś dziwne falowanie daleko na południu; doszedłem do wniosku, że na
poziomie drogi do Ipswich wyłania się z miasta jakaś ogromna horda. Odległość
była duża, nie mogłem więc nic dojrzeć dokładnie, ale nie podobał mi się wygląd
tej poruszającej się kolumny. Był to ruch zanadto rozfalowany, a odblask zbyt
jaskrawy w promieniach zachodzącego księżyca. Odnosiłem wrażenie, że słyszę też
jakieś odgłosy — mimo że wiatr wiał w przeciwnym kierunku — odgłosy zwierzęcego
skrobania i wrzasków jeszcze gorszych niż te, które niedawno słyszałem. Przez
głowę przemknęły mi najrozmaitsze domysły, niezbyt przyjemne. Mimo woli
pomyślałem o tych najprzeróżniejszych typach ludzkich w Innsmouth, ukrytych
podobno w rozpadających się już starych kanałach przy nadbrzeżu. Pomyślałem też
o grupie pływaków, których dostrzegłem na morzu. Szacując tę gromadę widoczną z
daleko, jak również wszystkie te, które pokrywały teraz okoliczne drogi,
doszedłem do wniosku, że liczba ścigających mnie jest o wiele za duża jak na
tak wyludnione miasto.
Skąd wzięły
się te wielkie tłumy? Czyżby stare, niezaplombowane kanały zapełnione były
pokrętnym, nie przynależącym do żadnej kategorii i przez nikogo nie
podejrzewanym życiem? A może rzeczywiście jakiś niewidzialny statek przywiózł
cały legion nieznanych przybyszów na tę piekielną rafę? Kim są wobec tego?
Dlaczego się tutaj znaleźli? Jeżeli taka kolumna obcych przybyszów grasowała na
drodze do Ipswich, to czy patrole na innych drogach też zostały wzmocnione?
Wszedłem w
zarośla wykopu kolejowego i posuwałem się powolnym krokiem, gdy nagle znowu
spowił mnie ciężki, odrażający zapach ryb. Czyżby wiatr zmienił kierunek na
wschodni, wiejący wprost od morza w stronę miasta? Pewnie tak, bo teraz
usłyszałem jakieś gardłowe pomruki z tamtej właśnie strony, dotąd zupełnie
cichej. Dochodziły mnie jeszcze inne odgłosy — coś w rodzaju zbiorowego
trzepotania i tupotu, które pobudzały wyobraźnię do granic wytrzymałości. Nie
mogłem się pozbyć jakichś pozbawionych logiki myśli na temat tej nieprzyjemnie
falującej kolumny na drodze do Ipswich.
Po chwili
smród i gwar nasiliły się jeszcze bardziej, więc zatrzymałem się drżąc na całym
ciele, rad, że mam kryjówkę w wykopie. Przypomniałem sobie, że właśnie tutaj
droga do Rowley podchodzi bardzo blisko do starej linii kolejowej, tuż przed
skrzyżowaniem i zakrętem na zachód. Coś się poruszało wzdłuż tej drogi,
położyłem się więc płasko, aż przejdzie i zniknie. Wdzięczny byłem niebiosom,
że te kreatury nie mają ze sobą psów do tropienia — pewnie zresztą byłoby to
niemożliwe na terenie tak cuchnącym rybami. Przycupnąwszy pośród krzaków w
piaszczystym dole czułem się raczej bezpieczny, choć wiedziałem, że moi
prześladowcy będą przechodzić naprzeciwko mnie w odległości nie większej niż
pięćdziesiąt metrów. Mogę ich zobaczyć, ale oni mnie nie zauważa, chyba ze
przez jakiś niefortunny przypadek.
A jednak
wzdragałem się przed ich widokiem. Widziałem przed sobą z bliska oświetlony
księżycem teren, przez który będą przechodzić, i pomyślałem, że to miejsce może
ulec bezpowrotnemu skażeniu. Są to, być może, najbardziej zwyrodniałe istoty
miasta Innsmouth, których lepiej byłoby nie zachować w pamięci.
Smród stał
się nie do zniesienia, a hałas był nieprzerwanym harmiderem rechotu, ujadania i
poszczekiwania, co wziąwszy razem bynajmniej nie przypominało ludzkiej mowy.
Czyżby to rzeczywiście były głosy ścigających mnie prześladowców? A może jednak
mają ze sobą psy? Nie udało mi się zauważyć żadnych zwierząt w Innsmouth.
Trzepot i szuranie niemal mnie ogłuszały, uznałem, że chyba nie zdołam spojrzeć
na te zdegenerowane stwory. Postanowiłem przez cały czas trzymać oczy
zamknięte, dopóki wszystkie te odgłosy nie oddalą się na zachód. Horda
znajdowała się już w pobliżu — powietrze przesycone było ich ostrym warczeniem,
a ziemia aż się trzęsła od kroków stawianych w niespotykanym rytmie. Dech mi
prawie zaparło i całą siłą woli nie otwierałem oczu.
Nawet teraz
nie mogę powiedzieć, czy to, co nastąpiło, było straszną rzeczywistością, czy
też koszmarną halucynacją. Późniejsza działalność rządu — na skutek moich
pełnych przerażenia próśb — potwierdza straszną prawdę. Ale czyż halucynacja
nie może się zdarzyć pod wpływem hipnotycznego czaru, jaki rzuca to stare,
widmowe miasto? Miejsca takie mają dziwne właściwości, a spuścizna obłąkańczej
legendy może działać na wyobraźnię nie tylko jednego człowieka, zwłaszcza
pośród wymarłych, cuchnących ulic, zbutwiałych dachów i kruszących się wieżyc.
Czyż nie jest to możliwe, że źródło obecnego, a tak zaraźliwego szaleństwa czai
się w głębiach tego widma, jakie roztacza się nad Innsmouth? Któż może być
pewien rzeczywistości po wysłuchaniu opowieści starego Zadoka Allena?
Funkcjonariusze rządowi nie znaleźli biednego Zadoka ani nawet żadnego po nim
śladu. Gdzie kończy się szaleństwo, a zaczyna rzeczywistość? Czyż nie jest
możliwe, że nawet ten mój ostatni strach i wizje były po prostu złudzeniem?
Muszę
jednak opowiedzieć, co widziałem, jak mi się zdaje, owej nocy w blasku
szyderczego księżyca na drodze do Rowley, tuż na wprost siebie, kiedy leżałem
pośród krzaków dzikiej róży, w pustym wykopie kolejowym. Oczywiście nie
dotrzymałem postanowienia, że nie otworzę oczu. Z góry było to skazane na
niepowodzenie, bo kto by uleżał z zamkniętymi oczami, kiedy cały legion
pochylonych, ujadających stworów nieznanego pochodzenia przesuwał się z rozgłośnym
trzepotem zaledwie w odległości pięćdziesięciu metrów?
Wydawało mi
się, że jestem przygotowany na najgorsze, i rzeczywiście powinienem być,
zważywszy na to, co już przedtem widziałem. Inni moi prześladowcy byli
niesamowicie wynaturzeni, nie powinienem więc mieć oporów, aby zobaczyć również
i te postacie, w których nie było nawet śladu normalności. Nie otworzyłem
jednak oczu, dopóki nie rozległ się ochrypły jazgot na wprost mnie. Zdałem
sobie sprawę, że długi sznur tych stworów musi być widoczny w miejscu, gdzie
zbocze wykopu łączy się z drogą przecinającą trakt, wtedy już nie potrafiłem
się oprzeć pokusie, bez względu na to, jaka potworność objawi mi łypiący
pożądliwym okiem księżyc.
Był to
koniec — koniec wszystkiego, co pozostało mi w życiu na tej ziemi, koniec
spokoju i wiary w integralność przyrody z ludzkim umysłem. Wszystko, co mogłem
sobie wyobrazić — nawet to, co zawdzięczam obłąkańczej opowieści Zadoka w
sensie dosłownym — nie dałoby się porównać z tą demoniczną, bluźnierczą wprost
rzeczywistością, jaką ujrzałem, czy też wydawało mi się, że ujrzałem. Na razie
tylko o tym wspominam, później muszę opisać już bez osłonek. Możliwe to, aby
nasza planeta spłodziła coś takiego i aby ludzkie oko naprawdę oglądało to, co
dotychczas znane było tylko rozgorączkowanej fantazji i nie mającej znaczenia
legendzie?
A jednak
widziałem ich, ciągnących niezliczonym strumieniem — wśród trzepotu, podskoków,
rechotania i beczenia — przy widmowym księżycu w groteskowej, złośliwej
sarabandzie niesamowitej nocnej mary. Niektórzy mieli po głowie wysokie tiary z
tego nieznanego biało-złotego metalu... inni jakieś dziwne szaty... a jeden,
idący na czele, ubrany był w niesamowity, czarny płaszcz i spodnie w paski,
miał też filcowy kapelusz zatknięty na czymś, co pozbawione było kształtu, a co
miało być głowa.
Dominował
wśród nich kolor szarozielony, choć brzuchy mieli białe. Ich ciała były lśniące
i oślizgłe, na grzbietach mieli łuski. Nie wydaje się, aby mogli mieć cokolwiek
wspólnego z antropologią, zaś ich głowy przypominały ryby, mieli też wielkie,
wyłupiaste oczy, wiecznie otwarte. Po bokach szyi widniały ruchome skrzela, a
ich długie szpony połączone były błona pławną. Podskakiwali nieregularnie,
czasem na dwóch kończynach, czasem na czterech. Zadowolony byłem, ze nie mają
ich więcej. Ich rechot i ujadanie, mające spełniać rolę artykułowanej mowy,
robiły o wiele gorsze wrażenie, aniżeli pozbawione wyrazu twarze.
Choć były
to straszliwe potwory, nie wydawały mi się obce. Zbyt dobrze wiedziałem, czym
są... bo czyż pamięć o tej złowieszczej tiarze w Newburyport nie była jeszcze
świeża? Kiedy zobaczyłem te bluźniercze żaboryby, ohydnie ukształtowane — żywe
i straszne — zrozumiałem, co ten przygarbiony, z tiarą na głowie kapłan w
mrocznej krypcie kościoła mi przypominał. Ich liczebność była nieodgadniona.
Wydawało mi się, że są ich całe tabuny, bo przecież moje przelotne spojrzenie
mogło objąć tylko niewielka ich cząstkę. Po chwili wszystko zniknęło mi z oczu,
bo, na szczęście, zemdlałem po raz pierwszy w życiu.
V
Lekki
deszczyk przywrócił mnie do przytomności w zarośniętym gąszczem wykopie
kolejowym. Nastał już dzień i kiedy chwiejnym krokiem wydostałem się na drogę,
w bagnie nie znać już było żadnych śladów. Przyprawiający o mdłości zapach ryb
zniknął, rozpadające się dachy Innsmouth i pochylone strzeliste wieże majaczyły
szarością na południowo-wschodnim widnokręgu, ale na całym tym pustym
słonobagnistym terenie nie wypatrzyłem żywej duszy. Mój zegarek jeszcze
chodził; okazało się, że minęło już południe. Cała ta koszmarna rzeczywistość,
z którą się zetknąłem, wydawała mi się teraz niejasna, ale czułem, że u jej
podłoża leży jakieś straszne zło. Postanowiłem uciekać od tego nieszczęsnego
Innsmouth, uprzednio jednak sprawdziłem, czy przy tak nadwerężonych siłach
jestem zdolny do dalszej wędrówki. Choć byłem słaby, głodny, przerażony i
oszołomiony, stwierdziłem, że mogę jednak iść dalej; i tak ruszyłem błotnistą
drogą do Rowley. Nim zapadł wieczór, dotarłem do wsi, w której mnie nakarmiono,
a także godziwie odziano. Zdążyłem na wieczorny pociąg do Arkham i następnego
dnia odbyłem długą i poważna rozmowę z urzędnikami państwowymi; potem
powtórzyłem wszystko w Bostonie. Zasadnicze elementy tych rozmów znane są
ogółowi, ja zaś, dla odzyskania równowagi, życzyłbym sobie, aby już nic więcej
nie było do powiedzenia. Jakieś szaleństwo chyba mnie ogarnia, a jednocześnie
jeszcze większy lęk... może nawet coś jeszcze bardziej niepojętego.
Nietrudno
sobie wyobrazić, że zrezygnowałem z dalszej wytyczonej trasy podróży, A tak
bardzo liczyłem na ciekawe doznania widokowe z dziedziny architektury i dawnej
przeszłości. Nie miałem też już odwagi oglądać tego dziwnego klejnotu, jaki
podobno znajdował się w Miskatonic University Museum. Urozmaiciłem sobie jednak
pobyt w Arkham zebraniem genealogicznych notatek, które od dawna mnie
interesowały; były to, co prawda, bardzo pobieżne dane, ale mogły mi się
przydać później, kiedy znajdę czas na ich zestawienie i skodyfikowanie. Opiekun
Stowarzyszenia Historycznego — pan E. Lapman Peabody — uprzejmie służył mi
pomocą i wyraził niezwykłe zainteresowanie, kiedy powiedziałem mu, że jestem
wnukiem Elizy Orne z Arkham, która urodziła się w 1867 roku i poślubiła Jamesa
Williamsona z Ohio mając lat siedemnaście.
Mój wuj, a
brat mojej matki, był prawdopodobnie w Arkham wiele lat temu w tej samej
sprawie co ja; a rodzina mojej babki była zdaje się przedmiotem miejscowego
zainteresowania. Pan Peabody powiedział, że wiele mówiono na temat małżeństwa
jej ojca, Benjamina Orne, tuż po Wojnie Domowej, ponieważ zdziwienie budzili
przodkowie jego wybranki. Była podobno sierotą po Marshach z New Hampshire, a
kuzynką Marshów z Essex Country, ale uczyła się we Francji i raczej nie znała
swojej rodziny. Prawny opiekun ulokował jej pieniądze w bostońskim banku, które
były przeznaczone na jej utrzymanie, a także francuskiej guwernantki. Nikt w
Arkham nie znał nazwiska tego opiekuna, o którym z czasem ślad zaginął, i
guwernantka przejęła jego rolę na zasadzie polubownej umowy. Francuzka, nie
żyjąca już od dawna, milczała na ten temat, a podobno wiedziała znacznie
więcej, niż mówiła.
Najbardziej
jednak zdumiewał wszystkich fakt. że nie można było umiejscowić rodziców tej
młodej dziewczyny — Enoch i Lydia (z domu Meserve) Marsh — wśród znanych rodzin
w New Hampshire. Wielu przypuszczało, że była córką któregoś z tych głośnych
Marshów, miała bowiem tak charakterystyczne dla nich oczy. Jeszcze większym
zaskoczeniem była jej wczesna śmierć przy urodzeniu mojej babki — która była
jej jedynym dzieckiem. Mając już ustalony, niezbyt przyjemny stosunek do samego
nazwiska Marsh, niechętnie przyjąłem wiadomość, że przynależy ono do
genealogicznego drzewa moich przodków. Nie sprawiło mi też przyjemności, kiedy
pan Peabody napomknął, że i ja mam oczy Marshów. Ale wdzięczny mu byłem za
wszystkie informacje, które z pewnością okażą się dla mnie pożyteczne. Wziąłem
też ze sobą swoje notatki, a także wykaz przepisanych z ksiąg danych odnośnie
rodziny Orne'ów.
Prosto z
Bostonu pojechałem do domu, do Toledo, a potem spędziłem miesiąc w Maumee, żeby
przyjść do siebie po tej strasznej przygodzie. We wrześniu pojechałem do
Oberlin, na ostatni rok studiów, i aż do czerwca pochłonięty byłem nauką i
różnymi innymi sprawami, tylko od czasu do czasu wizyty przedstawicieli
rządowych w związku z kampanią, rozpoczętą na skutek mojego zeznania,
przypominały mi o tym, co przeżyłem. Mniej więcej w połowie czerwca, a w rok po
pobycie w Innsmouth, spędziłem tydzień u rodziny matki w Cleveland; tam
sprawdziłem moje genealogiczne dane z różnymi notatkami, wiadomościami
przekazanymi ustnie i tym, co pozostało w spadku, chcąc sporządzić
dokładniejszy wykres.
Nie było to
zadanie przyjemne, gdyż atmosfera w domu Williamsonów zawsze mnie przytłaczała.
Panowało tam jakieś niezdrowe napięcie i moja matka nigdy nie zachęcała mnie do
odwiedzania jej rodziców, kiedy jeszcze byłem dzieckiem, natomiast chętnie
widziała u nas w Toledo swego ojca. Urodzona w Arkham babka wydawała mi się
dziwna, prawie że mnie przerażała i wcale nie bolałem nad tym, kiedy całkiem
zniknęła. Miałem wtedy osiem lat i mówiono, że zrozpaczona uciekła z domu po
samobójstwie mojego wuja Douglasa, a jej najstarszego syna. Zastrzelił się po
podróży do New England, tej właśnie podróży, o której wspomniano mi w
Stowarzyszeniu Historycznym w Arkham.
Był podobny
do babki i też go nie lubiłem. Mieli jakieś dziwne spojrzenie, nigdy nie
mrużyli oczu i czułem się w ich obecności nieswojo. Moja matka i wuj Walter
wygadali inaczej. Przypominali ojca, ale już biedny kuzyn Lawrence — syn wuja
Waltera — był niemal wiernym wizerunkiem babki; z powodu złego stanu zdrowia umieszczono
go na stałe w zamkniętym sanatorium w Canton. Od czterech lat go nie widziałem,
ale wuj wspominał kiedyś, że stan jego zdrowia i umysłu jest bardzo niedobry.
To zmartwienie stało się zapewne przyczyną śmierci jego matki przed dwoma laty.
Tylko więc
dziadek i jego owdowiały syn mieszkali teraz w Cleveland, ale wspomnienie
przeszłości ciążyło nad ich domem. Wciąż nie lubiłem tego miejsca i starałem
się jak najszybciej przeprowadzić tam mój wywiad. Różne dokumenty i to, co
zostało przekazane ustnie, w dużej mierze uzupełnił jeszcze opowiadaniem
dziadek, ale jeśli chodzi o wieści na temat Orne'ów, musiałem głównie polegać
na wuju Walterze, który przedstawił mi całe swoje zbiory w postaci notatek,
listów, wycinków, fotografii i miniatur, wszystkiego, co otrzymał w spadku.
Kiedy
przeglądałem listy i zdjęcia, jakie pozostały po Orne'ach, przeraziłem się
swoimi przodkami. Jak już wspomniałem, babka i wuj Douglas zawsze wywoływali we
mnie jakiś niepokój, ale teraz, kiedy patrzyłem na ich fotografie, budziła się
we mnie odraza, byli jacyś zupełnie inni. Z początku nie mogłem tego zrozumieć,
ale stopniowo zacząłem podświadomie porównywać, choć za wszelka cenę starałem
się odrzucić nawet najlżejsze przypuszczenie. Tak charakterystyczny wyraz ich
twarzy miał teraz dla mnie zupełnie inną wymowę niż dawniej, a gdybym się
głębiej nad tym zastanowił, na pewno napełniłoby to mnie panicznym lękiem.
Największego
szoku doznałem jednak wtedy, kiedy wuj pokazał mi biżuterię Orne'ów,
przechowywano w depozycie w banku. Niektóre rzeczy były misternie i ciekawie
wykonane, lecz w jednej szkatułce znajdowały się klejnoty mojej tajemniczej
prababki, a wuj nie miał ochoty jej otwierać. Powiedział, że są dziwaczne i
brzydkie i jak się orientuje, nikt ich nigdy nie nosił, choć babka lubiła na
nie czasem popatrzeć. Wiązała się z nimi jakaś legenda, że przynoszą
nieszczęście, a francuska guwernantka prababki powiadała, że nie należy ich
nosić w Nowej Anglii, bezpiecznie można je tylko zakładać w Europie.
Odwijając
te klejnoty powoli i niechętnie wuj ostrzegał mnie, że będę zaskoczony ich
niespotykanym i odrażającym wyglądem. Artyści i archeologowie, którzy je
widzieli, ocenili wysoko ich mistrzowską robotę i niezwykły egzotyzm, ale nie
potrafili określić, z jakiego materiału zostały wykonane, ani też zakwalifikować
do jakiejkolwiek znanej na świecie tradycyjnej sztuki. Znajdowały się tam dwie
bransoletki, tiara i coś w rodzaju broszy, na której wyryta była płaskorzeźba z
motywami tak wymyślnymi, że trudno było na nie patrzeć.
Przez cały
czas trzymałem na wodzy uczucia, ale twarz zdradziła narastające we mnie
przerażenie. Wuj zaniepokoił się moim wyglądem i przestał odwijać klejnoty. Na
moją prośbę w końcu jednak odwinął je wszystkie, ale bardzo niechętnie.
Spodziewał się, że okażę zdumienie na widok tiary, nie spodziewał się jednak
mojej reakcji. Ja zresztą też nie, bo wydawało mi się, że jestem przygotowany
na to, co zobaczę. Ja natomiast, nie powiedziawszy ani słowa, zemdlałem,
podobnie jak rok temu w wykopie kolejowym, ukryty w gęstwinie dzikich róż.
Od tego
dnia życie moje stało się jedną wielką udręką, pełną lęku i nieustannych
rozważań. Już sam nie wiedziałem, ile w tym wszystkim jest szkaradnej prawdy, a
ile szaleństwa. Moja prababka wywodziła się z Marshów nieznanego pochodzenia,
zaś pradziadek mieszkał w Arkham... a czy to Zadok nie powiedział, że córka
Obeda Marsha i jego żony-potwora została wydana podstępnie za mąż za młodego
człowieka z Arkham? i co miała znaczyć uwaga starego pijaka o podobieństwie
moich oczu do oczu kapitana Obeda? Także w Arkham kustosz Stowarzyszenia
Historycznego powiedział, że mam oczy Marshów. Czyżby Obed Marsh był moim
prapradziadkiem? Kim wobec tego była... albo czym... moja praprababka? Może to
jednak jest jakieś szaleństwo? Te biało-złote klejnoty mógł przecież kupić
ojciec mojej prababki od jakiegoś marynarza z Innsmouth. A spojrzenie
wytrzeszczonych oczu babki i wuja, który popełnił samobójstwo, mogło być tylko
moją fantazją... czystą fantazją. rozbudzoną pobytem w Innsmouth, który takim
mrokiem spowił moją wyobraźnię. Ale dlaczego wuj popełnił samobójstwo
prześledziwszy losy naszych przodków w Nowej Anglii?
Przez ponad
dwa lata walczyłem z tymi myślami i nawet z pewnym powodzeniem. Ojciec załatwił
mi posadę w zakładzie ubezpieczeń i zatopiłem się w pracy biurowej bez reszty.
Jednakże zimą 1930-1931 zaczęły mnie nawiedzać straszne sny. Z początku tylko
co pewien czas i niezbyt wyraźnie, ale w miarę mijających tygodni zaczęty
występować coraz częściej i coraz wyraziściej. Otwierały się przede mną ogromne
połacie wody, a ja zdawałem się wędrować pośród zatopionych, tytanicznych
portyków i labiryntów o pokrytych wodorostami cyklopowych murach, mając za
współtowarzyszy jakieś groteskowe ryby. Potem zaczęły się pojawiać inne
postacie, a ja budziłem się zdjęty niesamowitym lękiem. Podczas snu zupełnie
się ich nie obawiałem — byłem jednym spośród nich; miałem ich nieczłowieczy
wygląd, poruszałem się w wodzie na ich sposób i zanosiłem modły w ich
świątyniach na dnie morza.
Działo się
w tych snach o wiele więcej, niż zdołałem zapamiętać, ale byłoby to
wystarczające, aby mnie uznać za obłąkanego albo geniusza, gdybym kiedykolwiek
ośmielił się to opisać. Coś naprawdę strasznego usiłowało wywrzeć na mnie swój
wpływ, czułem to, wyrwać mnie z normalnego życia i wciągnąć w niepojętą otchłań
mroku i nieznanego świata. Miało to na mnie wręcz okropny wpływ. Coraz bardziej
podupadałem na zdrowiu, co odbijało się też na moim wyglądzie, aż w końcu
zmuszony byłem zrezygnować z pracy i żyć spokojnie, w odosobnieniu, jak
inwalida. Na skutek wyczerpania nerwowego chwilami, jak zauważyłem, nie mogłem
zamknąć oczu.
Wtedy
gorączkowo zacząłem się przeglądać w lustrze. Nie jest przyjemnie obserwować
zmiany, jakie czyni choroba, ale w moim przypadku miało to podłoże o wiele
bardziej skomplikowane. Zauważył to także mój ojciec, bo zaczął mi się coraz
częściej przyglądać z wyrazem zdumienia i lęku na twarzy. Co się ze mną dzieje?
Czyżbym zaczynał być podobny do babki i wuja Douglasa?
Którejś
nocy śniło mi się, że spotkałem się z moją babką na dnie morza. Mieszkała w
fosforyzującym pałacu o wielu tarasach, otoczonym ogrodem jakby zarażonych
trądem koralowych krzewów i groteskowych wieloramiennych kryształowych kwiatów.
Powitała mnie serdecznie, choć równie dobrze mógł to być uśmiech ironiczny. Zmieniła
się — jak wszyscy w wodzie — i oznajmiła mi, że nigdy nie umarła. Wybrała się
natomiast tam, gdzie syn jej wszystkiego się dowiedział, a potem przeniosła się
do świata, którego cudami — przeznaczonymi także i dla niego — wzgardził,
zabijając się z pistoletu. Ten świat przeznaczony jest także i dla mnie — nie
zdołam przed nim uciec. Nigdy nie umrę, zawsze będę żył wśród tych, którzy żyli
już wtedy, kiedy jeszcze człowieka nie było na ziemi.
Spotkałem także jej babkę. Od osiemdziesięciu tysięcy lat
Pth'thya-i'yi żyje w Y'ha-nthlei i tam właśnie udała się po śmierci Obeda
Marsha. Y'ha-nthlei nie zostało zburzone przez ludzi żyjących na ziemi, choć
strzelali siejąc w morzu śmierć. Zostało uszkodzone, ale nie uległo
zniszczeniu. Jego mieszkańcy są niezniszczalni, choć czasem zdarza się, że
paleogeniczne czary dawno zapomnianych starych Bóstw obejmują nad nimi władzę. Obecnie
spoczywają, ale któregoś dnia, o ile nie zapomną, znowu powstaną, aby złożyć
daninę Wielkiemu Cthulhu, jakiej żąda. Ich nowe miasto będzie większe niż
Innsmouth. Zaplanowali, że się rozprzestrzenią, a na razie wybudowali sobie to
miasto przejściowo, na drugie musza jeszcze zaczekać. Za śmierć ludzi na ziemi,
do której się przyczyniłem, muszę ponieść karę, ale nie będzie ciężka. W tym
śnie ujrzałem po raz pierwszy Shoggothy, ale w tym momencie obudziłem się z
przeraźliwym krzykiem. Kiedy spojrzałem w lustro tego ranka, nie miałem już
wątpliwości, że całkiem przybrałem wygląd mieszkańca Innsmouth.
Dotychczas nie odebrałem sobie życia jak wuj Douglas. Kupiłem
pistolet automatyczny i nawet już się przymierzałem, ale nawiedzające mnie
ostatnio sny powstrzymywały mnie od tego kroku. Moje napięcie nerwowe i lęk
słabną powoli, czuję, jak nieznane głębie mórz przyciągają mnie do siebie, już
się ich nie boję. Słyszę i wykonuję w snach dziwne rzeczy, a budzę się
zachwycony, nie w lęku. Nie wierzę, abym musiał czekać na całkowitą przemianę
jak inni. Jeślibym czekał, ojciec zamknąłby mnie pewnie w zakładzie, tak jak
zamknięto biednego kuzyna. Oszałamiające, niesłychane i wspaniałe rzeczy
oczekują mnie tam, w głębinach, i wkrótce postaram się je odnaleźć. lä —
R'lyehl Cthulhu fhagn! lä lä! Nie, ja się nie zabiję, nic mnie do tego nie
skłoni!
Zorganizuję ucieczkę mego kuzyna z tego domu szaleńców w
Cantonie i obaj wybierzemy się do spowitego cudowną tajemnicą Innsmouth. Popłyniemy
do rafy i zanurzymy się w czarną otchłań, dotrzemy do usianego kolumnami miasta
Cyklopów Y'ha-nthlei i w tej siedzibie Morskich Istot będziemy mieszkać w
chwale i wspaniałościach na wieki.