“PRZYPADEK

CHARLESA

DEXTERA WARDA”

 

 

ROZDZIAŁ DRUGI

 

Poprzednik i groza

 

-1-

 

Zgodnie z krążącymi legendami oraz z tym, co usłyszał i wygrzebał Ward, Joseph Curwen był zadziwiającym, enigmatttycznym i w jakiś sposób przerażającym człowiekiem. W pierwszym okresie paniki spowodowanej czarną magią, lękając się zapewne kłopotów z powodu samotniczego trybu życia oraz chemicznych, czy też alchemicznych doświadczeń, które prowadził, opuścił był rodzinne Salem i przybył do Providence owej powszechnie znanej przystani dziwaków, ludzi niezależnych czy też mających odmienne przekonania. Blady mężczyzna około trzydziestki bardzo szybko zyskał obywatelstwo Providence i kupił sobie dom, dokładnie na północ od Gregory'ego Dextera, na samym dole Olney Street. Posesja ta stała na Stampers Hill na zachód od Town Street i później przyjęła nazwę Olney Court; w roku 1761, na tym samym miejscu, Curwen wybudował nowy, większy dom, który stoi tam zresztą do dzisiaj.

Najdziwniejsze było, iż Joseph Curwen wcale się nie postarzał od chwili swego przybycia do miasta. Rozpoczął pracę w przedsiębiorstwach okrętowych, nabył kawałek nadbrzeży w pobliżu Mile—End Cave w roku 1713, pomagał w przebudowie Great Bridge i Kościoła Kongregacjonistów na wzgórzu; przez cały ten czas zachowywał wygląd człowieka trzydziestopięcioletniego. Z upływem dziesięcioleci owa szczególna cecha wywoływać zaczęła wiele komentarzy; Curwen wyjaśnił jednak, iż miał krzepkich przodków, a ponadto prowadzi prosty tryb życia, co sprawia, że jest jaki jest. Jaki związek miała owa prostota z niewytłumaczalnym znikaniem i pojawianiem się tajemniczego kupca oraz z dziwnym światłem płonącym w oknach jego domu przez całe noce, nie wiedział tego w mieście nikt. Toteż i szukano innych wyjaśnień jego wiecznej młodości. Większość utrzymywała, że owa kondycja Curwena ma ścisły związek z mieszanymi przez niego i gotowanymi chemikaliami. Krążyły zresztą plotki o dziwnych substancjach, które przywoził na swoich statkach z Londynu i z Indii lub też nabywał w Newport, Bostonie czy Nowym Yorku; a kiedy z Rehoboth przybył stary doktor Jabez Bowen i po drugiej stronie Great Bridge, pod godłem Jednorożca i Moździerza otworzył skład apteczny, całe miasto wkrótce mówiło o lekach, kwasach i metalach, które małomówny samotnik nieustannie tam zamawiał i kupował. Wielu cierpiących na różne schorzenia, zakładając, że Curwen posiadł cudowne i tajemnicze umiejętności medyczne, zwracało się do niego o pomoc; i chociaż nigdy jej nie odmówił ordynując jakieś lecznicze napoje w dziwnych kolorach, to prawie nigdy nie brał za to zapłaty. W końcu, kiedy minęło dobrze ponad pięćdziesiąt lat od chwili przybycia obcego, a w jego twarzy odbiło się najwyżej lat pięć, ludzie zaczęli szeptać rzeczy bardziej mroczne, i ... bardzo chętnie wyszli naprzeciw jego pragnieniu samotności.

Prywatne listy i pamiętniki z tamtych lat przytaczają masę innych powodów, dla których Joseph Curwen najpierw był podziwiany, potem budził lęk, a w końcu wszyscy unikali go, jak morowego powietrza. Głośne było jego namiętne umiłowania cmentarzy, gdzie widywany był o różnych porach i w najprzeróżniejszych sytuacjach; brakowało jednak doniesień o jakichkolwiek jego praktykach, które dałyby mu miano hieny cmentarnej. Na Pawtuxet Road posiadał farmę, w której zazwyczaj spędzał lato; widywano go też jak wyrusza gdzieś konno o różnych porach dnia i nocy. Jedynymi jego służącymi, a zarazem stróżami była para posępnych Indian z plemienia Narragansett; mąż był niemy i przedziwnie wystraszony, a żona posiadała nader odrażające rysy twarzy, zapewne z powodu płynącej w jej żyłach domieszki krwi murzyńskiej. W przylegającej do domu przybudówce znajdowało się laboratorium, gdzie Curwen prowadził większość doświadczeń chemicznych. Ciekawscy tragarze i furmani, którzy dostarczali do małych drzwi na tyłach domu butle, worki lub pudła, długo opowiadali potem o niskim, zastawionym półkami pomieszczeniu z niezliczoną ilością fantastycznych retort, tygli, alembików i palników, przebąkując przy tym półgłosem, iż ten milczący “chemista" — co dla nich znaczyło alchemik — już niebawem znajdzie Kamień Filozoficzny. Najbliżsi sąsiedzi farmy — mieszkający w odległości ćwierć mili Fennerowie — opowiadali jeszcze dziwniejsze historie o pewnych dźwiękach, które — jak utrzymywali — dobiegały nocą z miejsca, które zamieszkiwał Curwen. Słychać było stamtąd krzyki i nieustanne wycia; bardzo też nie przypadała im do gustu ilość pasącego się na pastwiskach bydła, gdyż nie potrzeba było go aż tyle, by jednemu staremu człowiekowi i tak nielicznej służbie zapewnić mięso, mleko i wełnę. Gatunek zwierząt zmieniał się z tygodnia na tydzień, w miarę jak od farmerów w Kingston Curwen kupował coraz to nowe stada. Również z wielkiej, kamiennej przybudówki, która w miejscu okien miała jedynie wąskie szczeliny, emanowało coś niesłychanie odstręczającego.

Próżniaki gromadzące się przy Great Bridge, wiele miały do powiedzenia o miejskim domu Curwena w Olney Court; nie o tym wspaniałym, nowym, wybudowanym w 1761 roku, kiedy to już jego właściciel musiał liczyć sobie dobrze koło stu lat, ale o poprzednim — starym — z niskim dwuspadowym dachem pokrytym gontem i z poddaszem pozbawionym okien. Dom ów został rozebrany, deska po desce, a drewno spalone z zachowaniem zadziwiających środków ostrożności. To prawda, w tym akurat nie było nic osobliwego, ale godziny, w jakich widywano tam światła, tajemniczość dwóch smagłych, pełniących rolę służby cudzoziemców, obrzydliwy, niewyraźny mamrot niewiarygodnie wiekowego Francuza zarządcy, ogromne ilości jedzenia wnoszonego drzwiami, za którymi żyły tylko cztery osoby i rodzaj pewnych głosów prowadzących czasami przyciszone rozmowy w najdziwniejszych godzinach — wszystko to łączono z czymś, co znane było pod nazwą Pawtuxet, i miejsce to zaczęło się cieszyć bardzo niedobrą sławą.

W wyższych sferach również wiele się mówiło o domu Curwena. W miarę bowiem jak nowo przybyły stopniowo wciągał się w życie miasta, pracując czy to przy kościele, czy w handlu, zawierał naturalnie znajomości w lepszym towarzystwie, w którym potrafił się świetnie poruszać. Był dobrze urodzony, a Curwenowie czy też Carwenowie z Salem nie potrzebowali w Nowej Anglii rekomendacji. Joseph Curwen w młodości wiele podróżował, mieszkał jakiś czas w Londynie i miał za sobą co najmniej dwie podróże do Orientu; jego mowa, kiedy tego chciał, była mową wykształconego, kulturalnego Anglika. Z tych czy innych powodów jednak, Curwenowi nie zależało na towarzystwie. Wprawdzie nigdy nie odmówił nikomu gościny wprost, ale tworzył taką barierę sceptycyzmu, że niewielu tylko odważało się w jego obecności otworzyć usta z obawy, by nie wyjść na głupca.

Wydawało się, że w jego manierach czai się jakaś tajemnicza sardoniczna arogancja, zupełnie tak, jakby dzięki obcowaniu z potężnymi i lepszymi istotami, uważał wszelkie ludzkie stworzenia za przeraźliwie nudne. Kiedy w roku 1738 przybył z Bostonu doktor Checkley —wielki umysł — by objąć rektorat Kościoła Królewskiego, nie omieszkał złożyć wizyty człowiekowi, o którym tak wiele słyszał. Szybko jednak opuścił dom swego gospodarza, gdyż w jego mowie wyczuł jakieś złowieszcze treści. Pewnego zimowego wieczora, Charles Ward —dyskutując z ojcem —wyznał, że wiele dałby za to, by dowiedzieć się, jakie tajemnice starzec zwierzył błyskotliwemu klerykowi; wszyscy pamiętnikarze przyznawali zgodnie, że doktor Checkley nigdy nikomu nie powtórzył tego, co wówczas usłyszał. Ów zacny człek był dogłębnie wstrząśnięty i ilekroć potem rozmowa schodziła na temat Josepha Curwena, wyraźnie tracił wiele z radosnej pogody ducha.

Znany powszechnie natomiast był powód, dla którego inny człowiek o wyrafinowanym smaku i dużym wykształceniu unikał tego hardego pustelnika. W roku 1746 przybył do Providence pan John Merritt, starszy angielski gentelmen interesujący się literaturą i nauką. Przyjechał on z Newport do tego, szybko rozwijającego się miasta, by postawić tam swą piękną, wiejską posiadłość w Neck, która znajduje się obecnie w samym sercu dzielnicy najwspanialszych rezydencji. Pan Merritt prowadził komfortowe i w wielkim stylu życie; on pierwszy w mieście utrzymywał własny powóz i służbę w liberii, chlubił się też posiadaniem teleskopu, mikroskopu i świetnie dobranej biblioteki złożonej z angielskich i łacińskich książek. Słysząc, że Curwen jest posiadaczem najlepszego księgozbioru w Providence, pan Merritt zapowiedział się z wizytą i przyjęty został bardziej serdecznie niż ktokolwiek dotychczas. Jego nieskrywany zachwyt nad obfitą kolekcją ksiąg gospodarza, w której obok klasyki angielskiej, greckiej i łacińskiej znajdował się znakomity zestaw dzieł filozoficznych, matematycznych i naukowych — między innymi Paracelsusa, Agricoli, Van Helmonta, Sylviusa, Glaubera, Boyle'a, Boerhaave'a, Bechera i Stahla — sprawił, że Curwen zaproponował mu wizytę w laboratorium w swej farmie, dokąd nigdy jeszcze nikogo nie zaprosił. Obaj bez zwłoki udali się tam pojazdem Merritta.

Pan Merritt zawsze potem utrzymywał, że nie spotkał na farmie nic, co mogłoby budzić grozę. Przyznawał jednak, że same już tytuły książek w specjalnej bibliotece poświęconej zagadnieniom magii, alchemii i teologii, którą Curwen trzymał w frontowym pokoju, wystarczyły, by na zawsze wzbudzić w nim odrazę. Być może zresztą, że to sam wyraz twarzy właściciela, kiedy prezentował księgi, przyczynił się mocno do takiego uprzedzenia. Ta dziwaczna kolekcja, obok zestawu normalnych dzieł, które nie zaniepokoiły niczym Merritta, obejmowała wszystkich znanych mu kabalistów, demonologów i magów; była istną skarbnicą wiedzy z podejrzanych dziedzin alchemii i astrologii. Tłoczyły się tam obok siebie Hermes Trismogistus w wydaniu Mesnarda, Turba Philosopharum, Uber lnvestigationis Gebera; i Klucz Mądrości Artephousa; było tam wszystko, także kabalistyczny Zohar, Albertus Magnus Petera Jamma, Ars Magna et Ultima Raymonda Lullya w wydaniu Zetznera, Thesaurus Chemicus Rogera Bacona, Clavis Alchimiae Fludda, De Lapide Philosophico Trithemiusa. Bardzo licznie byli reprezentowani średniowieczni Żydzi i Arabowie; pan Merritt zbladł, gdy uniósł wspaniały wolumin, zwracający na siebie uwagę tytułem Qanoone — Islam, gdyż odkrył, że był to w rzeczywistości zakazany Necronomicon szalonego Araba Abdula Alhazreda, o którym słyszał tak potworne rzeczy szeptane tajemniczo parę lat wcześniej, związane z odkryciem pewnych j odrażających rytuałów w niewielkiej rybackiej wiosce Kingsport w okręgu Massachusetts Bay.

Lecz — zastanawiająca rzecz — szacowny gentelman odczuł niewyraźny dreszcz niepokoju z powodu drobnego szczegółu. Na olbrzymim mahoniowym stole leżała rozłożona tytułem do dołu bardzo zniszczona kopia Borellusa opatrzona na marginesach i między liniami wieloma tajemniczymi notatkami dokonanymi ręką Curwena. Księga otwarta j była mniej więcej w połowie, a jeden z paragrafów wyróżniał się taką ilością gęstych i drżących pociągnięć piórem pomiędzy liniami mistycznych, czarnych liter, że gość nie oparł się gwałtownej chęci rzucenia nań okiem. Nie zdołał określić natury podkreśleń, ani też odczytać niezwykłego pisma, którym skreślone były między wierszami notatki; ale coś w układzie całości poruszyło go w dziwaczny i niezwykły sposób. Sam tekst zapamiętał sobie po kres swoich dni, zapisując go starannie z pamięci w dzienniku. Raz nawet próbował przeczytać to swemu bliskiemu przyjacielowi, doktorowi Checkley'owi, ale zaniechał tego pomysłu spostrzegłszy jak głęboko to wstrząsnęło błyskotliwym rektorem. Było tam napisane:

 

“Podstawowe Prochy Zwierząt tak można spreparować i zakonserwować, że pomysłowy Człowiek zdolen jest posięść całą Arkę Noego we własnej pracowni i wskrzysić z Popiołów dla własnego kaprysu idealny Kształt Zwierzęcia, a poprzez Metodę nocnych egzekwii z podstawowych Prochów ludzkich Szczątków Filozof może, bez uciekania się do wszetecznej Nekromancji, wywołać z Popiołów w jakie Ciało się obróciło, Kształt któregokolwiek ze zmarłych Przodków".

 

Ale najgorsze rzeczy o Josephie Curwenie szeptano w pobliżu doków, w południowej części Town Street. Żeglarze są ludźmi przesądnymi; i zahartowani marynarze, którzy obsadzali niewielkie stateczki żaglowe przewożące rum, niewolników lub melasę, załogi buńczucznych statków pirackich i wielkich brygów Brownów, Crawfordów i Tillinghastów — wszyscy oni wykonywali potajemnie dziwne znaki magiczne, kiedy tylko w zasięgu ich wzroku pojawiała się szczupła, wyglądająca zwodniczo młodo postać o żółtych włosach i lekko przygarbionych plecach, wchodząca do magazynu Curwena na Doubloon Street, czy też rozmawiająca z kapitanami i nadzorcami załadunku na długim molo, gdzie nieodmiennie przypływały statki Curwena. Urzędnicy i kapitanowie Curwena bali się go i nienawidzili, a marynarze tworzący załogi jego statków stanowili wymieszaną hałastrę z Martyniki, Wyspy św. Eustachego, Hawany czy Port Royal. Z reguły żeglarze niesłychanie często przemieszczali się ze statku na statek i tym skuteczniej trzymali starego człowieka w szachu. Załogi, po zejściu na ląd rozchodziły się po mieście; niektórzy żeglarze dostawali takie czy inne zlecenia, z których wiele dotyczyło farmy Pawtuxet. Wracało stamtąd niewielu żeglarzy, a ci, którzy wrócili, pamiętali tę wizytę do końca życia; dlatego też największym problemem Curwena było zapewnienie sobie rąk do pracy. Zawsze kilku robotników odchodziło usłyszawszy krążące po nadbrzeżach Providence plotki, a zastępowanie tych ludzi innymi stawało się dla kupca w Indiach Zachodnich uciążliwe.

W roku 1760 Joseph Curwen był już dosłownie wyrzutkiem, podejrzewanym o jakieś nieokreślone bliżej potworności i powiązania diabelskie, co w pojęciu ogółu było tym groźniejsze, że nie dawało się dokładnie określić, zrozumieć ani udowodnić. Przysłowiową ostatnią kroplą stała się zapewne sprawa zaginionych w marcu i kwietniu 1758 roku żołnierzy dwóch królewskich regimentów, które podczas marszu do Nowej Francji kwaterowały w Providence; tak gwałtowne, w niewyjaśnionych okolicznościach uszczuplenie stanu osobowego znacznie przekraczało średnią dezercji. Fala plotek rosła tym bardziej, że Curwen bardzo często rozmawiał z odzianymi w czerwone płaszcze cudzoziemcami i kiedy kilku z nich zaginęło bez śladu, ludzie zaczęli kojarzyć ten fakt z marynarzami kupca, którzy również zniknęli w tajemniczych okolicznościach. Co by się stało, gdyby regimenty nie otrzymały rozkazu wymarszu, nikt nie potrafił powiedzieć.

A tymczasem prowadzone na całym świecie interesy kupca kwitły. W mieście posiadał monopol na handel saletrą potasową, czarnym pieprzem i cynamonem, z nadzwyczajną łatwością prowadził też inne przedsiębiorstwa okrętowe, zajmując się obok Brownów importem utensyliów miedzianych, indygo, bawełny, tkanin wełnianych, soli, takielunku, żelaza, papieru, i wszelkiego rodzaju artykułów pochodzenia angielskiego. Tacy właściciele sklepów, jak James Green spod godła Słonia, na Cheapside, Russellowie pod godłem Złotego Orła, naprzeciwko Mostu, czy też Clark i Nightingale pod Patelnią i Rybą w pobliżu New Coffee — House byli prawie całkowicie zależni od niego; a jego kontakty z miejscowymi gorzelnikami i mleczarzami z Narragansett oraz umowy z hodowcami koni i producentami świec w Newport czyniły zeń jednego z głównych eksporterów Kolonii.

Jakkolwiek Curwen został skazany na ostracyzm, nie zbywało mu ducha obywatelskiego. Kiedy spłonęła siedziba władz kolonialnych wraz ze znajdującą się w niej biblioteką publiczną, niezwykle hojnie wspomógł loterię. Z w ten sposób uzyskanego funduszu wybudowano w roku 1761 nowy, ceglany, pyszniący się do teraz gmach przy dawnej, głównej ulicy, a strawione ogniem księgi, Curwen zastąpił nowymi. W tym samym roku wspomógł odbudowę uszkodzonego październikowym sztormem Great Bridge. Ufundował również loterię, dzięki której błotnisty Plac Targowy i poryta głębokimi koleinami Town Street doczekały się bruku wykonanego z dużych, zaokrąglonych kamieni oraz chodnika — czy “deptaka" pośrodku. W tym samym mniej więcej czasie zbudował swój zwyczajny, lecz komfortowy nowy dom, do którego wejście stanowi arcydzieło sztuki rzeźbiarskiej. Kiedy w roku 1743 zwolennicy Whitefielda oderwali się od kościoła doktora Cottona na wzgórzu i wybudowali po drugiej stronie Mostu kościół Deacon Snow's, Curwen dołączył do nich; wkrótce jednak jego zapał społecznikowski — a co za tym idzie, pomoc —osłabły. I dopiero teraz powrócił do tych pobożnych praktyk, jakby chciał tym rozproszyć cień, który pchnął go w odosobnienie i mógł wkrótce poważnie zaszkodzić jego interesom.

Obraz tego dziwnego, liczącego sobie z pewnością ponad setkę mężczyzny o wyglądzie człowieka w średnim wieku i o bladej twarzy, poszukującego rozpaczliwie wyjścia z otaczającej go chmury nieokreślonego lęku i odrazy, które trudno było nawet zdefiniować, był patetyczny i pełen dramatyzmu, ale też i budził pogardę. A jednak taka jest już siła powierzchownych, ale popartych pieniędzmi gestów, że szybko pojawiły się pierwsze jaskółki poprawy stosunków i wychodzenia z izolacji. Najpierw przestali znikać jego żeglarze. Musiał też najwidoczniej przedsięwziąć szczególne środki ostrożności podczas swych wypraw na cmentarze, gdyż nikt już nie widział, by odbywał takie wędrówki. Ustawały jednocześnie plotki o niesamowitych odgłosach i dziwnych zjawiskach zachodzących w Pawtuxet. Ale ilość spożywanej żywności i sprowadzanego bydła była wciąż nieprawdopodobnie duża; i aż do czasów współczesnych, kiedy to Charles Ward zbadał zalegające w Bibliotece Shepleya liczne sprawozdania i faktury handlowe Curwena, nikomu nie przychodziło do głowy — za wyjątkiem jednego tylko, zapewne rozgoryczonego młodzieńca — aby dokonać mrocznego porównania olbrzymiej liczby sprawdzonych przez niego w roku 1766 czarnych w Gwinei z niepokojąco niską liczbą, na jaką mógł przedłożyć bona fide rachunki od handlarzy niewolników na Great Bridge, jak też od plantatorów w Kraju Narragansett. Z całą pewnością, przebiegłość i pomysłowość tej odrażającej postaci były niezwykłe; i w razie potrzeby człowiek ów potrafił zapanować w doskonały sposób nad swymi instynktami.

Naturalnie, efekt tak spóźnionej naprawy musiał być niewielki. W dalszym ciągu nie dowierzano i unikano Curwena; a głównym tego powodem była owa nieszczęsna wieczna młodość, pozostająca w takiej sprzeczności ze znanym powszechnie jego rzeczywistym wiekiem. Mężczyzna rozumiał, że jego majątek może ponieść niepowetowane straty. Dla kontynuacji skomplikowanych badań i eksperymentów, niezależnie od tego na czym miały one polegać, potrzebował potężnych dochodów; a ponieważ zmiana środowiska pozbawiłaby go korzyści, jakie ciągnął z handlu, nic opłacało się mu zaczynać wszystkiego od początku gdzie indziej. Rozsądek nakazywał natychmiastową i całkowitą poprawę stosunków z mieszkańcami Providence tak, by pojawienie się jego osoby nie było już dłużej sygnałem do przerywania rozmów i mętnych wykrętów, że gdzieś tam czekają nie cierpiące zwłoki interesy; należało rozproszyć aurę nieufności i niepokoju, jaka go otaczała. Jeszcze większych zmartwień przysparzali mu jego urzędnicy, których mógł rekrutować wyłącznie spośród szumowin, których nikt inny nie chciał zatrudniać; co do kapitanów i oficerów, tych trzymał wyłącznie strachem — długami hipotecznymi, skryptami dłużnymi i znajomością ich faktycznej sytuacji materialnej. Pamiętnikarze częstokroć donoszą o czarnoksięskich wręcz umiejętnościach Curwena wydobywania sekretów rodzinnych, które służyć miały do jakichś niejasnych celów. Przez ostatnie pięć lat przejawiał taką znajomość rzeczy minionych, że wydawać się mogło, iż informacje te czerpał bezpośrednio od dawno już nieżyjących ludzi.

W tym też mniej więcej czasie, przebiegły uczony poczynił ostatni, rozpaczliwy krok, by odzyskać zaufanie otoczenia. Zupełny dotychczas pustelnik zdecydował się na korzystny mariaż, wybierając jakąś damę, która miała położyć kres bojkotowi jego domu. Możliwe też, iż były i głębsze przyczyny takiego związku; przyczyny tak dalece wykraczające poza znaną nam sferę kosmiczną, że jedynie papiery znalezione w sto pięćdziesiąt lat po jego zgonie pozwoliły sit; ich domyślać. To jednak już na zawsze pozostanie li tylko w sferze domniemań. Był naturalnie świadom całej otaczającej go atmosfery grozy i potępienia, które sprawiały, że żadne jego zaloty normalną drogą nie mogły odnieść skutku; szukał zatem takiej kandydatki, na rodziców której mógłby wywrzeć odpowiedni nacisk. Niełatwo było takich znaleźć, albowiem przykładał dużą wagę do urody, ogłady i statusu społecznego przyszłej panny młodej. Po jakimś czasie skierował całą uwagę na jednego ze swych najlepszych i najdłużej u niego pracujących kapitanów statków, dobrze urodzonego wdowca nazwiskiem Dutie Tillinghast o nieposzlakowanej opinii, którego jedyna córka Eliza posiadała wszelkie wymagane zalety oraz gwarantowała, że w przyszłości zostanie jedyną spadkobierczynią ojca. Kapitan Tillinghast był całkowicie zdominowany przez Curwena i po straszliwym spotkaniu w zwieńczonym kopułą domu Tillinghastów na wzgórzu Powur's Lanc musiał przystać na warunki Curwena, sankcjonując ojcowskim przyzwoleniem ów bluźnierczy związek.

Eliza Tillinghast liczyła sobie wówczas dziewiętnaście lat i była wykształcona i ułożona na tyle, na ile pozwalały ograniczone możliwości materialne jej ojca. Chodziła do szkoły Stephena Jacksona, naprzeciwko Court House Paradę, a jej matka zanim jeszcze umarła na syfilis w roku 1757 — dobrze ją wprowadziła we wszelkie fortele i arkana życia domowego. Próbki haftów, które Eliza wykonała w roku 1753 — miała wówczas zaledwie dziewięć lat można do dzisiaj oglądać w salach Towarzystwa Naukowego Rhode Island. Po śmierci matki, mając do pomocy tylko jedną Murzynkę, sama prowadziła cały dom. Jej spory z ojcem na temat proponowanego małżeństwa musiały być długie i dramatyczne; o tym jednak brak jakichkolwiek zapisków. Jedno tylko pewne: jej zaręczyny z młodym Kzrą Weedenem, drugim kapitanem należącego do Crawfordów statku pocztowego ,,Enterprise" brutalnie zerwano i siódmego marca 1763 roku w kościele Baptystów zawarty został związek pomiędzy Elizą Tillinghast a Curwenem. W uroczystości wzięła udział największa ilość osób w historii miasta, a samej ceremonii dokonał młodszy Samuel Winson. “Gazette" wspominała o niej bardzo lakonicznie, a i to w większości zachowanych egzemplarzy tego pisma, notka o ślubie została wycięta lub wyrwana. Ward po wielu poszukiwaniach w archiwach prywatnych kolekcjonerów, wygrzebał wreszcie jeden kompletny egzemplarz z zachowaną notatką i z rozbawieniem spostrzegł nonsensowną wykwintność języka:

 

“Wieczorem w ubiegły poniedziałek, pan Joseph Curwen z tego Miasta, poślubił pannę Elizę Tillinghast, Córkę Kapitana Dutie Tillinghasta, młodą damę, która posiadając w sobie prawdziwą Cnotę i piękną Postać, ozdabia ten małżeński Stan uwieczniając ów Szczęśliwie Dobrany Związek".

 

Odnaleziony w prywatnej kolekcji Melville'a F. Petersa z George Street przez Charlesa Warda, na krótko przed jego pierwszym, sławnym szaleństwem, zbiór listów Durfee — Arnolda pochodzących z tego, i z nieco wcześniejszego okresu, rzuca ostre światło na wyzwanie, jakie rzucił opinii społecznej tym niedobranym związkiem Curwen. Niemniej jednak Tillinghastowie posiadali spore wpływy i dom Josepha Curwena ponownie zapełnił się ludźmi, którym w normalnych okolicznościach nie pozwoliłby nawet przekroczyć progu swego domu. Nie został jednak zaakceptowany towarzysko z powodu tej wymuszonej transakcji. Ale niezależnie od wszystkiego, ostracyzm ów nie był już całkowity. Osobliwy pan młody zadziwił całą społeczność sposobem, w jaki traktował swą młodą małżonkę, okazując jej wielką łaskawość i względy. W nowym domu Olney Court nie działo się obecnie nic niepokojącego i jakkolwiek Curwen przebywał przeważnie na farmie Pawtuxet — której jego małżonka nigdy nie odwiedzała — to dużo bardziej niż kiedykolwiek przedtem podczas swego wieloletniego pobytu w mieście, sprawiał wrażenie normalnego obywatela. Tylko jedna osoba okazywała mu jawną wrogość, a był nią młody oficer marynarki, którego zaręczyny z Elizą Tillinghast zostały tak gwałtownie zerwane. Ezra Weeden otwarcie poprzysiągł zemstę i mimo spokojnego charakteru, zachował w sobie zapiekłą nienawiść, co nie wróżyło pomyślnej przyszłości uzurpującemu sobie prawa małżonka Curwenowi.

Siódmego maja 1765 roku urodziło się jedyne dziecko Curwena —Ann; ochrzczona została przez wielebnego Johna Gravesa w Kościele Królewskim, do której to świątyni, w wyniku zawarcia ugody między Baptystami a Kongregacjonistami, zarówno mąż, jak i żona zaczęli uczęszczać krótko po ślubie. Wzmianki o tych narodzinach, podobnie jak dwa lata wcześniej o ślubie, zostały skrupulatnie wymazane z większości roczników miejskich oraz kościelnych; i Charles Ward z największym trudem zdołał do nich dotrzeć już po odkryciu faktu zmiany nazwiska wdowy, a co za tym idzie ustaleniu związków rodzinnych z tą kobietą, co z kolei wzbudziło w chłopcu gorączkowe zainteresowanie sprawą; to ostatecznie znalazło swój punkt kulminacyjny w szaleństwie. Metrykę urodzin odnalazł dzięki nawiązaniu kontaktu z potomkami lojalisty, doktora Gravesa, który opuszczając swój pastorat w obliczu nadciągającej Rewolucji zabrał ze sobą duplikaty wszystkich dokumentów. Na ślad doktora Gravesa Ward trafił dzięki temu, że dowiedział się, iż praprababka Ann Tillinghast Potter należała do kościoła Episkopalnego.

Wkrótce po narodzinach córki — zdarzeniu, które Curwen jak się zdaje przyjął z zapałem mocno wykraczającym poza jego normalną oschłość — ojciec małej Ann postanowił się sportretować. Wykonania obrazu podjął się niezwykle uzdolniony Szkot nazwiskiem Cosmo Alexander, mieszkający podówczas w Newport, znany wcześniej jako nauczyciel Gilberta Stuarta. Obraz miał wisieć na ściennym panneau w bibliotece w domu w Olney Court, ale żaden z dwóch starych pamiętników nie napomknął o ostatecznym losie tego malowidła. W tym czasie kapryśny naukowiec wykazywał oznaki niezwykłego roztargnienia i cały prawie czas spędzał na farmie przy Pawtuxet Road. Ówczesne źródła donoszą, że najwyraźniej tłumił w sobie podniecenie czy niepewność; jakby spodziewał się jakiejś fenomenalnej rzeczy lub był u progu dziwnego odkrycia. Zdaje się, że ogromną rolę w tym odgrywała chemia — czy alchemia — ponieważ zabrał ze swego domu na farmę ogromną ilość książek o tej tematyce.

Symulacja zainteresowania sprawami miasta nie słabła i nie przegapiał żadnej okazji, by takich luminarzy jak Stephem Hopkins, Joseph Brown czy Benjamin West wspierać w ich wysiłkach dźwignięcia miasta na wyższy poziom kulturalny, niż patronującego naukom humanistycznym Newport. Pomógł Danielowi Jenckesowi ufundować w roku 1763 księgarnię; stał się później jego najlepszym klientem. Wyciągnął pomocną dłoń borykającej się z kłopotami finansowymi “Gazette" drukowanej co środa w domu z Głową Szekspira w godle. W polityce gorąco poparł Gubernatora Hopkinsa, który występował przeciwko mającej swe centrum w Newport partii Warda; jego płomienna mowa przeciwko wydzieleniu Północnego Providence jako autonomicznego miasta z prawem głosu w Zgromadzeniu Generalnym wygłoszona w Hallu Hachera w 1765 roku najbardziej przyczynić się mogła do zdjęcia ciążącego wciąż na nim piętna. Ale obserwujący dokładnie jego poczynania Ezra Weeden szydził cynicznie z tej całej aktywności głośno mówiąc, że to wyłącznie maska, pod którą w rzeczywistości nadal w odrażający sposób paktuje / najczarniejszymi otchłaniami Tartaru. Żądny rewanżu młodzian pilnie i systematycznie obserwował Curwena, ilekroć ten pojawiał się w porcie. Spędzał długie nocne godziny na nadbrzeżu w przygotowanej już uprzednio płaskodennej łodzi i kiedy tylko dostrzegał światło w magazynach Curwena, płynął tam ukradkiem. Śledził też, gdy się tylko dało, farmę Pewtuxet; raz nawet został dotkliwie pogryziony przez spuszczone z łańcucha przez parę Indian psy.

 

-2-

 

Jesienią 1770 roku Weeden uznał, że najwyższy już czas zwrócić na Curwena uwagę zaintrygowanych mieszkańców miasta; niepewność i oczekiwanie bowiem, jakie ostatnimi czasy demonstrował, opadły zeń jak stara kapota, ustępując miejsca źle skrywanej radości i triumfowi. Curwen sprawiał wręcz wrażenie, jakby z najwyższym tylko trudem powstrzymywał się przed publicznym ujawnieniem tego, co odkrył, poznał czy też dokonał; ostatecznie jednak najwyraźniej potrzeba zachowania tajemnicy przeważyła nad chęcią podzielenia się radością z innymi. I Curwen niczego nigdy nic wyjawił. Działo się to już po tym, jak się zmienił, — co, jak się wydaje, nastąpiło na początku sierpnia i kiedy to ponury naukowiec zadziwiać zaczął ludzi informacjami, których udzielić mu mogli wyłącznie ich dawno zmarli przodkowie.

Ale tajemnicza i gorączkowa działalność nie ustała wraz z przemianą. Przeciwnie, rosła raczej; morskie interesy Curwena w całości już prowadzili jego kapitanowie, których przykuwał do siebie okowami strachu, równie silnymi jak poprzednio szantaż.

Zaprzestał jednocześnie handlu niewolnikami, twierdząc, że nie jest to już tak intratny proceder. Każdą wolną chwilę spędzał na farmie Pawtuxet; i ponownie zaczęły krążyć tu i tam plotki o jego obecności w miejscach, które choć nic sąsiadowały bezpośrednio z cmentarzami, to tak były usytuowane, że ciekawscy ludzie zaczęli zachodzić w głowę, jakich nowych upodobań nabrał na skutek swej przemiany stary kupiec. Ezra Weeden, pomimo iż z uwagi na swe podróże morskie mógł szpiegować go krótko i sporadycznie, kierowany mściwą żądzą zemsty, jakiej brakło praktycznym mieszkańcom miasta i farmerom, posiadał już lepsze niż ktokolwiek inny rozeznanie w sprawach Curwena.

Wszelkie zastanawiające manewry okrętów dziwnego kupca składano na ogół na karb niespokojnych czasów, kiedy to każdy kolonista stawiał zdecydowany opór postanowieniom Aktu Cukrowego, który w znacznym stopniu skrępował ruch statków. Przemyt i oszustwo podatkowe stały się w Narragansett — Bay obowiązującym prawem, a nocny wyładunek nielegalnych towarów — rzeczą zwyczajną. Ale Weeden, który noc w noc posuwał się za galerami lub niewielkimi jedno-żaglowymi stateczkami wymykającymi się cichcem spod magazynów Curwena w dokach na Town Street, szybko nabrał pewności, że to wcale nie uzbrojonych okrętów Jego Królewskiej Mości tak unikają. Przed zmianą, jaka w 1766 roku zaszła w Curwenie, łodzie te w większości załadowane były zakutymi w łańcuchy Murzynami, których przewożono na drugi kraniec zatoki i wysadzano w niewidocznym miejscu wybrzeża, tuż na północ od Pawtuxet; Murzyni byli potem przewożeni w górę zatoki, a następnie lądem do farmy Curwena. Tam umieszczano ich w olbrzymiej, kamiennej przybudówce, która zamiast okien posiadała tylko wąskie szpary. Jednak po roku 1766 cały ten proceder uległ zmianie. Import niewolników nagle ustał i Curwen na jakiś czas zawiesił w ogóle swe nocne rejsy. Następnie, gdzieś wiosną 1767 kupiec jeszcze raz zmienił politykę. Galery ponownie zaczęły wypływać nocami z czarnych, pogrążonych w ciszy doków, ale tym razem spływając na pewną odległość w dół zatoki, zapewne gdzieś w rejon Nanquit Point, gdzie czekały już dziwne, różnie wyglądające, sporych rozmiarów statki, z których odbierano towar. Następnie marynarze Curwena składali ładunek w pewnym umówionym miejscu na wybrzeżu, skąd był transportowany lądem do farmy i ponownie chowany w tej samej kamiennej budowli, gdzie poprzednio umieszczano Murzynów. Ładunek w całości prawie składał się z dużych, podłużnych i ciężkich skrzyń, niepokojąco przypominających trumny. Weeden cały czas z niesłabnącą uwagą obserwował farmę, nawiedzając ją prawie każdej nocy, i rzadko kiedy trafiał się taki tydzień, aby tam nie był; za wyjątkiem naturalnie zimy, gdy pokrywający ziemię śnieg zdradziłby natychmiast ślady jego stóp. Ale nawet wówczas, podchodził często najbliżej jak to możliwe drogą lub po skutej lodem pobliskiej rzece, by obejrzeć sobie ślady pozostawione przez innych. Ze względu na to, iż często odrywały go od tego zajęcia obowiązki marynarza, wynajął Eleazara Smitha, kompana z tawerny by ten prowadził obserwację podczas jego nieobecności; we dwójkę ponadto byli w stanie skuteczniej rozpuszczać jakieś nadzwyczajne plotki. Jeśli tego nie uczynili, to dlatego tylko, by nie ostrzec ofiary, uniemożliwiając tym sobie dalszego śledztwa. Przed podjęciem kolejnych działań chcieli dowiedzieć się czegoś konkretnego. To, co odkryli, rzeczywiście musiało być wstrząsające i Charles Ward wiele razy wspominał rodzicom, iż boleje nad tym, że Weeden spalił później swoje notatki. Jedyne informacje o ich odkryciach pochodzą z chaotycznie prowadzonego pamiętnika Eleazara Smitha oraz wzmianek innych pamiętnikarzy i autorów listów. Zgodnie z ich opinią, sama farma była tylko skorupą ukrywającą coś, co budziło wstręt i grozę; coś zbyt tajemniczego i niepojętego, by dokładnie określić.

Z notatek tych wynika, że Weeden i Smith bardzo wcześnie nabrali przekonania, iż pod farmą rozciąga się cała sieć tuneli i katakumb, gdzie obok Indianina i jego żony, mieszkał liczny personel. Sam dom był strzelistym reliktem pochodzącym z połowy siedemnastego stulecia, z olbrzymim kominem i okratowanymi oknami o przejrzystych niczym diament szybach, a po północnej stronie, gdzie dach schodził najbliżej ziemi, przylegała doń przybudówka mieszcząca w sobie laboratorium. Budynek stał z dala od innych, ale sądząc po różnorodnych odgłosach rozlegających się w bardzo dziwnych porach, musiał istnieć jakiś inny, tajny dostęp do środka. Przed 1766 rokiem było to mamrotanie i szepty Murzynów przechodzące w oszalały skowyt, splatające się z pieśniami czy inwokacjami. Z czasem jednak głosy przyjęły szczególny i straszliwy charakter dźwięku przebiegającego całą gamę od basowego, monotonnego przyzwalania po wybuchy oszalałej furii, od grzmiącej rozmowy po błagalny jęk, od pożądliwego dyszenia po krzyki protestu. Dźwięczały tam różne języki znane Curwenowi, lecz jego chrapliwa odpowiedź, wymówka czy groźba, zawsze dawała się wyróżnić.

Wyglądało na to, że w domu przebywa kilkanaście osób; Curwen, jeńcy oraz straż. Dochodziły stamtąd odgłosy w tak dziwnych językach, że ani Weeden ani Smith — otrzaskani przecież w wielu portach ze wszystkimi dialektami świata — nigdy takich nie słyszeli, ani nie byli w stanie przypisać ich jakiejkolwiek nacji. Rozmowy te kojarzyły się z odmawianiem katechizmu, jakby Curwen wymuszał z przerażonych lub zbuntowanych więźniów jakieś wiadomości.

Weeden miał w notesie wiele spisanych dosłownie urywków podsłuchanych rozmów, prowadzonych po angielsku, francusku, i hiszpańsku, czyli w językach które znał, i których bez przerwy używał. Nic z tego niestety nie ocalało. Niemniej Weeden stwierdził kiedyś, że obok kilku całkiem upiornych dialogów, w których mowa była o minionych sprawach różnych rodzin w Providence, większość tych pytań i odpowiedzi, jakie był w stanie zrozumieć, dotyczyło spraw historycznych i naukowych, odnoszących się niekiedy do miejsc i czasów niebywale odległych. Kiedyś na przykład, jakaś wpadająca raz w gniew, raz w przygnębienie osoba przepytywana była po francusku o masakrę " Czarnego Księcia, dokonaną w 1370 roku w Limoges, zupełnie jakby istniał jakiś racjonalny powód, dla którego ten ktoś powinien to znać. Curwen pytał więźnia — bo był to więzień — czy rzezi dokonano w imię Znaku Kozła znalezionego na ołtarzu w starożytnej, rzymskiej krypcie pod katedrą i czy Czarnoksiężnik z Sabatu w Haute Yienne wypowiedział Trzy Słowa. Nie otrzymawszy odpowiedzi, inkwizytor chwycił się środków ostatecznych; rozległ się przerażający pisk, a po chwili ciszy szmer i dźwięk uderzenia.

Żadnej z tych rozmów nikt nie obserwował, gdyż okna były zawsze szczelnie zasłonięte. Niemniej, podczas jednej z nich, prowadzonej w nieznanym języku, niezwykle zaskoczył Weedena cień, który pojawił się na tle zasłon; przypominał mu pewną lalkę, jaką widział jesienią 1764 roku w Hallu Harchera, gdzie jakiś człowiek z Germaniown w Pensylwanii dał pomysłowy pokaz, reklamowany jako “Widok Słynnego Miasta Jeruzalem, gdzie przedstawione będzie samo Jeruzalem, Świątynia Salomona, jego Królewski Tron, sławne Wieże, Wzgórza jak też Obraz Męki Naszego Zbawiciela od Ogrójca Oliwngo poczynając aż po Krzyż na Górze Golgocie; rodzaj zręcznego Rzeźbiarstwa, podany ku uciesze Ciekawskich". Incydent z cieniem miał miejsce wtedy właśnie, gdy podsłuchujący podkradł się blisko okna frontowego pokoju, w którym odbywała się rozmowa, czym zaalarmował parę Indian, którzy poszczuli go psami. Po zdarzeniu tym, nigdy już nie dochodziły z domu dźwięki rozmów i Weeden ze Smithem doszli do wniosku, że przeniesiono je w jakieś miejsce pod ziemią.

A że miejsca takie istniały, wskazywało bardzo wiele rzeczy. Gdzieś spod ziemi, tam gdzie na górze nie było żadnej zabudowy, dobiegały od czasu cło czasu niewyraźne krzyki i jęki, a na tyłach farmy, w gąszczu porastającym brzeg rzeki, gdzie strome stoki schodziły na dno doliny Pawtuxet, odkryto łukowe, wprawione w masywną, kamienną futrynę dębowe drzwi, które najwidoczniej stanowić musiały wejście do jaskiń wewnątrz wzgórza. Kiedy i jak zbudowano te katakumby, Weeden nie był w stanie powiedzieć; bez przerwy jednak zwracał uwagę, z jaką łatwością można by tam ściągnąć grupę robotników, którzy nie byliby widoczni od strony rzeki. A Joseph Curwen faktycznie zlecał swej pstrej zbieraninie żeglarzy różnorodne zajęcia! Podczas ogromnych deszczów wiosennych w roku 1769 obaj obserwatorzy pilnie śledzili wznoszące się nad rzeką stoki, by zobaczyć czy przypadkiem nie zostaną wypłukane na światło dzienne jakieś podziemne sekrety; wysiłki ich — wynagrodzone zostały odkryciem w miejscach, gdzie woda wyżłobiła głębokie koryta, mnóstwa kości ludzkich i zwierzęcych. Oczywiście istniało inne, o wiele prostsze wyjaśnienie tego zjawiska: kości znajdowały się zarówno na tyłach magazynu farmy, jak i na terenie starych cmentarzy indiańskich. Weeden i Smith jednak wyciągnęli swoje wnioski.

W styczniu 1770 roku, kiedy Weeden i Smith wciąż jeszcze zastanawiali się bez skutku, co myśleć lub co robić z całą tą oszałamiającą sprawą, nastąpiło wydarzenie z “Fortalezą". Celników strasznie rozwścieczyło spalenie w Newport latem poprzedniego roku niewielkiego statku strażników portu “Liberty". W odpowiedzi ich flota dowodzona przez admirała Wallace'a niezwykle wzmogła czujność, koncentrując swą uwagę na obcych statkach; i przy tej właśnie okazji uzbrojony szkuner Jego Królewskiej Mości “Cygnet" pod dowództwem kapitana Harry'ego Leshe'a pochwycił pewnego wczesnego ranka, po krótkim pościgu płaskodenną “Fortalezę" z Barcelony w Hiszpanii, dowodzoną przez kapitana Manuela Arrudę, zmierzającą, zgodnie z dziennikiem okrętowym z Grand Cairo w Kgipcie do Providence. Szukając kontrabandy, celnicy natknęli się na zdumiewające cargo składające się wyłącznie z egipskich mumii przeznaczonych dla “Żeglarza A.B.C." który — kapitanowi Arrudzie honor nie pozwalał wyjawić jego prawdziwego nazwiska — towar swój miał odebrać na galery tuż na Nanquit Point. Sąd Wiceadmiralicji w Newport, niewiele miał tu do roboty, skoro towar, choć z jednej strony nie posiadał charakteru kontrabandy, to jednak wwożony był w tajemnicy przed prawem. W wyniku kompromisu więc, polecono poborcy Robinsonowi zwolnić statek, zabraniając jednocześnie zawijania do któregokolwiek portu na wodach Rhode Island. Krążyły potem pogłoski, że widziano go przy nadbrzeżach Bostońskich, choć oficjalnie nigdy tam nie zawinął.

To niezwykłe wydarzenie zyskało w Providence spory rozgłos i nikt już nie wątpił, że istnieje związek między owym ładunkiem mumii, a złowieszczym Josephem Curwenem. jego egzotyczne badania, import zadziwiających substancji chemicznych oraz pociąg do cmentarzy były powszechnie znane i nie trzeba było szczególnej wyobraźni, by połączyć jego osobę z tym potwornym ładunkiem, który dla kogokolwiek innego w mieście nie byłby nawet do pomyślenia. Sam Curwen, jakby wybiegając tym podejrzeniom naprzeciw, przy wielu okazjach wspominał o znajdowanych w mumiach składnikach balsamujących i ich wartościach chemicznych, myśląc zapewne, że załatwi tym sprawę. Weeden i Smith oczywiście nie wątpili ani przez chwilę, jak się rzecz miała naprawdę i dawali upust najdzikszym teoriom dotyczącym Curwena i jego potwornych zajęć.

Kolejna wiosna, podobnie jak poprzednia, przyniosła ulewne deszcze; i ponownie czujnie obserwowali brzeg rzeki za farmą Curwena. Znów zostały wymyte spore partie brzegu i tym razem też pokazała się pewna ilość kości. Nie odsłoniły się jednak żadne podziemne komory i korytarze. Ale jednak z wioski Pawtuxet, leżącej około mili w dół rzeki, tam gdzie woda spływała wodospadami po skalnych tarasach by dalej znów podjąć swój spokojny bieg, docierać zaczęły dziwne pogłoski. Znajdowały się tam osobliwe, stare chaty, pnące się w górę stoku, od stojącego we wsi mostu i zakotwiczonych w sennych dokach kutrów rybackich. Stamtąd właśnie zaczęły dochodzić niejasne doniesienia o rzeczach, które spływają z falami rzeki, ukazując się na chwilę ludzkim oczom, kiedy przeskakiwały nad wodospadami. Naturalnie, Pawtuxet jest długą rzeką, przepływa przez wiele zamieszkałych rejonów, gdzie występują cmentarze i padają ulewne, wiosenne deszcze; ale okolicznym rybakom mieszkającym w pobliżu mostu bardzo nie podobał się szalony sposób, w jaki spoglądało na nich coś z tych rzeczy, kiedy skakało w dół, w spokojną wodę; straszna też była połowa zaledwie czegoś co płakało rozdzierająco — jakkolwiek tego stan nie wskazywał na to, by w ogóle mogło płakać. Plotki te sprawiły, że Smith — Weeden był akurat na morzu — pośpieszył na brzeg rzeki za farmę. Natknął się na wyraźne ślady korytarza wiodącego w głąb stoku; niewielka lawina zasypała go potężnym zwałem ziemi wymieszanej z krzakami, które zsunęły się z góry. Smith zaczął nawet wstępnie kopać, ale z braku sukcesu zaniechał pracy — a raczej zaniechał jej powodowany lękiem przed możliwym sukcesem. Ciekawe, jak potoczyłyby się losy, gdyby był wówczas na brzegu uparty i przepełniony żądzą zemsty Weeden.

 

-3-

 

Jesienią 1770 roku Weeden uznał, że już najwyższy czas by rozgłosić o swych odkryciach; zebrał bowiem ogromną ilość łączących się ze sobą faktów, a ponadto miał naocznego świadka w osobie Smitha, który zaświadczy, iż nie są to tylko czcze wymysły spowodowane zazdrością i żądzą zemsty. Na pierwszego powiernika wybrał kapitana Jamesa Mathewsona z “Enterprise", który z jednej strony znał Weedena na tyle dobrze, by nie wątpić w jego szczere intencje, a z drugiej posiadał wystarczające wpływy w mieście, by wysłuchano go z uwagą. Spotkanie odbyło się w górnej sali Sabin's Tavern znajdującej się w pobliżu doków i uczestniczył w nim również Smith, który potwierdzi} każdy szczegół relacji Weedena. Na kapitanie Mathewsonie wywarło to kolosalne wrażenie; jak każdy mieszkaniec miasta, on również podejrzewał Josepha Curwena o najgorsze i takie potwierdzenie jego przeczuć — poparte dowodami — wystarczyło mu w zupełności. Pod koniec narady, niezwykle poważny i zasępiony Mathewson obiecał obu młodzieńcom absolutną dyskrecję. Przekaże, powiedział, informacje najbardziej światłym i wiarygodnym obywatelom Providence — sądzi, że będzie to około dziesięciu osób — i zasięgnie ich rady. Zgadzał się, że dyskrecja jest niezbędna; w sprawę nie wolno bowiem mieszać ani konstabli i milicji miejskiej, ani też — przede wszystkim — łatwo zapalnego tłumu. Nie wolno dopuścić, by powtórzyły się znane już wypadki z czasów przerażającej paniki w Salem, niecałe sto lat wcześniej, w wyniku których przybył do miasta Curwen.' Mathewson sądził, że najwłaściwszymi osobami, do których należy się zwrócić, to doktor Benjamin West, którego broszura o ostatnim przejściu Wenus świadczy, że jest wybitnym naukowcem i myślicielem; wielebny James Manning, dyrektor Szkoły, który właśnie przybył z Warren i chwilowo zamieszkał w nowym budynku szkolnym na King Street, oczekując na zakończenie budowy kolejnych pomieszczeń uczelni na wzgórzu, powyżej Presbyterian Lane; były gubernator Stepheh Hopkins, człowiek o niezwykle rozległych horyzontach umysłowych, zasiadający w Towarzystwie Filozoficznym w Newport; John Carter, wydawca “Gazette"; czterej bracia Brownowie — John, Joseph, Nicholas i Moses — znani miejscowi potentaci, z których Joseph był również naukowcem —amatorem; stary doktor Jabez Bowen, erudyta, posiadający zarazem wiadomości z pierwszej ręki o dziwacznych zakupach Curwena, oraz kapitan Abraham Whipple, dowódca statku kaperskiego, człowiek o legendarnej odwadze i energii, który z całą pewnością pokieruje ewentualną akcją. Ludzie ci — jeśli wyrażą zgodę — powinni spotkać się i podjąć wspólną decyzję, a przede wszystkim ustalić, czy powiadamiać o wszystkim Gubernatora Josepha Wantona w Newport.

Misja kapitana Mathewsona przyniosła skutki przechodzące najśmielsze oczekiwania; bo jakkolwiek kilka osób wyraziło pewne wątpliwości, co do upiornych wątków opowieści Weedena, to wszyscy byli zgodni, że należy podjąć tajną i zorganizowaną akcję. Było jasne, iż Curwen stanowi jakieś mgliste, ale realne zagrożenie dla dobrobytu miasta i Kolonii, i dlatego za wszelką cenę musi zostać usunięty. Pod koniec grudnia 1770 roku zespół wybitnych obywateli Providence zebrał się w domu Stephena Hopkinsa, by poczynić wstępne ustalenia.

Najpierw dokładnie przestudiowano przekazane kapitanowi Mathewsonowi przez Weedena zapiski, a następnie obaj młodzi złożyli szczegółowe sprawozdanie. Pod koniec spotkania, zebranych ogarnął lei niepokój, górę jednak wzięła ponura determinacja, którą najlepiej wyraził znany z rubaszności i bezbożności kapitan Whipple. Nie może powiadomić gubernatora, gdyż potrzebne tu były działania daleko wykraczające poza prawo. Curwen, dysponujący ukrytą potęgą o nieznanych możliwościach, nie był człowiekiem, któremu można bezpiecznie zaproponować opuszczenie miasta. Mogły bowiem z tego wyniknąć tylko jakieś groźne akcje odwetowe, a nawet gdyby ów złowrogi człowiek zastosował się do żądania i miasto opuścił, stanowiłoby to wyłącznie przesunięcie nieczystego brzemienia w jakieś inne miejsce. Były to czasy bezprawia i ludzie, którzy przez całe łata kpili sobie z oddziałów zbrojnych celników królewskich, nie mieli w zwyczaju cofać się przed czymś, co nakazywał im obowiązek. Liczna grupa zaprawionych w morskich zmaganiach mężczyzn musi najechać Curwena w jego farmie Pawtuxet i dać mu ostatnią szansę wyjaśnień. Jeśli się okaże, że jest szaleńcem zabawiającym się wydawaniem wrzasków i prowadzeniem ze sobą, różnymi głosami wyimaginowanych rozmów, zostanie po prostu odizolowany. Jeśli natomiast wyjdzie na jaw coś poważniejszego, a istnienie czegokolwiek ohydnego w podziemiach okaże się prawdą, on sam — i wszyscy, którzy z nim są muszą umrzeć. Należy uczynić to bez rozgłosu i nawet wdowa po nim, ani jej ojciec, nie muszą znać prawdy.

 

 

Wciąż jeszcze dyskutowano kwestię tych radykalnych środków, kiedy w mieście wydarzył się tak straszliwy i niewytłumaczalny incydent, że przez jakiś czas w całej okolicy nie mówiono o niczym innym. Pewnej styczniowej, księżycowej nocy, nad skutą lodem rzeką i pokrytymi grubą warstwą śniegu wzgórzami, rozniosły się wstrząsające wrzaski i twarze wszystkich wyrwanych ze snu mieszkańców miasta przylgnęły do szyb W oknach; a mieszkańcy Weybosset Point ujrzeli ogromnego, białego stwora miotającego się szaleńczo na niewielkim placyku przed budynkiem z Głową Turka. Z dala dobiegało ujadanie psów, lecz wkrótce ucichło nim jeszcze w przebudzonym miasteczku; wszczął się ruch i hałas. Uzbrojeni w muszkiety i latarnie mężczyźni wybiegli na dwór by zobaczyć, co się dzieje; poszukiwania jednak nie dały rezultatów. Następnego ranka, w pobliżu południowych falochronów Great Bridge — gdzie Długi Dok ciągnie się aż do destylarni Abbotta — odkryto w okowach lodu gigantyczne, muskularne i całkiem nagie ciało; tożsamość tego stwora długo jeszcze była tematem niekończących się domysłów i szeptaniny. Jego stężała twarz, o wysadzonych przerażeniem z orbit oczach, poruszyła każdą strunę w pamięci leciwych starców. Wstrząśnięci, przepełnieni ze zdumieniem i lękiem, pomrukiwali skrycie; w tych sztywnych, obrzydliwych rysach dostrzegli bowiem zadziwiające podobieństwo do kogoś, kto umarł pełne pięćdziesiąt lat wcześniej.

Ezra Weeden, świadek odnalezienia zwłok, mając w pamięci szczekanie psów ostatniej nocy, ruszył wzdłuż Weybosset Street w kierunku Muddy Dock Bridge, skąd właśnie dobiegało owo ujadanie zwierząt. Żywił osobliwą nadzieję i nie był wcale zaskoczony, gdy dochodząc do końca zasiedlonych terenów — tam, gdzie ulica wnikała w Pawtuxet Road —natknął się na niezwykle intrygujące ślady odciśnięte w śniegu. Goły gigant ścigany był przez psy i wielu mężczyzn; odkrył też bez trudu powrotny trop ogarów i ich właścicieli. Najwyraźniej zaprzestali pościgu, kiedy zbliżyli się zbyt blisko miasta. Weeden, uśmiechając się ponuro, ruszył niedbałym krokiem tym śladem, który doprowadził go — o czym z góry zresztą dobrze wiedział — prosto na farmę Pawtuxet Josepha Curwena. Wiele dałby za to, by podwórze było mniej zadeptane. W pełnym świetle dnia jednak nie odważył się wykazywać zbyt dużego zainteresowania tym miejscem. Doktor Bowen, do którego niezwłocznie udał się z raportem, dokonał oględzin dziwacznych zwłok. Dostrzegł w nich anomalie, które kompletnie zbiły go z tropu. Przewód pokarmowy olbrzymiego mężczyzny sprawiał wrażenie z dawien dawna niefunkcjonującego, skóra była szorstka i z trudnych do określenia powodów, posiadała mało spoistą strukturę tkanki. Pod wrażeniem tego, co starcy szeptali o podobieństwie zwłok do dawno zmarłego kowala Daniela Greena — którego prawnuk Aaron Hoppin był nadzorcą załadunku u Curwena Weeden rozpoczął doraźne poszukiwania grobu Greena. Nocą grupa dziesięciu osób udała się na Cmentarz Północny, naprzeciwko Herrender's Lane i otworzyła grób. Jak się spodziewano, był pusty.

W międzyczasie załatwiono sprawę z przewoźnikami poczty i zaczęto przechwytywać korespondencję Curwena; na krótko przed incydentem z nagim ciałem, przejęto list od niejakiego Jedediaha Orne'a z Salem, lektura tego listu wtajemniczonym obywatelom dała wiele do myślenia. Jego część, skopiowana i przechowywana w prywatnym archiwum, skąd wydobył ją Charles Ward, brzmiała jak następuje:

 

Kontent jestem, że kontynuujesz Dawne Sprawy na swój Sposób, i nie imaginuję sobie, byś lepiej to czynił u p. Hutchinsona w Salem — Yillage. Z pewnością w tym co wskrzysił H., z tego cośmy zebrać tylko częściowo zdolili, nie było Niczego poza najżywszym Okropicństwem. To coś mi przysłał, nie Skutkuje, bo albo rzecz jaka się zatraciła albo Słowa nie były właściwe, w moim Wymówieniu lub twym skopiowaniu. Bez nich jestem zgubiony. Nie znam na tyle arkanów Chimji by udać się za Borellusem i samżem się poplątał w VII Xiędze Neocronomicon, co mi ją poleciłeś. Lecz pragnę cię przestrzec byś Uważał kogo wywołujesz, bo Świadom jesteś co p. Mather pisze w Marginaliach do _______ i sam możesz osądzić jak prawdziwie Ta Straszliwa rzecz jest przedstawiona. Mówię raz jeszcze, nie wywołuj Niczego, czego nie poskromisz; przez co rozumiem, że w odwrotności To może wezwać coś przeciw tobie, a przeciw czemu twe Najpotężniejsze Środki okażą się bezradne. Proś Mniejsze, żeby Większe nie żądało Odpowiedzi i nie zapanowało mocniej niż ty. Zatrwożyłem się na wieść, iż wiesz, co Ben Zaristnatmik trzyma w Hebanowej Skrzyni, gdyż wiem, kto ci to powiedział. i ponownie proszę, pisz do mnie jako do Jedediaha, nie Simona. W tym Społeczeństwie Człowiek nie może żyć długo, a znasz mój Plan by wrócić jako swój Syn. Pragnę dowiedzieć się, co Czarzyciel dowiedział się od Sylvanusa Cocidkusa w Krypcie pod rzymskim murem i będę zobligowany za użyczenie Rkps, o którym mówiłeś".

 

Kolejny, niepodpisany list z Filadelfii nasuwał podobne myśli, zwłaszcza w tym fragmencie:

 

“Zastosuję się do tego, coś powiedział, bym Księgi przesyłał wyłącznie twymi Okrętami, ale nie zawsze wiem, kiedy się ich spodziewać. W omawianej Kwestii, potrzebuję tylko jednej jeszcze rzeczy; ale zapewniam, iż dobrze cię pojmuję. Informujesz mnie, że aby Efekt był kompletny, nie może braknąć żadnej Części, ale nawet nie wiesz, jak trudno być pewnym. To wielki Hazard i Brzemię zabrać całą skrzynię. A w mieście (tj. św. Piotra, św. Pawła, św. Maryi lub Kościele Chrystusa) jest trudno to wykonać. Ale wiem, ile Defektów było w jednym wskrzyszeniu zeszłego października i wiem, ile Okazów musiałeś użyć, nim trafiłeś na stosowny Tryb A.D. 1766; zatem we wszelkich Kwestiach będziesz moim przewodnikiem. Z niecierpliwością wyglądam twego Brygu i wypytuję codziennie na Nadbrzeżu p. Biddle'a"

 

Trzeci podejrzany list pisany był w nieznanym języku; nawet nieznanym alfabetem. W znalezionym przez Charlesa Warda pamiętniku Smitha, znajduje się niezdarnie skopiowana jedna, niezmiernie często powtarzająca się kombinacja liter i znawcy z Uniwersytetu Browna oświadczyli, że jakkolwiek nie potrafią określić znaczenia samego słowa, to jest ono napisane alfabetem amharskiem, czyli abisyńskim. Żaden z tych listów nie dotarł do Curwena, a nieoczekiwane zniknięcie Jedediaha Orne'a z Salem — jak zarejestrowano wkrótce potem świadczyć może, iż pewne osoby z Providence podjęły cichcem odpowiednie kroki. Również Pensylwańskie Towarzystwo Naukowe posiada otrzymany od doktora Shippena ciekawy list, odnoszący się do obecności pewnej paskudnej osoby w Filadelfii. Decyzja o podjęciu bardziej drastycznych kroków — plon odsłonięcia przez Weedena faktów — zapadła na tajnym zgromadzeniu zaprzysiężonych, wypróbowanych żeglarzy i godnych zaufania dowódców statków, które odbyło się nocą w magazynach Browna. Zwolna, ale dokładnie krystalizował się plan batalii, która miała zetrzeć z powierzchni ziemi wszelki ślad niezdrowych tajemnic Josepha Curwena.

Mimo nadzwyczajnych środków ostrożności, Curwen najwyraźniej przeczuwał, że coś się święci; i sprawiał wrażenie bardzo tym zaniepokojonego. Jego pojazd bez przerwy widywano w mieście i na Pawtuxet Road, a jego wymuszona towarzyskość, którą ostatnimi czasy tak starał się zwalczyć uprzedzenia do swojej osoby, stopniowo gasła. Najbliżsi jego sąsiedzi — Fennerowie — pewnej nocy ujrzeli olbrzymi snop bijącego w niebo światła, wydostającego się z jakiejś szczeliny w dachu tajemniczej, kamiennej budowli o wysoko umieszczonych i niezmiernie wąskich oknach; o zdarzeniu tym niezwłocznie donieśli Johnowi Brownowi w Providence. Pan Brwon, który praktycznie stanął na czcić grupy zdecydowanej zniszczyć Curwena, poinformował Fennerów, że niebawem podjęte zostaną kroki. Uważał bowiem, że należy ich częściowo wtajemniczyć w plan, skoro i tak będą świadkami najazdu na farmę. Tłumacząc swe racje wyjaśnił, że Curwen jest szpiegiem oficerów celnych w Newport, przeciw którym — jawnie czy skrycie — kierowała się pięść każdego spedytora, kupca czy farmera w Providence. Bez względu na to, czy uwierzyli w to czy też nie, Fennerowie, będący bezpośrednimi świadkami wielu tajemniczych zjawisk na farmie Curwena, wiązali każde zło z człowiekiem o tak dziwacznych obyczajach. Dla nich pan Brown spełniał tylko swój obowiązek, toteż regularnie donosili mu o każdym wydarzeniu, jakie miało miejsce na farmie Pawtuxet.

 

-4-

 

Prawdopodobieństwo, że Curwen ma się na baczności i ima jakichś nadzwyczajnych środków obrony — mógł to sugerować dziwny snop światła — przyśpieszyło ostatecznie obmyślaną w szczegółach akcję zdesperowanych obywateli. Zgodnie z pamiętnikiem Smitha, kompania złożona blisko ze stu mężczyzn spotkała się w piątek, dwunastego kwietnia 1771 roku o dziesiątej wieczorem w wielkiej sali Thurstn's Tavern, mieszczącej się w Weybosset Point po drugiej stronie Mostu, pod godłem Złotego Lwa. Spośród najbardziej znaczących osób, obok przywódcy Johna Browna, znaleźli się tam doktor Bowen z walizką zawierającą instrumenty chirurgiczne,  Prezydent Manning bez  swej znanej powszechnie ogromnej peruki (największej w Koloniach), Gubernator Hopkins przybrany w czarny płaszcz i towarzyszący mu jego brat Kseh, żeglarz, którego — za zgodą pozostałych — wtajemniczył we wszystko w ostatniej chwili, John Carter oraz kapitanowie Mathewson i Whipple, którzy mieli poprowadzić grupę. Najpierw przywódcy ci odbyli na osobności, w tylnym pomieszczeniu, konferencję, a następnie kapitan Whipple przeszedł do sali ogólnej, gdzie polecił zgromadzonym marynarzom raz jeszcze złożyć przysięgę i wydal ostatnie instrukcje. Eleazer Smith znajdował się wraz z dowództwem na zapleczu, oczekując przybycia Ezry Weedena, który śledził Curwena i miał zawiadomić o jego wyjeździe na farmę.

Około dwudziestej drugiej trzydzieści na Great Brigde rozległ się ciężki turkot, a następnie dźwięk pędzącego ulicą pojazdu; o tej godzinie nie było wątpliwości, że to właśnie zgubny mężczyzna udaje się na swe ostatnie, nocne, bezbożne gusła i nie było potrzeby czekać na potwierdzenie Weedena. Chwilę później, kiedy oddalający się pojazd zaklekotał lekko na Muddy Dock Bridge, pojawił się osobiście Ezra i najeźdźcy, trzymając na ramionach rusznice, śrutówki oraz wielkie harpuny, które ze sobą zabrali, wylegli na ulicę; w ciszy i wojskowym ordynku. W grupie byli Weeden i Smith, a z osób naradzających się: kapitan Whipple — dowódca, kapitan Eseh Hopkins, John Carter, Prezydent Manning, kapitan Mathewson, doktor Bowen i Moses Brown, który nie był obecny na ostatniej odprawie w tawernie i zjawił się dopiero około godziny dwudziestej trzeciej. Wszyscy oni, wraz z setką żeglarzy — wylęknieni ale zawzięci— bez chwili zwłoki rozpoczęli długi marsz; minęli Muddy Dock i ruszyli lekko wznoszącą się Broad Street w kierunku Pawtuxet Road. Tuż za kościołem Elder Snow's część ludzi zatrzymała się by jeszcze raz rzucić okiem na rozciągające się pod wczesnowiosennymi gwiazdami Providence. Wieże i dachy rosły ciemnymi kształtami, z zatoki na północ od Mostu nadciągała delikatnymi podmuchami słona bryza, a na niebie, nad wyniosłym wzgórzem za wodą, którego porośnięty drzewami grzbiet łamany był linią dachów nie wykończonej jeszcze Szkoły, płynęła Wega. U stóp wzgórza, po obu stronach wąskich alei spało stare miasto; Stare Providence, dla którego bezpieczeństwa i równowagi psychicznej mieszkańców, miało zostać starte z powierzchni ziemi owo potworne, kolosalne bluźnierstwo.

Po pięciu kwadransach najeźdźcy dotarli — jak było wcześniej ustalone — do farmy Fennerów, gdzie wysłuchali najnowszych komunikatów o ofierze. Curwen przebywał już w swej farmie ponad pół godziny. Niebawem po jego przybyciu, pojawiło się dziwne, bijące w niebo światło, choć okna farmy pozostały ciemne. W trakcie tej relacji, po południowej stronie pojawił się kolejny ogromny blask i ludzie dopiero teraz uświadomili sobie w pełni, jak blisko są miejsca nienaturalnych, wzbudzających grozę cudów. Kapitan Whipple podzielił uczestników na trzy zespoły; pierwszy, złożony z dwudziestu mężczyzn pod komendą Eleazera Smitha miał rozstawić się wzdłuż brzegu rzeki i strzec miejsc, gdzie wylądować mogły posiłki Curwena, a do bezpośredniej akcji wkroczyć dopiero na sygnał dany przez posłańca, drugi, również dwudziestoosobowy pod dowództwem kapitana Eseha Hopkinsa miał przekraść się w dół, do doliny rzeki na tyłach farmy i przy pomocy siekier lub armatniego prochu wyważyć dębowe drzwi na wysokim, stromym brzegu. Trzecia grupa — podzielona z kolei na trzy części ruszyła do samej farmy i jej zabudowań. Pierwszą część, kapitan Mathewson miał poprowadzić do tajemniczej, kamiennej budowli z wysokimi, wąskimi oknami, drugą — do głównego budynku farmy wiódł osobiście kapitan Whipple, a trzecia pozostała w obwodzie, otaczając kołem cały teren farmy i czekając na sygnał włączenia się do ataku.

Grupa rzeczna, na pojedynczy, ostry gwizd miała wyłamać drzwi od strony wzgórza i chwytać wszystko, co się ze środka wyłoni. Na dwa gwizdnięcia — przekroczyć próg i stawić czoła nieprzyjacielowi lub też dołączyć do reszty atakującego kontyngentu. Grupie przy kamiennej budowli wyznaczono zadanie podobne: sforsować wejście, ruszyć którymkolwiek z korytarzy, jaki tam znajdą i dołączyć do reszty lub też podjąć jakieś inne działania, w zależności od sytuacji; co wydawało się najbardziej prawdopodobne. Trzeci sygnał — alarmowy, w postaci trzech gwizdnięć wzywał grupę rezerwową, otaczającą teren farmy. Złożona z dwudziestu mężczyzn, podzielić się miała na dwie dziesiątki i równocześnie zaatakować nieznane głębie przez farmę i przez kamienną budowlę. Wiara kapitana Whipple'a w istnienie katakumb była niezachwiana i oficer nie żywił żadnych wątpliwości ustalając plan batalii. Miał ze sobą świstawkę o donośnym, przenikliwym dźwięku i nie obawiał się, by ktokolwiek pomylił sygnały czy ich nie dosłyszał. Problemem jedynie była grupa rezerwowa, rozstawiona wzdłuż brzegu rzeki i znajdująca się na samej granicy zasięgu dźwięku. Dla niej wyznaczono specjalnego gońca. Moses Brown i John Carter udali się z kapitanem Hopkinsem na stok spadający do rzeki, a Prezydent Manning, przydzielony kapitanowi Mathewsonowi, ruszył do kamiennej budowli. Doktor Bowen z Ezrą Weedenem włączeni zostali do grupy kapitana Whipple'a, szturmującej samą farmę. Atak miał ruszyć w chwili, kiedy posłaniec od kapitana Hopkinsa dotrze do Whipple'a z wiadomością, że partia rzeczna jest gotowa. Dowódca miał dać wtedy głośny, pojedynczy sygnał, a wysunięte grupy przypuścić jednoczesny atak w trzech punktach. Krótko przed pierwszą w nocy, trzy oddziały opuściły farmę Fennerów; jeden by strzec brzegu rzeki, drugi w poszukiwaniu doliny i drzwi w stoku wzgórza oraz trzeci, podzielony, prosto do budynków samej farmy.

Hleazer Smith dowodzący grupą strzegącą brzegów rzeki, informuje w pamiętniku o zajęciu wyznaczonej pozycji i długim oczekiwaniu na urwistym cyplu przy zatoce. Ciszę przerwał raz odległy gwizd, a w jakiś czas potem dziwaczna mieszanina stłumionego ryku i wrzawy dziesiątków gardeł oraz huk eksplozji prochu — wszystkie dochodzące z tego samego mniej więcej miejsca. Później jednemu z mężczyzn wydało się, że słyszy wystrzał z karabinu, a sam Smith twierdzi, że dobiegło go jakby pulsowanie tytaniczno grzmiących słów rozbrzmiewających w górze, w powietrzu. Tuż przed świtem przybył półprzytomny posłaniec o dzikim wyrazie oczu i w ubraniu przesiąkniętym odrażającym, nieznanym odorem. Polecił natychmiast rozdzielić się i rozejść w ciszy do domów; o tym, kim był Joseph Curwen i co wydarzyło się tej nocy, należało całkowicie zapomnieć. Sam wygląd posłańca mówił dużo więcej, niż chłopak przekazał. Był śmiałym, znanym przez wszystkich żeglarzem, lecz wypadki ostatniej nocy wydarły część jego duszy, a raczej wypaliły w niej ślad, który pozostać miał już na zawsze. To samo dotyczyło zresztą pozostałych uczestników nocnego rajdu, którzy bezpośrednio trafili w tą strefę grozy. Wszyscy utracili coś lub coś w nich weszło, czego nie sposób ująć ani opisać. Zobaczyli, usłyszeli lub poczuli coś, co nie pochodziło z tego świata, i co towarzyszyć już im miało do końca ich dni. Nigdy również nie puścili na ten temat pary z ust; nawet dla najprostszych instynktów śmiertelników istnieją nieprzekraczalne granice. Od samotnego posłańca biła wzbudzająca grozę i strach aura, która ludziom z grupy rzecznej zamurowała wprost usta. Z wydarzeń tych nie przetrwały żadne relacje i pamiętnik Eleazera Smitha jest jedynym pisanym świadectwem wyprawy, która wyruszyła' spod godła Złotego Lwa pod Gwiazdami.

A jednak Charles Ward natrafił w pewnej korespondencji Fennerów, którą odkrył w New London, gdzie jak wiedział — mieszkała boczna linia tego rodu, na listy rzucające wiele światła na te wydarzenia. Z listów wynika, iż Fennerowie, z których domu widać było w oddali zgubną farmę, obserwowali ruszającą kolumnę najeźdźców, potem bardzo wyraźnie słyszeli wściekłe ujadanie psów Curwena, a po nim pierwszy, przeraźliwy ryk, który przyśpieszył atak. Po tym pierwszym ryku pojawił się znów snop bijącego z kamiennej budowli światła, a zaraz potem — po drugim sygnale wzywającym do frontalnego ataku — rozległ się przytłumiony świergot wystrzałów muszkietowych i przerażający, grzmiący krzyk, który autor listu, Lukę Fenner, określił jako: Waaaahrrrr — R'ivaahrrr. Nie sposób jednak oddać słowami tego dźwięku i młody Fenner wspomina tylko, że na ów krzyk, jego matka zemdlała. Powtórzył się on później ciszej, w akompaniamencie odgłosów kanonady; jednocześnie znad rzeki doszedł huk eksplozji. Po upływie godziny zaczęły szaleńczo ujadać psy, a słabe dudnienie dobiegające spod ziemi sprawiło, iż drżały stojące na kominku świeczniki. W powietrzu pojawił się ostry zapach siarki i Luke Fenner utrzymuje, że jego ojciec posłyszał trzeci alarmowy gwizd, jakkolwiek nikt inny z domowników tego nie potwierdził. Ponownie dobiegły stłumione odległością dźwięki palby muszkietów, a po niej głęboki wrzask, już nie tak przeszywający, lecz jeszcze obrzydliwszy niż poprzednie; rodzaj gardłowego, odrażającego, mlaszczącego kaszlu czy bulgotu, który bardziej porażał ciągłością i znaczeniem psychologicznym niż rzeczywistymi walorami dźwiękowymi.

Wtedy też, z miejsca gdzie znajdowała się farma Curwena, wyprysnął w niebo płomienisty stwór, a powietrze przeszył zmieszany krzyk przerażonych i doprowadzonych zarazem do wściekłości ludzi. Rozbłysły i zagrzechotały muszkiety, a płomienny stwór opadł na ziemię. Przy akompaniamencie przeraźliwych wrzasków ludzi pojawił się kolejny, taki sam potwór. Fenner napisał, iż zdołał rozróżnić kilka gorączkowych słów: “Wszechmocny Boże, miej w opiece swe owieczki!". Rozległo się więcej strzałów i płomienisty stwór runął w dół. Na trzy mniej więcej kwadranse zapadła cisza i wtedy to mały Arthur Fenner, brat Luke'a, zawołał że widzi “czerwoną mgłę" pnącą się z przeklętej farmy do gwiazd. Nikt poza chłopcem nie dostrzegł jej, ale Lukę pisze o intrygującym zbiegu okoliczności i zbieżności w czasie; w tej samej bowiem chwili, trzy znajdujące się w pokoju koty wpadły w straszliwą panikę, jeżąc sierść i prężąc w łuk grzbiety.

Pięć minut później nadszedł silny podmuch przenikliwego chłodu, a powietrze wypełnił tak nieznośny smród, że tylko odurzająca, słona woń nadbiegającej od pobliskiego morza bryzy sprawiła, że nie dotarł on do grupy na brzegu rzeki czy też czuwających akurat tej nocy mieszkańców wsi Pawtuxet. Fetor budził przejmujący, choć nieokreślony lęk, jaki wywołują zazwyczaj grobowce lub kostnice i nikt z Fennerów nigdy jeszcze takiego smrodu nie spotkał. Chwilę później zabrzmiał okropny głos, którego nieszczęśni słuchacze nie byli w stanie nigdy zapomnieć. Grzmiał on w niebie jak wyrok i drżały szyby w oknach, kiedy zamierały jego echa. Był on głęboki i muzyczny; potężny niczym mosiężne organy i zły jak zakazane księgi Arabów. Nikt nie potrafił powiedzieć, co znaczył, gdyż przemawiał w nieznanym języku, ale w swym liście Lukę Fenner przedstawił ową demoniczną inwokację:

 

“DEESMEES — JESHET — BONEDOSEFEDUYEMA — ENT—TEMOOS".

 

I aż do roku 1919 nikt nie potrafił znaleźć w tej surowej transkrypcji analogii do czegokolwiek, co istniało w pamięci śmiertelników. Dopiero Charles Ward — pobladły z nagła — rozpoznał w niej to, co Mirandola z drżeniem określił, jako ostateczną grozę pośród inkantacji czarnej magii.

Jakby w odpowiedzi na ów złowieszczy cud, z farmy Curwena buchnął niewątpliwie ludzki krzyk, a raczej zmieszany chór wrzasków, po czym nieznany smród zwielokrotniał, jakby mieszając się z innym, równie nieznośnym fetorem. Donośne wycie przeszło z kolei w przeciągłe paroksyzmy to opadającego to znów wznoszącego się zawodzenia. Chwilami stawało się ono prawie artykułowane, lecz nikt nie potrafił rozróżnić słów; na koniec był to już tylko rodzaj diabolicznego, histerycznego śmiechu. I wtedy z ludzkich gardeł wydarł się krzyk ostatecznej zgrozy i czystego szaleństwa; krzyk niezwykle donośny i wyraźny, mimo głębin, z jakich dochodził. Po nim zapadła cisza. I ciemność. Z nad farmy, uniosły się ku zamazanym gwiazdom kłęby gryzącego dymu, ale nie widać było blasku płomieni. Następnego dnia okazało się, że wszystkie budynki są całe i nieuszkodzone.

Tuż przed świtem dwójka przerażonych posłańców w przepojonych okropnym smrodem ubraniach zastukała do drzwi Fennerów i poprosili o beczułkę rumu, za którą zresztą hojnie zapłaciła. Jeden z nich oświadczył kategorycznie, że sprawa Josepha Curwena jest zakończona, a o wypadkach ostatniej nocy nie wolno nigdy wspominać. Głos, jakim ten rozkaz był wydany oraz wyraz twarzy posłańca sprawiły, że to aroganckie polecenie przyjęte zostało bez sprzeciwu. Tak się też i stało; jedyną relacją z wydarzeń tej okropnej nocy są ukradkowo pisane listy Luke'a Fennera, w których autor domaga się, by adresaci — krewni z Connecticut — niezwłocznie je spalili. Dzięki temu, że rodzina nie zastosowała się do prośby, historia tej straszliwej nocy nie odeszła w niepamięć. W wyniku długotrwałych i uporczywych poszukiwań w Pawtuxet, Charles Ward wydobył na światło dzienne jeszcze jeden szczegół tej sprawy. Stary Charles Slocum powiedział, iż jego dziadek słyszał dziwne pogłoski o zniekształconych zwłokach, znalezionych na polu w tydzień po tym, jak rozgłoszono wieść o śmierci Josepha Curwena. Wiele się mówiło, że zwłoki te, na ile dawało się wywnioskować, z ich spalonych i zdeformowanych kształtów, nie należały ani do człowieka, ani do żadnego ze znanych mieszkańcom Pawtuxet zwierząt.

 

-5-

 

Żaden z uczestników straszliwego najazdu nie puścił na jego temat

pary z ust i nieliczne informacje pochodzą od ludzi z grupy zewnętrznej, która wkroczyć miała do walki na samym końcu. Jest coś budzącego niepokój w determinacji, z jaką najeźdźcy niszczyli wszelkie, najdrobniejsze nawet wzmianki w gazetach i dokumentach odnoszące się do osoby Curwena.

Śmierć poniosło ośmiu żeglarzy, a ich rodziny, którym nie pokazano nawet zwłok, zadowolić się musiały oświadczeniem, że polegli oni w potyczce z celnikami. To samo dotyczyło licznych obrażeń ciała, jakich doznali inni uczestnicy walki; opatrywane one były i leczone wyłącznie przez towarzyszącego wyprawie doktora Jabeza Bowena. Najtrudniej przychodziło wyjaśniać odrażający smród, który przylgnął do wszystkich uczestników najazdu; rzecz, o której szeptano tygodniami. Z przywódców najciężej ranni zostali kapitan Whipple i Moses Brown, i listy ich żon mówią o zdumieniu, jakie wzbudzała w nich małomówność mężów oraz tajemnica, jaką otaczali swe obrażenia. Psychologicznie rzecz biorąc, wszyscy aktorzy nocnych wydarzeń byli wstrząśnięci, śmiertelnie poważni, wystraszeni i postarzali o cale lata. Na szczęście byli to twardzi, prości ludzie czynu, głęboko i ortodoksyjnie wierzący chrześcijanie, którym obca była jakaś głębsza introspekcja czy też zawiłości natury psychologicznej. Najbardziej poruszony był prezydent Manning; ale nawet on wydobył się z tego mrocznego cienia, tłumiąc wszelkie wspomnienia żarliwą modlitwą. Każdemu z przywódców przyszło w późniejszych latach prowadzić ożywioną działalność na różnych polach; i była to pomyślna okoliczność. Niecały rok później, kapitan Whipple poprowadził tłum, który spalił “Gaspee" okręt należący do straży celnej; w tym zuchwałym czynie dopatrzeć się można kolejnej próby zatarcia niezdrowych wspomnień.

Wdowie po Josephie Curwenie dostarczono zaplombowaną, ołowianą trumnę o dziwacznym kształcie, znalezioną na farmie i najwyraźniej przygotowaną na wszelki wypadek. Oświadczono tylko, że w środku znajdują się zwłoki jej męża, który zginął w potyczce z celnikami, ale ze względów politycznych nie wolno im podać żadnych bliższych szczegółów. To było wszystko, czego świat dowiedział się o końcu Josepha Curwena. Carles Ward dotarł do jeszcze jednej wzmianki, na podstawie której ukuł pewną teorię. Był to bardzo wątły trop lekkie podkreślenie pewnego ustępu w skonfiskowanym liście Jedediaha Orne'a do Curwena, którego fragmenty skopiował Ezra Weeden. Kopia była w posiadaniu potomków Smitha i możemy tylko domniemywać, czy Weeden — już po wszystkim — podarował ją swemu kompanowi, jako niemy dowód potworności z jaką się zetknęli, czy też — co bardziej prawdopodobne — Smith miał ją już wcześniej i osobiście podkreślił to, czego sam się domyślał lub co zdołał wyciągnąć z przyjaciela, drogą zręcznych krzyżowych pytań. Podkreślony ustęp brzmiał:

 

Mówię raz jeszcze, nie wywołuj niczego, czego nie poskromisz; przez co rozumiem, że w odwrotności To może wezwać coś przeciw tobie, a przeciw czemu twe Najpotężniejsze Środki okażą się bezradne. Proś Mniejsze, żeby Większe nie żądało Odpowiedzi i nie zapanowało mocniej niż ty.

 

W świetle tego ustępu, i uwzględniając to, na co było zapewne stać potwornych sprzymierzeńców pobitego mężczyzny, Charles Ward mocno zastanowił się, czy Joseph Curwen rzeczywiście został zabity przez któregoś z mieszkańców Providence.

Przywódcy rajdu usilnie starali się wymazać z życia i dokumentów Providence wszelką pamięć i wzmianki o zabitym mężczyźnie. Nie dopuścili nawet, by wdowa po nim, jej ojciec czy dziecko poznali prawdziwe okoliczności śmierci Curwena. Kapitan Tillinghast jednak był człowiekiem nad wyraz bystrym i szybko doszedł prawdy; przeraziła go tak strasznie, że zażądał, by córka i wnuczka zmieniły nazwisko, spaliły bibliotekę i wszelkie pozostałe po Curwenie papiery oraz usunęły z nagrobka jego imię i nazwisko. Znał bardzo dobrze kapitana Whipple'a; i od tego prostodusznego marynarza zapewne wyciągnął więcej informacji, niż ktokolwiek inny o okolicznościach śmierci przeklętego czarnoksiężnika.

Pani Tillinghast, wdowa, znana, pod tym nazwiskiem od roku 1772 sprzedała dom w Olney Court i przeniosła się do ojca na Power's Lane, gdzie zmarła w 1817 roku. Farma w Pawtuxet, przez wszystkich unikana, niszczała z biegiem lat i niewytłumaczalnie prędko się rozpadła. Do 1780 roku pozostały już wyłącznie kamienie i resztki roboty murarskiej, a do roku 1800 runęło i to, zamieniając się w bezkształtną stertę gruzu. Nikt nie odważył się przebić poprzez zbite gąszcze zarośli na brzegu rzeki i dotrzeć do łukowych drzwi. Nikt nie próbował nawet wyobrazić sobie okoliczności, w jakich — pośród grozy, jaką sam stworzył — umierał Joseph Curwen.

Słyszano jedynie czasami, jak stary ale krzepki jeszcze kapitan Whipple mruczy do siebie:

—Diabeł to nadał.... Przecież tak cierpiąc nie miał powodu do takiego śmiechu... Jakby przeklęty... trzymał coś w zanadrzu. Za pół korony spaliłbym ten jego... dom.

 

 

Następny Rozdziałà

ßPowrót