ZIMNO
Prosicie, bym wyjaśnił, dlaczego obawiam się przeciągów,
drżę bardziej niż ktoś inny, wchodząc do zimnego pokoju, a gdy chłód wieczoru
wypiera ciepło spokojnego, jesiennego dnia, zaczynam odczuwać wyjątkową odrazę
i mdłości podchodzą mi do gardła. Są tacy, którzy twierdzą, że reaguję na zimno
jak inni na drażniący odór, i bynajmniej nie zamierzam temu zaprzeczać. Pragnę
obecnie przedstawić najbardziej przerażające zdarzenie, jakie przytrafiło się w
mym życiu, wam zaś pozostawiam dokonanie osądu, czy stanowi ono wystarczające
wytłumaczenie moich dziwactw.
Błędem jest wyobrażanie sobie, że groza nierozerwalnie wiąże
się z ciemnością, ciszą i samotnością. Ja napotkałem ją w świetle popołudniowego
słońca, pośród hałasu ruchliwej metropolii w obskurnej, zaniedbanej kamienicy
czynszowej i nie byłem bynajmniej sam, lecz z prozaiczną, nudną właścicielką i
dwoma silnymi, rosłymi mężczyznami. Wiosną 1923 roku podjąłem pracę w redakcji
pewnego taniego, słabo się sprzedającego czasopisma lv Nowym Jorku i nie mogąc
uiszczać opłat za czynsz, zmuszony byłem krążyć od jednego taniego lokum do
drugiego, w poszukiwaniu pokoju, który byłby w miarę zadbany, czysty i niezbyt
drogi, a na dodatek umeblowany. Wkrótce przekonałem się, że mogę co najwyżej
wybierać pomiędzy różnymi odmianami zła, aż pewnego dnia natknąłem się na dom
przy Czternastej Zachodniej i wzbudził on we mnie mniejszą odrazę niż
pozostałe.
Był to trzypiętrowy budynek z piaskowca, pochodzący z końca
lat czterdziestych, wyłożony boazerią i marmurem, którego przyćmiony teraz
nieco splendor zdawał się świadczyć o dawnej świetności. W pokojach, dużych,
przestronnych, ozdobionych niezwykłą tapetą i groteskowo ornamentowanymi
stiukowymi karnesami czuć było przytłaczającą woń wilgoci i niemożliwy do
określenia zapach jakichś potraw. Podłogi były czyste, pościel względnie
porządna, a woda dostatecznie ciepła i rzadko wyłączana, tak więc uznałem to
miejsce za dogodne do zahibernowania się w nim do czasu, aż uda mi się znów
stanąć na nogi. Właścicielka, niechlujna, niemal brodata Hiszpanka nazwiskiem
Herrero, nie zamęczała mnie plotkami i nie miała pretensji, że zbyt długo
paliłem światło w swoim pokoju na drugim piętrze od frontu, moi współmieszkańcy
zaś okazali się spokojnymi, cichymi, nie szukającymi wrażeń, stroniącymi od
ludzi Latynosami o dość prymitywnej, niewymagającej naturze. Drażnić mógł
jedynie hałas samochodów przejeżdżających ulicą.
Mieszkałem tam około trzech tygodni, kiedy wydarzył się
pierwszy osobliwy incydent. Pewnego wieczoru około ósmej usłyszałem kapanie
kropel na podłogę i uświadomiłem sobie, że już od pewnego czasu czuję drażniący
odór amoniaku. Unosząc wzrok, ujrzałem, że sufit był mokry i przeciekał.
Zalanie musiało nastąpić w kącie od strony ulicy. Pragnąc zapobiec
niebezpieczeństwu, pospieszyłem do sutereny, by powiadomić właścicielkę, ta zaś
zapewniła mnie, iż problem niebawem zostanie zażegnany.
- Dochtor Munoz - zawołała, wbiegając przede mną po schodach
- musiał rozlać swoje chymikalia. Jest za chory, aby samymu chodzić do lykarzy
- stale się jemu pogarsza - ale ni życzy sobie żadnej pomocy. Muszem rzeknąć,
że jest bardzo wydziwny w swojej chorobie - cały dzień bierze dziwnie pachnące
kompiele, nie wolno się jemu denerwować ani przegrzewać. Sam sobie prząta - w
jego małym mieszkaniu jest pełno butelek i machin - i nie pracuje jako doktor. Ale
kiedyś był wielgi, mój ojciec w Barcelonie słyszał o niem - a jeszcze ni tak
dawno wyleczył rękę hydraulikowi, który nagle zachorzał. Nigdy nie wychodzi,
tylko na dach, a mój chłopak, Estaban, przynosi jemu jedzenie, pranie,
lekarstwa i chymikalia. Mój Boże, tyn alamoniak on używa, coby siem schładzać!
Pani Herrero znikła na schodach prowadzących na trzecie
piętro, a ja wróciłem do swojego pokoju. Amoniak przestał się sączyć, wytarłem
powstałą kałużę i otworzyłem okno, aby przewietrzyć pokój. W chwilę potem
usłyszałem ciężkie kroki właścicielki w pokoju powyżej. Doktora Munoza nigdy
nie słyszałem, z wyjątkiem odgłosów wydawanych przez jakieś znajdujące się w
jego pokoju urządzenie mechaniczne, stąpał bowiem łagodnie i miękko.
Zastanawiałem się przez chwilę, na jaką nietypową chorobę
mógł cierpieć ów mężczyzna i czy upór, z jakim odmawiał pomocy z zewnątrz, nie
był czasem spowodowany bezpodstawną ekscentrycznością. Wybitne osobistości tego
świata często charakteryzują się nadmiernym patosem.
Mógłbym nigdy nie poznać doktora Munoza, gdyby nie atak
serca, który dosięgnął mnie niespodziewanie pewnego przedpołudnia, gdy
siedziałem, pisząc, w swoim pokoju. Lekarze ostrzegali mnie przed tym
zagrożeniem, a ja wiedziałem, że nie mam czasu do stracenia. Przypominając
sobie, co właścicielka powiedziała o pomocy udzielonej przez inwalidę choremu
robotnikowi, wdrapałem się na górę i niezdarnie zapukałem do drzwi pokoju
znajdującego się bezpośrednio nad moim. W odpowiedzi usłyszałem dobiegający
nieco z prawej strony silny głos, który doskonałym angielskim zapytał, kim
jestem i co mnie tu sprowadziło. Kiedy to wyjaśniłem, drzwi, obok tych, przed
którymi stałem, uchyliły się nieznacznie.
Powitał mnie powiew zimnego powietrza, i choć ów późny
czerwcowy dzień był jednym z najgorętszych tego roku, zadygotałem, przestępując
próg i wchodząc do olbrzymiego apartamentu, którego bogaty, urządzony ze
smakiem wystrój zdumiał mnie w porównaniu z resztą zaniedbanej i ogólnie dość
nędznej czynszówki. Składana kanapa pełniła obecnie rolę dziennej sofy, a
mahoniowe meble, okazałe draperie, stare obrazy i wytworne regały na książki
zdradzały, już na pierwszy rzut oka, iż znalazłem się w pracowni dżentelmena, a
nie, jak sądziłem, w sypialni kamienicy czynszowej. Przekonałem się teraz, że
„mały pokoik” znajdujący się bezpośrednio nad moim, pełen butelek i maszyn, o
których wspomniała pani Herrero, był, najkrócej mówiąc, laboratorium doktora;
salon zaś urządzony był w przestronnym pokoju sąsiednim, gdzie wygodne nisze i
pokaźna, przyległa łazienka mieściły wszelkie potrzebne mu rzeczy, sprzęty i
urządzenia.
Doktor Munoz musiał być bez wątpienia człowiekiem wysokiego
urodzenia, wyznającym przeróżne tradycje i dyskryminacje. Postać przede mną
była niska, lecz wybornie proporcjonalna i przyodziana w strój zdradzający
doskonałe dopasowanie i krój. Arystokratyczne oblicze, pozbawione jednak
aroganckiego wyrazu, zdobiła krótka, stalowoszara broda i staroświeckie
pincenez. Oczy były żywe i ciemne, a orli nos nadawał fizjonomii arabskiego
akcentu, choć reszta rysów była bez wątpienia celtycka. Gęste, starannie
przycięte włosy świadczące o regularnych wizytach fryzjera zgrabnie rozdzielały
się nad wysokim czołem, cały obraz zaś mówił wyraźnie o zdumiewającej
inteligencji, wysokim urodzeniu i błękitnej krwi płynącej w żyłach tego
człowieka.
Mimo to kiedy ujrzałem doktora Munoza w podmuchu zimnego
powietrza, poczułem odrazę, której nie mógł usprawiedliwić żaden szczegół jego
wyglądu czy zachowania. Jedynie jego chorobliwie blada cera i chłód dotyku
mogły stanowić powód owego odczucia, ale nawet powyższe mankamenty powinny być
wybaczone, z uwagi na inwalidztwo owego człowieka. Być może ten właśnie chłód
był przyczyną silnej odrazy, zimno wydało mi się bowiem nienormalne w tak
upalny dzień, a to, co anormalne, zwykle powoduje niechęć, nieufność i strach.
Niemniej jednak już wkrótce odraza prysła, przesłonięta
podziwem, gdyż dziwaczny lekarz od razu ujawnił swe wyjątkowe zdolności
zawodowe, pomimo lodowatego zimna i drżenia dłoni, które sprawiały wrażenie,
jakby zupełnie odsączono je z krwi. Najwyraźniej na pierwszy rzut oka zrozumiał
me potrzeby i udzielił pomocy z mistrzowską wprawą. Jednocześnie niezwykle
modulowanym głosem, aczkolwiek dziwnie pustym i pozbawionym tembru, zapewnił
mnie, że był najzagorzalszym spośród przeciwników śmierci i utracił całą
fortunę oraz wszystkich przyjaciół, prowadząc wieloletni eksperyment, dzieło
swego życia, mający na celu jej ostateczne pokonanie. Miał w sobie coś z
zagorzałego fanatyka i stał się niemal uciążliwie gadatliwy, gdy osłuchiwał
moją klatkę piersiową, a potem przygotował mieszankę jakichś leków
przyniesionych z mniejszego pokoju laboratoryjnego. Najwyraźniej towarzystwo
dobrze urodzonego mężczyzny było dlań w tym obskurnym miejscu przyjemną odmianą
i pod wpływem fali wspomnień z dawnych, lepszych dni rozwiązał mu się język.
Jego głos, mimo iż dziwny, miał kojący wpływ, nawet nie
czułem powiewu oddechu, gdy potok słów wypływał nieprzerwanie spomiędzy jego
ust. Starał się odwrócić mą uwagę od ataku, opowiadając o swoich teoriach i
eksperymentach. Pamiętam, jak taktownie pocieszał mnie, mówiąc o moim słabym
sercu, i z uporem maniaka twierdził, iż wola oraz świadomość są silniejsze niż
życie organiczne samo w sobie, tak więc, gdyby cielesną powłokę utrzymywano w
doskonałym zdrowiu i starannie konserwowano, dzięki pewnym nerwowym
wzmocnieniom wymienionych właściwości, można by osiągnąć całkiem wysoki stopień
animacji nerwowej, i to pomimo najpoważniejszych urazów, defektów, czy wręcz
braku większości kluczowych organów. Półżartem stwierdził, że któregoś dnia
mógłby nauczyć mnie żyć - lub w każdym razie posiąść pewien poziom świadomej
egzystencji - pomimo braku serca, jednego z najważniejszych ludzkich organów! Co
się tyczy jego, cierpiał na rozliczne choroby wymagające szczególnego
postępowania, w tym przebywania w stałym chłodzie. Każdy poważniejszy wzrost
temperatury mógłby na dłuższą metę okazać się dlań fatalny, panujący zaś w
mieszkaniu chłód, około 55-56° Fahrenheita, uzyskiwany był dzięki systemowi
pochłaniania amoniakowego chłodziwa, owemu silnikowi spalinowemu, którego
pracujące pompy słyszałem często w swoim pokoju poniżej.
Gdy w zdumiewająco krótkim czasie ustąpiły wszelkie objawy
ataku, opuściłem mroźny apartament jako oddany uczeń i przyjaciel osobliwego
odludka. Od tej pory okutany w gruby płaszcz często składałem mu wizyty,
słuchałem, podczas gdy on opowiadał o swych sekretnych badaniach i nieomal upiornych
rezultatach, a niejednokrotnie widziałem, że dygotał, gdy przeglądałem
niekonwencjonalne i zdumiewające stare woluminy na półkach jego biblioteczki. Muszę
dodać, że w końcu, dzięki starannej opiece doktora Munoza, zostałem nieomal
całkowicie wyleczony z mej choroby. Wyglądało na to, że nie podrwiwał on ze
średniowiecznych inkantacji, wierzył bowiem, iż owe tajemne, mroczne formuły
zawierały rzadkie psychologiczne bodźce, które mogły wywierać niezwykłe efekty
na całość systemu nerwowego, skąd wypływały wszelkie impulsy organiczne. Poruszyła
mnie jego opowieść o starym doktorze Torresie z Walencji, z którym dzielił
niegdyś eksperymenty i który pielęgnował go podczas ciężkiej choroby przed
osiemnastu laty, odkąd, nawiasem mówiąc, zaczęły się jego trwające po dziś
dzień dolegliwości zdrowotne. Sędziwy praktyk uratował swego kolegę po fachu,
lecz niemal natychmiast sam zapadł na tę samą posępną, śmiertelną chorobę i
został przez nią pokonany. Być może napięcie było zbyt wielkie - doktor Munoz
stwierdził bowiem jasno - choć z pominięciem szczegółów - że metoda leczenia
była doprawdy niezwykła, aczkolwiek niektórzy starsi i konserwatywni lekarze
mogliby nie zaakceptować pewnych niezbędnych dla całości elementów terapii. W
miarę upływu tygodni z żalem zauważyłem, że stan zdrowia mego nowego
przyjaciela z wolna, acz regularnie ulega pogorszeniu, co wcześniej niejasno
zasugerowała mi pani Herrero. Bladość jego lica stała się jeszcze bardziej
uderzająca, głos bardziej pusty i niewyraźny, ruchy mięśni zatracały koordynację,
umysł zaś i wola zdradzały mniejszą bystrość, inicjatywę i elastyczność. Munoz
również musiał chyba zdawać sobie sprawę z tej smutnej zmiany i powoli do jego
zachowania oraz słów wkradła się posępna ironia, która ożywiła we mnie uśpioną
dotychczas odrazę, tak wyrazistą podczas naszego pierwszego spotkania.
Odkrył w sobie dziwne kaprysy, zamiłowanie do egzotycznych
pachnideł i egipskich kadzidełek, aż w jego pokoju zaczęło pachnieć jak w
grobowcu jednego z faraonów z Doliny Królów. Jednocześnie wzrosły jego potrzeby
zimnego powietrza i z moją pomocą rozbudował układ rur z amoniakowym chłodziwem
znajdujący się w jego pokoju, zmodyfikował zestaw pomp i maszynę chłodzącą,
dopóki nie udało mu się osiągnąć poziomu temperatury rzędu 34-40° F, a ostatecznie
nawet 28° F. W łazience i laboratorium, rzecz jasna, panował nieco mniejszy
ziąb, aby woda nie zamarzała i by proces chemiczny nie uległ zahamowaniu. Sąsiad
z mieszkania obok zaczął skarżyć się na chłód bijący od przejściowych drzwi,
toteż pomogłem doktorowi usunąć ową niedogodność, obwieszając ścianę łączną
wyjątkowo grubymi, ciężkimi zasłonami.
Odniosłem wrażenie, że doktora Munoza ogarnia coraz większy,
narastający z dnia na dzień lęk, najczarniejsza z możliwych, posępna groza. Bez
przerwy mówił o śmierci, ale wybuchał pustym śmiechem, gdy padały wzmianki o
rzeczach takich jak pogrzeb czy przygotowanie do pochówku.
Tak czy inaczej, jowialny ongiś lekarz stał się człowiekiem
burkliwym, ponurym i nieprzyjemnym, ja wszakże, wdzięczny za uleczenie, nie
mogłem go opuścić i pozostawić obcym, toteż każdego dnia przychodziłem doń, by
posprzątać pokój i pomóc mu załatwić wszelkie codzienne potrzeby. Na te okazje
zakładałem kupiony specjalnie, gruby, bardzo ciepły płaszcz.
Robiłem również dla niego sprawunki i aż otwierałem oczy ze
zdziwienia, widząc, jak potężne baterie środków chemicznych zamawiał u
aptekarzy i w magazynach laboratoryjnych.
Wokół jego mieszkania zaczęła narastać niewytłumaczalna
atmosfera paniki. Cały dom, jak już wspomniałem, przesycony był odorem wilgoci,
niemniej smród w pokoju doktora był o wiele gorszy i wyczuwalny, pomimo
wszelkich wonności, kadzidełek czy silnych środków chemicznych, używanych
podczas nie mających końca kąpieli, odbywanych uparcie w samotności,
stwierdziłem przeto, iż fetor ów musi mieć jakiś związek z dręczącą Munoza
dolegliwością, i wzdrygnąłem się, rozmyślając nad istotą jego choroby.
Pani Herrero przeżegnała się, kiedy na niego spojrzała, i
opiekę nad nim przekazała wyłącznie mnie, zabroniła nawet swemu synowi,
Estebanowi, załatwiać dla doktora codzienne sprawunki. Kiedy zasugerowałem
sprowadzenie lekarza, chory nieomal wpadł w furię. Jeszcze nigdy nie widziałem
kogoś równie wzburzonego. Najwyraźniej obawiał się fizycznych skutków swego
brutalnego wybuchu, niemniej jego siła woli i poruszenie miast osłabnąć,
jeszcze się wzmogły i stanowczo odmówił położeni a się do łóżka. Zmęczenie będące
skutkiem przewlekłej choroby ustąpiło na rzecz zapału do pracy i ożywienia,
powrotu do celu stanowiącego wykładnię jego życia. Wydawało się, że rzucił
zuchwałe wyzwanie demonowi śmierci, nawet gdy ów prastary wróg ucapił go już w
swe mordercze szpony. Symulacja spożywani a posiłków, która zawsze w jego
przypadku wydawała się osobliwą formalnością, została całkowicie zarzucona;
chyba już tylko mentalna moc chroniła go przed ostatecznym załamaniem.
Wyrobił w sobie nawyk sporządzania jakichś długich dokumentów,
które starannie zapieczętowywał i przekazywał mi z zaleceniem, abym po jego
śmierci doręczył je pewnym, ściśle określonym z nazwiska osobom - większość z
nich zaadresowana była do Hindusów, ale jeden dokument miał trafić do rąk
własnych sławnego ongiś francuskiego lekarza - powszechnie uważanego obecnie za
zmarłego, na temat którego krążyły najróżniejsze, budzące trwogę, przekazywane
najcichszym szeptem plotki. Kiedy to się stało, spaliłem wszystkie te pisma nie
doręczone i nie otwierane. Jego wygląd i głos stał się wręcz przerażający,
obecność zaś była nieomal nie do zniesienia. Pewnego wrześniowego dnia na widok
Munoza mężczyzna, który przyszedł naprawić lampkę elektryczną na jego biurku,
doznał ataku epilepsji. Lekarz, zniknąwszy mu z oczu, przygotował, rzecz jasna,
lekarstwo, które w mig poradziło sobie z ową dolegliwością. Mężczyzna ten, i to
chyba było najdziwniejsze, przeżył koszmar wielkiej wojny, nie doznawszy ani
razu równie potężnego wstrząsu.
I nagle, w połowie października, nastąpiła niespodziewana
jak grom z jasnego nieba kulminacja koszmarów. Którejś nocy, około jedenastej,
zepsuła się pompa maszyny chłodzącej, tak że w ciągu trzech godzin proces
oziębiania stał się niemożliwy. Doktor Munoz wezwał mnie, waląc w podłogę, i
rozpaczliwie zabrałem się do dzieła, usiłując naprawić uszkodzenie, podczas gdy
mój gość klął w głos, w którym brzmiała niemożliwa do opisania, martwa,
grzechocząca pustka. Moje amatorskie wysiłki okazały się wszelako bezskuteczne,
a kiedy z pobliskiego, czynnego całą dobę warsztatu sprowadziłem mechanika,
okazało się, że do rana usunięcie usterki jest niemożliwe, gdyż konieczne jest
zdobycie i zamontowanie nowego tłoka. Gniew i lęk posępnego odludka narosły do
groteskowych rozmiarów, wydawało się, że lada moment jego wynędzniała cielesna
powłoka rozleci się na kawałki. Nagle gwałtowny spazm sprawił, że mężczyzna
przyłożył obie ręce do oczu i pognał do łazienki. Wychodząc, szukał drogi po
omacku; twarz miał mocno zabandażowaną i nigdy już nie ujrzałem jego oczu.
Chłód w
pomieszczeniu wyraźnie tracił na sile i około piątej nad ranem doktor powrócił
do łazienki, nakazując, bym przyniósł mu tyle lodu, ile zdołam zdobyć we
wszystkich dostępnych kafeteriach i drogeriach. Powracając z kolejnych
wycieczek i pozostawiając zdobyty lód przed zamkniętymi drzwiami łazienki,
słyszałem tylko niepokojący plusk dobiegający z wnętrza i ochrypły głos
skrzeczący ponaglająco: - Jeszcze! Jeszcze! - W końcu nastał ciepły dzień i
otwarto kolejne sklepy.
Poprosiłem
Estebana, aby pomógł mi, dostarczając lód, podczas gdy ja pojadę po pompę, albo
by przy wiózł pompę, a ja będę wciąż znosił do domu lód. On jednak zgodnie z
zaleceniem matki stanowczo odmówił.
W końcu
wynająłem mocno zaniedbanego nieroba, którego spotkałem na rogu Ósmej Alei, aby
donosił pacjentowi lód z niewielkiego sklepiku, w którym go przedstawiłem, a
sam zająłem się odszukaniem właściwej pompy tłoczącej i zaangażowaniem zespołu
fachowców, którzy by ją zainstalowali. Zadanie to zdawało się nie mieć końca i
wściekałem się niemal równie mocno, jak mój odludek, tracąc godzinę za godziną
na bezskuteczne telefony i gorączkowe przemieszczanie się z miejsca na miejsce,
zarówno metrem, jak i samochodem. Około południa natrafiłem na właściwy sklep z
częściami do maszyn, znajdujący się daleko w śródmieściu i około wpół do
drugiej po południu wróciłem do czynszówki z całą pompą i dwoma krzepkimi,
znającymi się na rzeczy monterami. Uczyniłem, co w mej mocy, i miałem nadzieję,
że zdążyłem na czas.
Czarna
zgroza najwyraźniej dotarła na miejsce przede mną. W domu panował nieopisany
chaos, a pośród bełkotu przerażonych głosów usłyszałem głęboki bas jakiegoś
modlącego się mężczyzny. Zło czaiło się w powietrzu, a mieszkańcy domu,
przesuwając w dłoni paciorki różańca, opowiadali, jak poczuli przeraźliwy odór bijący
spod zamkniętych drzwi apartamentu doktora. Wałkoń, którego wynająłem, jak się
okazało, umknął, krzycząc i tocząc obłąkańczo oczyma, niedługo po dokonaniu
drugiej dostawy lodu - być może było to skutkiem jego nadmiernej ciekawości.
Nie mógł, rzecz jasna, zamknąć za sobą drzwi, a jednak teraz były one zamknięte
na głucho - najprawdopodobniej od wewnątrz.
Ze środka
nie dobiegał żaden odgłos z wyjątkiem jakiegoś nieokreślonego, powolnego plusku
kapiących kropel.
Po krótkiej
konsultacji z panią Herrero i monterami, pomimo grozy zżerającej mą duszę,
doradziłem, aby wyłamano drzwi. Właścicielka zdołała jednak jakimś dziwnym
narzędziem z drutem przekręcić klucz w zamku od zewnątrz. Wcześniej
pootwieraliśmy drzwi do wszystkich innych pokoi w korytarzu i okna na całą
szerokość.
Teraz z
chusteczkami przy nosach, na drżących nogach weszliśmy do przeklętego
południowego pokoju, którego wnętrze skąpane było w ciepłych promieniach
wczesnopopołudniowego słońca.
Od
otwartych drzwi łazienki ciągnął się dziwny, ciemny, śluzowaty ślad, prowadząc
do drzwi na korytarz, a stamtąd do biurka, gdzie utworzyła się całkiem pokaźna,
mrożąca krew w żyłach kałuża. Na blacie leżała kartka, na której upiorna,
prowadzona na oślep ręka nakreśliła pospiesznie krótki list. Papier był potwornie
pomazany, jakby przez straszliwe szpony, które przesuwały się po kartce wraz z
pozostawianymi na niej słowami. Stamtąd szlak prowadził do kanapy i tam też się
kończył. Tego, co znalazło się lub znajdowało na kanapie, nie mogę i nie
ośmielę się tu opisać. Oto jednak, co udało mi się nie bez trudu odczytać z
usmarowanej lepką mazią kartki papieru, zanim zapaliłem zapałkę i zmieniłem ją
w popiół; oto, czego dowiedziałem się, zdjęty grozą, podczas gdy właścicielka i
dwaj mechanicy wybiegli jak szaleni z tego piekielnego pokoju, by przeraźliwie
bełkocząc, złożyć na najbliższym komisariacie nieskładne, mętne zeznania.
Owe upiorne
słowa w złocistych promieniach słońca wydawały się wręcz niewiarygodne, gdy
odczytywałem je przy wtórze ryku aut i ciężarówek sunących hałaśliwie wzdłuż
zakorkowanej Czternastej Ulicy, niemniej przyznać muszę, że nawet wtedy
uwierzyłem w ich prawdziwość. Czy wierzę w nie teraz - szczerze mówiąc, nie
wiem. Są rzeczy, o których lepiej nie debatować i jedyne, co mogę powiedzieć,
to, że nie cierpię woni amoniaku, a nagły podmuch zimnego powietrza nieomal
przyprawia mnie o omdlenie.
„To już koniec - brzmiały słowa nagryzmolone drżącą ręką. -
Nie ma już lodu, a dostawca tylko raz rzucił na mnie okiem i uciekł. Z każdą
minutą jest coraz cieplej, tkanki nie wytrzymają długo. Przypuszczam, że wiesz
- to, co mówiłem na temat woli, nerwów i konserwacji ciała, kiedy organy
przestają funkcjonować. To była dobra teoria, lecz nie dało się podtrzymywać
procesu w nieskończoność. Następowało stopniowe pogorszenie, zepsucie tkanek,
którego nie przewidziałem. Doktor Torres wiedział o tym, ale zmarł wskutek
szoku. Nie mógł znieść tego, co musiał uczynić. Jeśli miał postąpić zgodnie z
mymi zaleceniami, powinien umieścić mnie w jakimś specyficznym, ciemnym miejscu,
gdzie mógłbym odzyskać zdrowie. Organy, które raz wysiadają, nie zaczynają ni
stąd, ni zowąd działać od nowa. To musiało być zrobione po mojemu - w grę
wchodziła tylko sztuczna konserwacja - bo widzisz, ja nie przeżyłem tej
choroby, umarłem równo osiemnaście lat temu”.