HOWARD PHILLIPS LOVECRAFT
„ZAPOMNIANE MIASTO”
(„The
Nameless City”)
Tłumaczenie:
Robert P. Lipski
Kiedy tylko zbliżyłem się do zapomnianego miasta, czułem, że
było przeklęte. Wędrowałem przez sprażoną,
przerażającą dolinę skąpaną w blasku księżyca i w pewnej chwili ujrzałem je,
sterczące niesamowicie ponad piaskami. Wyglądało tak jak części trupa, które
mogłyby wystawać ze źle wykopanego grobu. Strach przemawiał przez sterane czasem kamienie tej sędziwej pozostałości potopu,
tej prapramatki najstarszej z piramid i naraz
niewidoczna aura poraziła mnie, nakłaniając, bym wycofał się przed pradawnymi i
złowrogimi sekretami, których nie powinien ujrzeć żaden człowiek i jak dotąd
nikt nie zdołał się na to poważyć.
Daleko pośród pustyni Arabii leżało zapomniane, pozbawione
nazwy miasto, murszejące i niewyraźne. Jego niskie mury są niemal w zupełności
ukryte wśród nagromadzonych przez niezliczone stulecia piasków. Musiało być
tutaj, zanim położono kamień węgielny pod Memphis i
zanim wypalono cegły na budowę Babilonu. Nie ma tak starych legend, by
zapamiętano w nich jego nazwę lun choćby to, czy kiedykolwiek tętniło ono
życiem. Szeptem mówi się o nim przy ogniskach i w namiotach szejków
koczowniczych plemion, aby wszystkie ludy, nie wiadomo właściwie
dlaczego, skrzętnie je omijały. To o tym właśnie miejscu Arab Alhazred, szalony poeta, śnił pewnej nocy, zanim stworzył
swój niewyjaśniony kuplet:
Nie umarło, co spoczywać w uśpieniu wieki całe może,
A czasu upływ w końcu i śmierć nawet zmoże.
Powinienem był wiedzieć, że Arab miał ważki powód, by unikać
miasta bez nazwy, miasta, o którym krążyły dziesiątki legend i którego nie
widział żaden śmiertelnik, a jednak nie ulękłem się
ich i z mym wielbłądem wybrałem się na niedostępne, pustynne odludzie. Tylko ja
je widziałem i dlatego na żadnej twarzy nie ma tylu upiornych, zrodzonych ze
strachu zmarszczek jak na mojej i nikt inny nie drży równie gwałtownie, gdy
nocą wiatr uderza w szyby okien. Gdy dotarłem do miasta pogrążonego w ciszy i
spokoju bezkresnego snu, spojrzało na mnie lodowato w promieniach zimnego
księżyca, na przekór dziennemu żarowi pustyni. A gdy odpowiedziałem
spojrzeniem, zapomniałem o mej radości z jego odnalezienia i zatrzymawszy się,
zsiadłem z wielbłąda, aby zaczekać do świtu. Czekałem wiele godzin, aż niebo o
świcie poszarzało, gwiazdy przybladły, a szarówka nabiegła różem ozdobionym
domieszką złota. Usłyszałem jęk i ujrzałem tuman piaskowej burzy omiatający
prastare kamienie, choć niebo było czyste, a przestwór pustyni spokojny jak
okiem sięgnąć. Nagle nad horyzontem w oddali pojawił się gorejący skrawek
słońca, widoczny poprzez kłęby piaskowej zawieruchy, która na szczęście już
słabła, i przejęty odniosłem nagle wrażenie, jakby gdzieś z odległej otchłani
doszły mnie dźwięczne, metaliczne odgłosy, zdające się witać przybycie
ognistego dysku, tak jak witał go Memnon, stojąc nad
brzegiem Nilu. Zadźwięczało mi w uszach i wyobraźnia zaczęła podszeptywać
najróżniejsze wizje, gdy poprowadziłem wolno mego wielbłąda w stronę tego
zakazanego miejsca, które spośród wszystkich śmiertelników ja tylko zdołałem
zobaczyć.
Krążyłem wśród resztek fundamentów domów i placów, nie
znajdując ani jednego hieroglifu czy inskrypcji mówiącej o ludziach - jeżeli to
w ogóle byli ludzie - którzy wybudowali to miasto i mieszkali w nim w
zamierzchłej, zapomnianej przeszłości. Przeszłość tego miejsca srodze i
nieprzyjemnie dawała mi się we znaki i z utęsknieniem wypatrywałem jakiegoś
śladu czy urządzenia mogącego stanowić dowód, że miasto owo istotnie było
wytworem rąk ludzkich. Wśród ruin dostrzegłem pewne proporcje i wymiary, które
bynajmniej nie przypadły mi do gustu. Miałem ze sobą wiele narzędzi i zabrałem
się za przekopywanie niektórych zasypanych budowli, ale robota szła mi opornie
i nie dokonałem żadnych znaczących odkryć.
Gdy powróciły noc oraz księżyc, poczułem lodowaty wiatr,
przywodzący ze sobą nowe lęki, toteż nie odważyłem się pozostać w mieście. Gdy
wyszedłem poza pradawne mury, aby udać się na spoczynek, z tyłu za mną pojawił
się mały, świecący tuman burzy piaskowej omiatający szare kamienie, choć
księżyc świecił jasno i większość pustyni wydawała się spokojna.
Obudziłem się o świcie. W nocy dręczyły mnie koszmary, w
uszach dźwięczało, jak od jakiegoś metalicznego łoskotu. Ujrzałem słońce
łypiące czerwono przez ostatnie podmuchy niewielkiej burzy piaskowej wiszącej
nad zapomnianym miastem bez nazwy i szczególną uwagę zwróciłem na panujący
dookoła spokój. Raz jeszcze udałem się w głąb posępnych ruin kryjących się
wśród piasków jak troll pod łóżkiem, ale i tym razem moje poszukiwania
pozostałości zapomnianej rasy spełzły na niczym. W południe zrobiłem przerwę na
odpoczynek, a następnie zająłem się badanie murów, ulic i zarysów niemal
zupełnie pogrążonych w piasku budynków. Stwierdziłem, że miasto musiało być
rzeczywiście olbrzymie, i zastanawiałem się nad źródłem jego wspaniałości.
Wyobrażałem je sobie w pełnej krasie w czasach tak odległych, że nie
pamiętaliby go nawet Chaldejczycy, i pomyślałem o Sarnath
Przeklętym w krainie Mnar, kiedy ludzkość była
jeszcze młoda, i o Ib wykutym w szarym kamieniu, zanim na ziemi pojawił się w
ogóle człowiek.
Nagle natknąłem się na miejsce, gdzie z piasku wyłaniała
się, tworząc niski klif, lita skała. Tu, z nieskrywaną radością ujrzałem coś,
co pozwoliło mi mieć nadzieję na rychłe odkrycie śladów poszukiwanego przeze
mnie przedpotopowego ludu. Powierzchnia skały była topornie obrobiona, stworzono
z niej fasadę kilku małych, przysadzistych kamiennych domów lub świątyń.
Wnętrza mogły zawierać zachowane sekrety pradawnych czasów, zbyt odległych, by
można je sobie w ogóle wyobrazić, choć burze piaskowe dawno temu usunęły z
kamienia wszelkie rzeźbienia, które mogły się na nim znajdować.
Mroczne wejścia znajdujące się nieopodal, nisko umieszczone,
wszystkie bez wyjątku były zasypane piachem, ale za pomocą łopaty oczyściłem
jedną z nich i wczołgałem się do środka, zabierając ze sobą pochodnię, której
blask miał ujawnić wszelkie znajdujące się wewnątrz sekrety. Gdy wślizgnąłem
się do środka, stwierdziłem, że jaskinia rzeczywiście była świątynią, i
ujrzałem wyraźne ślady pozostawione przez rasę, która żyła tu i odprawiała
rytuały, zanim jeszcze miejsce to stało się pustynią. Prymitywne ołtarze,
kolumny i nisze, wszystkie osobliwie niskie, nie były puste. Choć nie
dostrzegłem żadnych rzeźb ani fresków, stało tu wiele pojedynczych kamieni,
obróconych tak, by nadać im symboliczne kształty. Ta cyzelowana komnata rzeźb
była dziwnie niska, trudno mi było bowiem wyprostować
się, nawet na klęczkach, pomieszczenie okazało się jednak tak wielkie, że blask
mej pochodni nie był w stanie oświetlić go całego.
W kilku kątach wstrząsnęły mną dziwne dreszcze, niektóre bowiem ołtarze i głazy sugerowały zapomniane
rytuały przeraźliwej, odrażającej i niewyjaśnionej natury. Zastanawiałem się,
jacy ludzie mogli wybudować i odwiedzać ową świątynię. Gdy ujrzałem już
wszystko, co znajdowało się w środku, ponownie wypełzłem na zewnątrz ogarnięty
gorączkowym pragnieniem ujrzenia tego, co skrywały inne świątynie.
Nadeszła noc, lecz pewne rzeczy, które ujrzałem, sprawiły,
że ma ciekawość przemogła lęk i nie uciekłem przed długimi, księżycowymi
ciemnościami, mrożącymi mi krew w żyłach, gdy pierwszy raz ujrzałem zapomniane
miasto. W świetle zmierzchu oczyściłem kolejny otwór i z nową pochodnią
wpełzłem do środka, by odkryć dalsze kamienie o niejasnym dla mnie znaczeniu i
symbole, które wcale nie okazały się bardziej czytelne niż te oglądane w
poprzedniej świątyni. Pomieszczenie miało równie niski strop, ale nie było tak
rozległe, kończyło się wąskim przejściem otoczonym z dwóch stron niewyraźnymi,
tajemniczymi relikwiami. Nimi się właśnie zainteresowałem, gdy rozległ się
poszum wiatru i parskanie mego wielbłąda na zewnątrz. Przerwałem swe badania i
wydostałem się na zewnątrz, by sprawdzić, co tak przestraszyło to biedne
zwierzę.
Księżyc świecił jasno nad prymitywnymi ruinami, skąpując swym blaskiem gęstą chmurę piasku, którą zdawał
się przywiewać silny, acz słabnący wiatr z jakiegoś miejsca na powierzchni
klifu, na wprost mnie. Wiedziałem, że to ten chłodny, piaszczysty wiatr
spłoszył mojego wielbłąda, i już miałem odprowadzić go w bezpieczniejsze
miejsce, gdy uniósłszy wzrok, stwierdziłem, że na szczycie klifu wcale nie było
wiatru. To mnie zdumiało i potwornie zaniepokoiło, ale natychmiast
przypomniałem sobie gwałtowne, miejscowe burze piaskowe zaobserwowane wcześniej
o świcie i zmierzchu, i uznałem to za całkiem normalne zjawisko. Musiało pochodzić
z jakiejś szczeliny w skale, połączonej z jaskinią, i obserwując wzburzony
piach, usiłowałem dojrzeć jego źródło. Wkrótce odkryłem, iż brał swój początek
z czarnego otworu świątyni znajdującej się dość daleko na południe, niemal
niewidocznej z miejsca, w którym stałem. Mimo zacinającego piasku
pomaszerowałem ku tej świątyni, która, gdy się zbliżyłem, okazała się dużo
większa od pozostałych, a jej wejście w mniejszym stopniu niż w innych zasypane
było zwałami zbitego piachu. Wślizgnąłbym się do środka, gdyby nie przeraźliwa
siła lodowatego wichru, który omal nie zgasił mej pochodni. Wiatr wypływał z
szaleńczą siła przez
ciemne wejście, zawodząc jak opętany, po czym burząc piasek i podrywając go w
górę, całymi tumanami wdzierał się w głąb osobliwych ruin. Niebawem wichura
osłabła i piasek zaczął opadać, lecz wrażenie, że wśród widmowych kamieni coś
się czaiło, nie ustało i kiedy spojrzałem na księżyc, wydawało mi się, że jego
tarcza faluje, jakbym patrzył na jego odbicie we wzburzonej wiatrem powierzchni
stawu. Bałem się bardziej, niż mógłbym to wyjaśnić, lecz nie na tyle, by
stłumić me pragnienie odkrycia nowych cudów, toteż kiedy
tylko wiatr ustał, wszedłem do ciemnego pomieszczenia, skąd się wydostawał.
Ta świątynia zgodnie z moimi przypuszczeniami była większa
od odwiedzanych dotychczas i musiała być zapewne naturalną jaskinią, jako że
szalały w niej wiejące z jakichś odległych miejsc wiatry. Mogłem stanąć tu
całkiem wyprostowany, ale zauważyłem ,że kamienie i
ołtarze również tutaj były tak samo niskie jak w tamtych świątyniach. Na
ścianach i suficie po raz pierwszy spostrzegłem ślady sztuki artystycznej
pradawnej rasy, osobliwie malowane zawijasy, z których w wielu miejscach
odpadła farba. Na dwóch ołtarzach dojrzałem z narastającym podnieceniem labirynt
cyzelowanych, meandrycznych płaskorzeźb. Uniósłszy pochodnię, przekonałem się,
że kształt sufitu również był zbyt regularny, aby mógł być dziełem natury, i
zastanawiałem się, kim byli prehistoryczni kamieniarze, którzy się tutaj kiedyś
mozolili. Ich zdolności inżynieryjne musiały być przeogromne.
Wtem jaśniejszy blask fantastycznego płomienia ukazał mi to,
czego szukałem - otwór wiodący do odleglejszych czeluści, skąd napływał ów
srogi wiatr - i ogarnęła mnie słabość, kiedy ujrzałem małe, wspaniale obrobione
drzwiczki osadzone wprawnie w litej skale. Wsunąłem do środka rękę z pochodnią
i ujrzałem czarny tunel, którego sklepienie opadało nisko wraz z obniżaniem się
kondygnacji licznych wąskich, małych i bardzo stromych schodów. Zawsze będę
widział je w mych snach, bo udało mi się poznać ich znaczenie. Wtedy jeszcze
nie wiedziałem, czy mam je nazywać schodami czy jedynie oparciem dla stóp na
opadającej ostro w dół stromiźnie. W moim umyśle pojawił się natłok szaleńczych
myśli, a słowa i ostrzeżenia arabskich proroków zdawały się napływać przez
pustynię z krain, które znamy, ku zapomnianemu miastu bez nazwy, którego
śmiertelnicy poznać się nie odważają. Mimo to zawahałem się tylko przez chwilę,
zanim wszedłem do środka i zacząłem schodzić ostrożnie po stromych wąskich
schodach. Jedynie w przeraźliwych koszmarnych wizjach wywołanych gorączką lub
narkotykiem można sobie wyobrazić zejście podobne do mojego. Wąskie przejście
ciągnęło się bez końca niemal pionowo w dół niczym gardziel jakiejś upiornej,
nawiedzonej studni, a pochodnia, którą trzymałem nad głową, nie była w stanie
rozjaśnić nieznanych czeluści, ku którym podążałem. Straciłem poczucie czasu i
zapomniałem spojrzeć na zegarek, choć z przerażeniem myślę o odległości, jaką
musiałem pokonać. Po drodze zwróciłem uwagę na nieznaczne wahania kierunku i
pochyłe zejścia. W pewnej chwili dotarłem nawet do długiego, niskiego,
poziomego tunelu, gdzie musiałem się wcisnąć nogami do przodu, trzymając
zapaloną pochodnię w wyciągniętej ręce. Tunel nie był dość wysoki, aby można w
nim klęknąć. Potem znowu były strome schody i opuszczałem się coraz to niżej i
niżej, bez końca, gdy w pewnej chwili moja pochodnia zgasła. Wtedy jednak nie
zwróciłem na to uwagi, bo kiedy sobie to uświadomiłem, wciąż trzymałem rękę nad
głową, jakby żagiew nadal się paliła. Byłem dość niezrównoważony, z uwagi na
mój instynkt i pragnienie poszukiwania rzeczy dziwnych czy niezbadanych, które
uczyniło ze mnie wędrowca, badacza odległych prastarych i zakazanych miejsc.
Gdy tak stałem pośród ciemności, mój umysł rozbłysnął
fragmentami zdobytych przeze mnie informacji, otworzył się kuferek z
zawartością wszystkiego co tajemne, diabelskie i
złowrogie. Przypomniałem sobie fragmenty tekstów szalonego Araba Alhazreda, apokryficznych koszmarów Damasciusa
i niesławnych cytatów delirycznego Image du Monde Gauthiera
de Metza. Powtórzyłem
osobliwe urywki i szeptałem do siebie o Afroarabie i
demonach, które płynęły z nim w głąb Oxus, później
zaś powtarzałem bez końca zdanie z jednej z opowieści Lorda Dunsany’ego
- o „nie rozbrzmiewającej echem czerni otchłani”. Gdy
zejście stało się zdumiewająco strome, śpiewnie wyrecytowałem fragment z
Tomasza Morusa, aż lęk nie pozwolił mi powiedzieć nic więcej:
W otchłani gardziel zmroczną czerń
Jak wiedźmi kocioł wypełniony
Wywarem jadzim i zdradliwym
W księżyca blasku uwarzonym
Wejrzałem, aby się przekonać
Czy nogę na wykrocie stawię
I wtedym zoczył w głąb otchłani
A cóżem ujrzał, to wyjawię
Jak oko sięgnąć me zdołało
Postrzegłem lśniące gładzią ściany
Czarną jak miazmat co Domena
Śmierci na brzeg wypluwa ją skalany.
Czas przestał istnieć, kiedy moje stopy znów stanęły na
twardszym, równym podłożu i znalazłem się w miejscu o nieco wyższym sklepieniu
niż w dwóch mniejszych świątyniach, znajdujących się teraz gdzieś nieopisanie
wysoko nad moją głową. Nie mogłem stanąć, lecz swobodnie ukląkłem wyprostowany
i po ciemku zacząłem brnąc na klęczkach to w tę, to w drugą stronę. Niebawem
zorientowałem się, że znalazłem się w wąskim przejściu, którego ściany zdobiły
drewniane przeszklone szafki. Ich widok w tym prastarym, odrażającym miejscu
zdziwił mnie niepomiernie, a po mych plecach przeszły zimne ciarki, gdy
uświadomiłem sobie, co mogło to oznaczać. Szafki stały po obu stronach
korytarza w regularnej od siebie odległości, podłużne i płaskie, ohydne,
przypominające kształtem i wielkością trumny. Gdy spróbowałem poruszyć kilka z
nich, okazało się, iż były mocno przytwierdzone do podłoża.
Korytarz był, jak stwierdziłem, długi, toteż ruszyłem nim
naprzód, a gdyby ktoś ujrzał mnie wtedy sunącego chwiejnie pośród ciemności,
widok ten z pewnością zmroziłby mu krew w żyłach. Od czasu do czasu krążyłem od
ściany do ściany, aby sprawdzić otoczenie i upewnić się, że pod ścianami wciąż
znajdowały się rzędy skrzyń. Człowiek jest przyzwyczajony do myślenia
wizualnego, toteż prawie zapomniałem o ciemności i wyobraziłem sobie bezkresny
korytarz z drewna i szkła, tak wyraziście, jakbym go ujrzał na własne oczy. I
wtedy, w chwili niemożliwej do opisania emocji, naprawdę go zobaczyłem.
Nie potrafię stwierdzić, kiedy moja wyobraźnia zlała się w jedno z widzialną rzeczywistością, jednak przede
mną pojawiła się w pewnej chwili narastająca stopniowo poświata i zacząłem
postrzegać słabe zarysy korytarza i skrzyń, ujawnianych mi przez osobliwą
fosforescencję. Przez krótką chwilę było dokładnie tak, jak wszystko sobie
wyobraziłem, jako że poświata była bardzo słaba. Kiedy jednak ruszyłem w
kierunku światła, okazało się, jak wielce się omyliłem. Ten
korytarz nie był reliktem topornym jak świątynie w mieście
powyżej, lecz pomnikiem najwspanialszej i egzotycznej sztuki. Bogate,
żywe i fantastycznie śmiałe płaskorzeźby i freski tworzyły ciąg ściennych
malowideł, których linii i barw opisać nie sposób. Skrzynie wykonane były z
dziwnie złocistego drewna z wiekami ze szkła, a wewnątrz znajdowały się
zmumifikowane truchła istot wykraczających w swej groteskowości poza wszelkie
najśmielsze wyobrażenia, jakie mogą narodzić się w naszych koszmarach.
Opisanie tych okropieństw jest niemożliwe.
Były to istoty gadzie, niekiedy spokrewnione zapewne dalece
z krokodylem, innym znowu razem z foką, przeważnie jednak nie przypominały
żadnych stworzeń znanych biologom czy paleontologom na całym świecie. Nie były
większe od niskiego człowieka, a ich łapy w osobliwy sposób przypominały
delikatne ludzkie dłonie i stopy. Najdziwniejsze były jednak ich głowy, o
konturach łamiących wszelkie znane biologii zasady. Istot tych z niczym nie
można było porównać. W jednym trwającym mgnienie oka przebłysku przyszły mi na
myśl skojarzenia z kotem, buldogiem, mitologicznym satyrem oraz człowiekiem.
Zróżnicowanie było ogromne. Czyż sam Jowisz nie miał tak szerokiego i
sterczącego czoła, niemniej jednak rogi, brak nosa i szczęka jak u aligatora
umiejscowiły te istoty poza wszelkimi ustalonymi w biologii kategoriami. Przez
chwilę zastanawiałem się nad realnością tych mumii, na wpół podejrzewając, iż
były to sztuczne bałwany, niebawem jednak stwierdziłem, że mogły one istotnie
należeć do jakiegoś prehistorycznego gatunku, który istniał w czasach, kiedy
zapomniane miasto tętniło jeszcze życiem. Ich groteskowość podkreślał fakt, że
większość z tych istot miała na sobie bogato zdobione szaty z najprzedniejszych
materiałów, skrzące się złotem, drogimi kamieniami i nieznanymi lśniącymi metalami.
Te pełzające istoty musiały być bardzo ważne, skoro
zajmowały pierwsze miejsce wśród tych zdobionych freskami ścian. Artysta z nie mającym sobie równych kunsztem nakreślił je w ich
świecie, gdzie miały własne miasta i ogrody urządzone specjalnie dla ich
potrzeb, ja zaś nie mogłem oprzeć się pokusie by stwierdzić, że ich obrazkowa
historia była alegorycznym odzwierciedleniem historii i rozwoju rasy oddającej
im cześć. Istoty te, jak powiedziałem sam sobie, były dla mieszkańców
zapomnianego miasta tym, czym wilczyca dla Rzymu i czym są dla Indian niektóre
z totemowych bestii.
Z tej perspektywy mogłem, aczkolwiek z pewnymi
niedogodnościami, śledzić cudowną epicką historię owego miasta bez nazwy,
opowiedzieć o wielkiej portowej metropolii, która dominowała nad światem, zanim
z odmętów oceanu wyłoniła się Afryka, oraz jej zaciętą walkę, gdy morze cofało
się i pustynia postępowała coraz dalej w głąb żyznego ongiś lądu. Widziałem jej
wojny i triumfy, kłopoty i porażki, a potem rozpaczliwą walkę z pustynią, kiedy
tysiące mieszkańców miasta, ukazanych tu alegorycznie jako groteskowe
jaszczury, zostało zmuszonych. By ryć tunel w głąb ziemi, wiercić korytarze w
skałach w przedziwny, cudowny wręcz sposób do innego świata za sprawą i namową
kierujących nimi proroków. Było to zarazem niezwykle fantastyczne, jak i
realistyczne, a związek tego, na co patrzyłem, z przeraźliwą drogą, którą
przebyłem, nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Rozpoznałem nawet korytarze.
Gdy się tak skradałem korytarzem ku jaśniejszemu światłu,
ujrzałem ostatnie epizody utrwalonej na murach epopei - pożegnanie rasy, która
zamieszkiwała w zapomnianym mieście i dolinie wokół niego przez dziesięć
milionów lat; ludu, którego dusze obumarły, gdy zmuszony został opuścić miejsca
znane od tak dawna. Miejsca, gdzie przybyli się osiedlić jako nomadowie we
wczesnej młodości Ziemi, wykuwając w dziewiczych skałach te pierwotne
,prymitywne świątynie, których nigdy nie przestali odwiedzać jako miejsc
swego kultu.
Teraz w lepszym świetle przyjrzałem się freskom uważniej i
pamiętając, że dziwne gadostwory musiały przedstawiać
nieznanych ludzi, zacząłem zastanawiać się nad obyczajami zapomnianego miasta.
Wiele rzeczy było dziwnych i niewyjaśnionych. Cywilizacja znająca pisany
alfabet musiała znajdować się na wyższym etapie rozwoju niż nieskończenie
późniejsze cywilizacje Egiptu i Chaldei, były jednak pewne osobliwe
przeoczenia. Nie natknąłem się na przykład na rysunki przedstawiające śmierć
czy ceremonie pogrzebowe, z wyjątkiem fresków ukazujących wojny, przemoc i plagi.
Zastanawiał mnie ten dziwaczny brak scen naturalnej śmierci. Zupełnie jakby
sugerowano tu, dla przynoszącej radość i ukojenie iluzji, ideę
nieśmiertelności.
W końcu korytarza namalowane były wyjątkowo ekstrawaganckie
i malownicze oraz uderzające w swej wyrazistości sceny, które przedstawiały
zapomniane miasto opuszczone i obracające się w ruinę oraz dziwną, nową rajską
krainę, do której przebiły się przez pokłady skał groteskowe istoty. Na
freskach tych miasto i pustynna dolina ukazane były zawsze w blasku księżyca,
którego złoty nimb wisiał nad obróconymi w gruzy murami, ujawniając pełną
przepychu doskonałość dawnych czasów odzwierciedlaną zwodniczo i widmowo przez
artystę. Rajskie sceny były nazbyt ekstrawaganckie, by dać im wiarę, zwłaszcza iż ukazywały ukryty świat wiecznego dnia pełen
wspaniałych miast, eterycznych wzgórz i uroczych dolin. Na samym końcu
odniosłem wrażenie, że widzę oznaki artystycznego rozczarowania. Freski były
mniej udane i dziwaczniejsze nawet niż najbardziej osobliwa z przedstawionych
dotąd scen. Zdawały się rejestrować postępującą dekadencję prastarej rasy
usiłującej z narastającą zaciętością powrócić do zewnętrznego świata, skąd
przegnała ją ofensywa pustyni. Postaci ludzi - wciąż przedstawianych jako
święte gady - zdawały się stopniowo ginąć, podczas gdy ich duch, unoszący się
nad ruinami w blasku księżyca coraz bardziej przybierał na sile. Wycieńczeni
kapłani przedstawieni jako gady w bogato zdobionych szatach, przeklinali
powietrze w górze i wszystkich, którzy nim oddychali, przerażająca zaś ostatnia
scena ukazywała prymitywnie wyglądającego człowieka, być może założyciela
prastarego Irem, Miasta Kolumn, rozdartego na strzępy
przez członków starszej rasy. Pamiętam, jak Arabowie lękali się miasta bez
nazwy, i byłem zadowolony, że poza tym miejscem szare mury i sklepienia były
nagie.
Podziwiając freski, dotarłem prawie do końca nisko
sklepionego korytarza i ujrzałem bramę, przez którą wpływało do tunelu owo
dziwne światło. Zbliżywszy się do niej, krzyknąłem w głos, zdjęty zdumieniem na
widok tego, co znajdowało się po drugiej stronie, miast
bowiem innego, jeszcze jaśniej oświetlonego pomieszczenia ujrzałem
jedynie bezkresną pustkę emanującą oślepiający blask. Poczułem się, jakbym
patrzył z wierzchołka Mount Everestu na morze skąpanej w słonecznych
promieniach mgły. Z tyłu za mną był korytarz, tak niski, że nie mogłem w nim
stanąć, przede mną zaś nieskończony przestwór podziemnej luminescencji.
Z korytarza wiodły w otchłań światłości kolejne, strome i
wąskie schody, równie małe i liczne jak te, którymi dotarłem aż tutaj, ale
widziałem tylko kilka pierwszych stopni, resztę przesłaniały jarzące się biało
opary. Przy lewej stronie korytarza znajdowały się otwarte na oścież masywne
odrzwia z mosiądzu, niewiarygodnie grube i ozdobione fantastycznymi
płaskorzeźbami, które zatrzaśnięte i zamknięte na głucho, mogły oddzielić na
dobre całą tę wewnętrzną krainę światłości od krypt i korytarzy wykutych w
skałach. Spojrzałem na schody, ale za nic nie odważyłem się na nie zstąpić.
Dotknąłem otwartych mosiężnych odrzwi, ale nie byłem ich w stanie poruszyć. W
końcu osunąłem się bez sił na kamienną podłogę, a umysł mój gorzał
od błyskotliwych skojarzeń, których nawet śmierci podobne wyczerpanie nie było
w stanie odegnać.
Gdy tak leżałem z zamkniętymi oczami, rozmyślając, przyszło
mi na myśl wiele rzeczy związanych z freskami, na które dotąd nie zwróciłem
uwagi, a które nabrały dla mnie całkiem nowego i przerażającego znaczenia -
sceny przedstawiające zapomniane miasto w okresie swego rozkwitu - żyzną dolinę
dokoła i odległe lądy, z którymi handlowali tutejsi kupcy. Alegoria pełzających
istot zastanawiała mnie swym uniwersalnym znaczeniem i nie mogłem nadziwić się,
że można było przedstawić w ten sposób tak ważną i widowiskową historię.
Na freskach zapomniane miasto ukazane było w proporcjach
odpowiadających gadom. Zastanawiałem się, jakie były jego prawdziwe proporcje i
wspaniałości, po czym przez jakiś czas myślałem o pewnych dostrzeżonych w
ruinach osobliwościach. Przypomniałem sobie, jak niskie były te prymitywne
świątynie i podziemne korytarze, bez wątpienia wykute w ten sposób przez
szacunek dla łuskoskórych bóstw, którym oddawano tam cześć, choć dzięki temu
wyznawcy musieli niewątpliwie czołgać się na brzuchach jak gady.
Może odprawiane tam ceremonie zawierały również pełzanie w
celu naśladowania uwielbianych stworzeń. Żadna jednak teoria religijna nie
mogła wytłumaczyć, dlaczego podziemne korytarze pod świątyniami miałyby być
równie nisko sklepione jak pomieszczenia powyżej, ba, nawet niżej, gdyż w korytarzach
tych nie dało się pewnie swobodnie uklęknąć. Kiedy pomyślałem o pełzających
istotach, których zmumifikowane truchła znajdowały się tak blisko mnie,
poczułem nowy przypływ lęku. Umysł ludzki działa w
dziwny sposób i przywołuje osobliwe skojarzenia. Ze zgrozą odegnałem
więc od siebie myśl, że ten nieszczęsny prymitywny człowiek rozdarty na
strzępy na ostatnim fresku mógł być jedyną ludzką istotą pośród mnogości
reliktów i symboli przedwiecznego życia.
Jak zawsze jednak w mym dziwnym, pełnym wędrówek życiu
strach został wkrótce wyparty przez ciekawość, świetlista otchłań bowiem i to,
co się mogło w niej znajdować, przedstawiały sobą zagadkę godną największego badacza. Nie wątpiłem, że na końcu tych schodów istniał
świat pełen cudów i tajemnic. Miałem nadzieję, że znajdę tam wspomnienia istot
ludzkich, których nie przedstawiono na umieszczonych w tunelu freskach.
Malowidła przedstawiały niewiarygodne miasta i doliny, a moja fantazja tworzyła
obrazy niesamowitych, oczekujących na mnie w dole, gigantycznych, cudownych
ruin.
Moje lęki tyczyły się bardziej przeszłości niż przyszłości.
Nawet fizyczna groza mego położenia, gdy tak leżałem w ciasnym tunelu pełnym
martwych gadów i przedpotopowych fresków całe mile pod powierzchnią znanego mi
świata, o wyciągnięcie ręki od krainy światła i mgieł, nie mogła równać się z zabójczą
trwogą, którą poczułem, uświadamiając sobie, jak stare musiało być to miejsce.
I jak stara musiała być jego dusza. Zdawały się pochodzić z otchłani czasu tak
odległej, że nie sposób jej zmierzyć. Czas był jeszcze młody, podczas gdy to
miasto przeżywało okres największego rozkwitu, najstarsze
bowiem, najbardziej zdumiewające mapy na freskach ukazywały zupełnie
inną Ziemię, z innym układem oceanów i kontynentów, o których ludzkość zupełnie
dziś zapomniała. Jedynie tu i ówdzie dostrzec można było znajome współcześnie
kontury. O tym, co mogło wydarzyć się na przestrzeni eonów, odkąd zaprzestano
tworzenia tunelowych fresków, do momentu całkowitego wyginięcia nienawidzącej
śmierci rasy, nikt nie jest w stanie niczego powiedzieć. Niegdyś w tych
korytarzach i świetlistej krainie opodal tętniło życie, teraz byłem tu sam, z
reliktami zamierzchłej przeszłości, i drżałem na myśl o nieskończonych
stuleciach, w których relikty owe trwały na swej cichej, samotnej warcie.
Nagle poczułem kolejną fazę tego dojmującego lęku, który
ogarniał mnie sporadycznie, odkąd po raz pierwszy ujrzałem przerażającą dolinę
i zapomniane miasto skąpane w zimnym blasku księżyca. Pomimo wyczerpania
zacząłem podnosić się gorączkowo do pozycji siedzącej i powróciłem wzrokiem ku
mrocznym tunelom wiodącym w górę, ku zewnętrznemu światu. Ogarnęło mnie dziwne
przeczucie, to samo, które nakazało mi unikać miasta bez nazwy po zmierzchu, i
równie niewyjaśnione jak przenikliwe. Jednak już w chwilę później przeżyłem
silniejszy wstrząs, usłyszawszy wyraźny dźwięk - pierwszy, który przełamał
absolutną ciszę panującą w tych niemal grobowych czeluściach. Był to głęboki,
niski jęk jakby odległego tłumu dusz potępionych, dochodzący ze strony, w którą
patrzyłem.
Z każdą chwilą odgłos coraz bardziej przybierał na sile, aż
w końcu zaczął rozbrzmiewać przeraźliwym gromkim echem w dolnym korytarzu, a ja
równocześnie poczułem, że nagle zrobiło się zimno, jakby od strony tuneli i
miasta powyżej zrobił się przeciąg i do korytarzy zaczęło wpływać lodowate
powietrze. Już pierwszy podmuch przywrócił mnie do równowagi, natychmiast bowiem przypomniałem sobie burze piaskowe
szalejące u wejścia do czeluści o świcie i zachodzie słońca, owe chłodne
wichury, dzięki którym odkryłem wejście do sekretnych tuneli. Spojrzałem na
zegarek i stwierdziłem, że świt był już blisko, toteż zaparłem się o ścianę, by
stawić czoło wiatrowi, który wpływał na powrót do swej podziemnej domeny, którą
opuścił wieczorem. Strach mój znowu osłabł, jako że zjawiska naturalne nie
pobudzają do rozmyślań nad nieznanymi fenomenami.
Coraz silniejszy i bardziej zajadły nocny wicher wdzierał
się, wyjąc, jęcząc i zawodząc w otchłani wnętrza ziemi. Ponownie zległem płasko
na ziemi, przywierając, najlepiej jak potrafiłem, do podłoża, lękałem się bowiem, że silny wicher mógłby cisnąć mnie jak nieważkie
piórko przez otwartą bramę w głąb świetlistej otchłani.
Nie spodziewałem się takiej furii żywiołu i gdy poczułem, że
wolno, lecz nieubłaganie przesuwam się w kierunku czeluści, owładnęły mną
tysiące nowych lęków, obaw i imaginacji. Siła i zajadłość podmuchu ożywiła
niewiarygodne teorie i fantazje - raz jeszcze z dreszczem grozy porównałem
siebie do jedynego wyobrażenia istoty ludzkiej w przerażającym korytarzu,
wizerunku człowieka, który został rozdarty na strzępy przez nie mającą nazwy
rasę, w zajadłych bowiem atakach diabelskiej wichury
szalejącej opętańczo wokół mnie zdawałem się wyczuwać mściwy gniew, tym
silniejszy, że efekty jej działań wydawały się znikome. Wydaje mi się, że pod
koniec krzyczałem - byłem o krok od utraty zmysłów - ale jeżeli tak, jeżeli
rzeczywiście wyłem jak oszalały, mój wrzask utonął na dobre wśród zrodzonego w
czeluściach piekieł jazgotu i skowytu powietrznych widm.
Próbowałem się czołgać, walcząc z morderczym, niewidocznym,
znoszącym prądem, lecz był on silniejszy. Nie miałem się
czego uchwycić i wolno, nieuchronnie osuwałem się w stronę nieznanego
świata. W końcu musiałem jednak poddać się obłędowi - zacząłem
bowiem powtarzać raz po raz, bez końca, niewyjaśniony kuplet szalonego
Araba Alhazreda, który śnił o zapomnianym mieście.
Nie umarło, co spoczywać w uśpieniu wieki całe może,
A czasu upływ w końcu i śmierć nawet zmoże.
Tylko posępni zadumani bogowie pustyni wiedzą, co się wtedy
naprawdę wydarzyło - jakie nieopisane trudy i znoje musiałem pokonać pośród
ciemności lub jakiż Abaddon odprowadził mnie na
powrót do krainy żyjących, gdzie wspomnienie tego, co zaszło, nigdy mnie już
nie opuści i gdzie drżał będę, słysząc zawodzenie nocnego wiatru, do dnia,
kiedy wydam ostatnie tchnienie - lub kiedy - co gorsza
- ów wiatr zabierze mnie ze sobą. To było potworne, nienaturalne, kolosalne,
wykraczające ponad wszystko, w co może uwierzyć człowiek, nie licząc owych
rzadkich cichych, mrocznych godzin przedświtu, kiedy dręczy ludzi bezsenność.
Wspomniałem już, że furia tej wichury była iście diabelska,
piekielna, demoniczna, głosy zaś odrażające i przepełnione złem i ponadczasową
wrogością. Obecnie głosy te, mimo iż wciąż chaotyczne, zdawały się dla mego
udręczonego mózgu przyjmować bardziej zrozumiałą, artykułowaną formę. I nagle w
czeluściach grobu umarłych całe eony temu prastarych istot, głęboko pod
powierzchnią skąpanego w promieniach wstającego słońca świata ludzi, usłyszałem
upiorne przekleństwa, warkot i złorzeczenia czartów posługujących się dziwnym
językiem.
Odwracając się, ujrzałem odcinającą się na tle świetlistego
eteru otchłani, czego nie byłem w stanie dostrzec w półmroku korytarza,
koszmarną hordę pędzących jak szalone diabłów; szczerzących się upiornie,
łypiących nienawistnie wpół przezroczystych czartów należących do rasy, której
człowiek nie mógłby pomylić z żadną inną - były to pełzające potworne gadzie
istoty, mieszkańcy zapomnianego miasta.
A kiedy ucichł wiatr, znalazłem się wśród przeraźliwej
ciemności, mroku najgłębszego wnętrza ziemi, kiedy bowiem ostatnia z kreatur
przekroczyła granicę krainy świetlistego eteru, wielkie mosiężne drzwi
zatrzasnęły się za nią z ogłuszającym metalicznym hukiem, który rozbrzmiewając
dokoła gromkim, melodyjnym echem, przywodzić mógł na myśl całemu światu odgłos
powitania wschodzącego słońca, tak jak niegdyś Memnon
witał je, stojąc nad brzegiem Nilu.
KONIEC